Strona główna | Aktualności | O klubie | Członkowie | Wyjazdy | Wyprawy | Kursy | Biblioteka | Materiały szkoleniowe | Galeria | Inne strony | Dla administratorów

Relacje:Szwajcaria

Szwajcaria - Matterhorn

31 08 - 7 09 2010
Uczestnicy: Kasia Jasińska-Żmuda, Witek S., Iza S., Paweł K.(osoby nie zrzeszone),

Matterhorn (4476m)– granią Zmutt ”mikstowa, wielka klasyczna droga pół.- zachodnią granią, trudności D, IV- i III, śnieg i lód 50-65stopni, rzadko dobre warunki, czas przejścia 8-12h na szczyt….w zejściu 4- 6h granią Hornli, 1200 mH…...”

To jedna z tych szalonych historii, kiedy o wszystkim decyduje przypadek, a okoliczności zbiegają się tak gwałtownie, że zaczynasz nabierać podejrzeń, że ów przypadek to faktycznie misternie przemyślany scenariusz, część nieznanego Ci wyższego planu…

Witka poznałam w czerwcu na wyjeździe wspinaczkowym do Francji, brakowało nam luzaka do składu i Wiciu sam się znalazł za pośrednictwem „boskiego” medium. Był już na Macie, sporo o tym rozmawialiśmy i tak oto narodziła się idea. Skład miał być większy, ale się posypał i z końcem sierpnia zostaliśmy z Wiciem bez transportu. I tu znowu „boskie” medium okazało się bezbłędne. Kilka dni przed wyjazdem poznaliśmy Izę i Pawła – fajny, zgrany, młody zespół sportowców z Wrocka. Plany mięli podobne. Kilka telefonów i już sunęliśmy autobanką do Zetrmatt.

Mat…jest dla mnie górą magiczną, zawsze nią był. W swym kształcie i wyniosłości formą szlachetną, doskonałą i hipnotyzującą. Nie potrafię oderwać od niego wzroku. Brakująca perła w osobistej kolekcji i…..cholernie trudne wyzwanie. Zdobycie szczytu nawet najłatwiejszą granią Hornli byłoby dla mnie wielkim sukcesem, ale pomysł Witka atakowania grani Zmutt jest znacznie ambitniejszy i tak absolutnie szalony, że w połączeniu z niezachwianym wiciowym optymizmem staje się dla mnie zapowiedzią niezwykłej przygody. Uśpione marzenie budzi się ze snu. Ważymy za i przeciw a jest co ważyć. W głowie młyn emocji i wątpliwości. Staje na tym, że przy odrobinie szczęścia i końskiej determinacji to może się udać. A mój partner…J on tam już całym duchem jest, więc jak mogłabym się teraz wycofać?

Tu będziemy spać!

Z kempingu w Tasch startujemy do Zermatt (bus) i dalej szlakiem objuczeni jak muły (żeby nie powiedzieć matoły). Wychodzimy na 5 dni z pełnym ekwipunkiem biwakowym, szpejem, jedzeniem i wodą. Ciężar worów zdeterminowany jest zasobnością naszych portfeli, toteż propagujemy wschodni, czyli nisko budżetowy alpinizm oblężniczy. Potrzebujemy wejścia aklimatyzacyjnego, dlatego z Pawłem i Izą obieramy sobie za cel łatwy pobliski czterotysięcznik. Robimy 1600mH do wysokości 3200 (biwakujemy na lodowcu) i następnego dnia wchodzimy na wierzchołek Breithorna (4159m). To taka ładna kupa śniegu, której zdobycie przysparza pewnych trudności technicznych polegających na umiejętnym unikaniu rozpędzonych narciarzy, ratraków, tudzież koparek i innych buldożerów, zasypujących szczeliny na lodowcu. Drogę na szczyt, w co uparcie nie chcieliśmy wierzyć, klasyfikuje się jako przedsięwzięcia zgoła masochistyczne i pozbawione wszelkiego uroku. U podstawy kopuły szczytowej mijamy schodzącą ekipę z piesiem w kubraczku.

Na szczycie Breithorna

Zniesmaczeni do reszty porzucamy linę i uprzęże, każdy z nas solo „zalicza” górkę uzbrojony jedynie w raki i czekan. Schodząc w morderczym słońcu zwijamy porzucony na lodowcu namiot i bardzo spragnieni (stopiony lód ma kolor brunatny, a pól litra wody w schronisku kosztuje 12zł!!!) opuszczamy lodowiec, gdzie czeka na nas Witek (po I – wiedział gdzie nie iść;), po II – był już zaaklimatyzowany wejściem na Mont Blanc).

Następnego dnia wszyscy podchodzimy do schroniska Hornli. Czuję się dość nieswojo mijając tłumy trampkarzy. Trzeba pokornie przełknąć złośliwe uwagi i komentarze, których przedmiotem jest nasz bagaż. Ch.. im w dupę! Docieramy do zatłoczonego schroniska. O świecie na grań Hornli wyruszy stąd ze 40 osób. Aż mnie trzepie… Na Zmutt wychodzi kilka zespołów w ciągu roku. Nieliczni wchodzą na szczyt. Perspektywa obcowania z Matem sam na sam jest zwierzęco podniecająca. Cieszymy się z Witkiem, że będziemy z dala od tego zgiełku. Poniżej schroniska rozbijamy namiot (jest tam wyznaczone do tego miejsce). Witek tradycyjnie lokuje się w płachcie biwakowej. Drobiazgowo przygotowujemy sprzęt i jeszcze tego samego dnia idziemy na rekonesans. Trzeba zejść spod schroniska ok. 100m polem lodowym a następnie lodowcem i trawersując pod ścianą północną podejść pod szczelinę brzeżną. Po jej przekroczeniu Witek pokonuje spiętrzenie kruchych skał, które mają nas wyprowadzić pod barierę seraków wielkości katedry. Zamierzamy tędy osiągnąć górny lodowiec, by kontynuować właściwy trawers. Witek znika za załomem skał i po chwili ściągam go do siebie z powrotem. Znalazł pozostawione w ścianie pętle, więc jesteśmy na dobrej drodze. Obawialiśmy się, że ten próg pogrzebie na „dzień dobry” nasze nadzieje, ale z bliska jest do przejścia. Tyle musi nam wystarczyć na dziś. Wracamy na bazę. Nastroje bojowe i koncentracja rośnie. Będzie dobrze. Pakujemy plecaki, kilka drobiazgów na wszelki wypadek: mały śpiwór, NRC-ty, 3 x 1,5litra płynów. Bierzemy sporą poprawkę na czasówkę z przewodnika. Chcielibyśmy zmieścić się w 24h - na szczyt i do schronu Solvay (4003m) w zejściu granią Hornli. Na te 24h jestem psychicznie przygotowana, ale czy na wiecej? Zakładamy, że po zrobieniu grani zejdziemy ze szczytu tylko do Solvaya, tam przenocujemy i rano na dół. Byłoby pięknie gdybyśmy spotkali się tam lub na szczycie z Pawłem i Izą (będą wchodzili granią Hornli). Jest już ciemno, gdy mówimy sobie „dobranoc”.

Dzień wyjścia…

Całą siła woli próbuje przywołać sen, ale nic z tego – w zamian 4h nerwowego wiercenia się w śpiworze. Kontroluję czas, budzik nie jest potrzebny. Dochodzi 1.00. Wychodzę z namiotu. Paweł z Iza wstaną później, też byli wczoraj przystawić się do grani i zrobili 1/4 drogi do Solvaya. Są dobrej myśli, my również. Żegnamy się, życząc sobie wzajemnie powodzenia.

Niebo jest czyste, ale bardzo wieje. Łudzę się, że może osłoni nas ściana. Już przed 2.00 mijamy uśpione schronisko i po własnych śladach przemierzamy rozpoznany wczoraj odcinek. Witek pokonuje szczelinę brzeżną, wspina kruchy próg i znika za załomem. Teraz moja kolej. Włączam swój mammutowski świetlny szperacz i zaglądam do szczeliny. Błąd – należało tego nie robić, nie widzę dna. Ta babska ciekawość mnie kiedyś zgubi. Jeszcze krok i uff…Jestem na skałach i za moment przy stanowisku. Kolejne wyciągi prowadzą nas w górę mikstowym terenem i w lodzie. Wkrótce osiągamy górne piętro lodowca, seraki obchodzimy z lewej. Lód staje się bardzo stromy i coraz twardszy. Wyciągam 2-gą dziabę. W ciemnościach wokół nas kawalkada spadających kamieni i żywe piekło. Po dźwiękach, jakimi rozdzierają mrok oceniamy ich wielkość a leci urozmaicone AGD. Co kilka sekund przywieram twarzą do lodu i modlę się, żeby nas nie dosięgły. I nic k…. nie da się zrobić! Jak w matni i nie wiemy przed czym uciekamy. Jakieś zbłąkane żelazko przelatuje mi tuż nad uchem, po chwili telewizor. Sprawdzam linę, napięta więc chyba cała. Jeszcze 2-3 wyciągi i obronną ręką wychodzimy spod obstrzału. Ogromna ulga. Wchodzimy na śnieżny taras i rozpoczynamy niekończący się trawers. Musimy zawrócić, by obejść potężną szczelinę opadającą w kierunku załamującego się pod nami lodowca. Nachylenie zwiększa się i wyrasta przed nami ściana lodu (50 - 65 stopni). Słyszymy przelatującą w pobliżu lodówkę. K…mać! Trawersujemy bardzo twardy lód. Pierwsze wyciągi puszczają gładko, ale pod nami lodowa rynna (1000-1500m). Z tą świadomością wspinamy się kilka godzin w stanie nieprawdopodobnie wyostrzonej koncentracji. Adrenalina tryska uszami. Tu nie wolno popełnić błędu. Lód staje się twardy jak beton, osadzenie dziab z każdym krokiem kosztuje mnie mnóstwo energii. Jest dobrze, gdy wchodzą na pół cm po 4-5 wściekłych uderzeniach. W ferworze walki zaczynam doceniać jakość Petzla. Raki siedzą na słowo honoru i tak krok za krokiem, czujnie…., bardzo czujnie. Tracimy 1 z 4 śrub. Muszę dojść do Witka, by oddać mu 2 swoje – 60m pęka na żywca. Siarczyste wiązanki tu nie pomogą. Nie możemy osadzić śrub. Z trudem udaje się wkręcić jedną.

Taka sobie asekuracja lotna

Świta…. Mam nadzieje ogrzać się w promieniach słońca. Raczej nie ma na to szans, wiatr nadal szaleje. Tak bardzo szczękam zębami, że nie słyszę własnych myśli. Mam problem wykrzyczeć komendę. Nie wiem jaka siła powstrzymuje telegraf, bo mam wrażenie, że łydki za moment eksplodują ze zmęczenia. Podkładam linę pod kolana, gdy czuje, że tracę w nich czucie…. Więzi nas piekło szarego szkła i oślepia blaskiem wschodzącego słońca. Poruszamy się na 1-2 śrubach, wybierając całą długośc liny, byle jak najszybciej dotrzeć do skał u podstawy grani. Jeszcze jeden wyciąg.... „Kaśka chodź, jestem przy skałach, ale wiesz…stan jest symboliczny”. Pier…..ć symbolizm. Nie zamierzam testować wytrzymałości tego stanu. Udało się. Patrzę na Witka i nasze pożal się Boże stanowisko – 1dziaba wbita na cm a 2-ga zaklinowana ostrzem miedzy skałą i lodem. Strach się bać. Jesteśmy wyczerpani. Sprawdzamy czas. Mamy 5h poślizgu w miejscu, do którego podobno dociera się w 2h. Po skałach (łupkowaty, kruchy syf) Witek robi 2 wyciągi i wreszcie stajemy na grani. Chwila na odpoczynek. Patrzymy za siebie….stąd nie ma odwrotu. Nie ma takiej parszywej możliwości. Droga do domu prowadzi przez szczyt. Przegrupowujemy siły i pchamy w górę na lotnej granią tak kruchą, że jej jestestwo przeczy wszelkiej fizyce i ontologii. Spuszczamy sobie kizloki na łeb, bo nie da się tego uniknąć. Teraz liczą się metry i czas.

Po 2-3h grań zaczyna się jakby krystalizować, tzn. udaje się założyć 1przelot na wyciąg hehe – skała jest lepsza, ale trudniejsza. Mam nieodparte wrażenie, że najmniejszy wstrząs zrównałby te górę z ziemią. Sprawdzam wszystko na czy staję i czego się chwytam. Wchodzimy na śnieżny odcinek grani. Zmęczenie narasta a ja przysypiam na stanowiskach. Nurkuję twarzą w śnieg – pomaga, ale niepokoi ból w kolanie. Hmmm…jakoś dziwnie fioletowe,(nie pamiętam żebym się uderzyła), ale boli wiec chyba ok. Wlekąc się wkraczamy w charakterystyczny obszar 3 zębów grani. Trudności II – III plus może, tak na mój gust. Dajemy z siebie wszystko, by je pokonać. Popas przed pionowym spiętrzeniem. Witek czuje się bardzo źle, traci apetyt….Gdy po raz kolejny nazywa mnie Anią włącza mi się czerwona lampka kontrolna. Mija 16h akcji i zbliża się 17.00. Zrobiliśmy 2/3 drogi, do szczytu 400-500m. Nie zdołamy wejść na szczyt przed zmrokiem.

Podejmujemy jedyną słuszną w tej sytuacji decyzję. Nie zaryzykowałabym w tych warunkach biwaku w ścianie. Moglibyśmy nie wyjść z tego cało. Mamy pół litra wody i trochę słodyczy. Sms od Izy i Pawła – są w Solvayu po 7h wspinaczki. Pytają jak nam idzie. Robi się nam jakoś tak bardzo smutno….Witek pokazuje mi swoje kolana. Od klęczenia na lodzie pokryły się czarnymi strupami, jestem przerażona…Oglądam swoje, ups – w niewiele lepszym stanie..

Sięgam po telefon…nr 144 działa bez zarzutu…..Helikopter odnajduje nas błyskawicznie. Robię wielkie „Y” i ratownicy zawracają. Wiem ze wrócą, ale Wiciu chyba ma wątpliwości. Patrzy na mnie z wyrazem twarzy, którego nie da się zapomnieć i mówi „Kasia ja myślałem, że oni nas zabiorą!” Wybucham śmiechem, poklepuję go po plecach i zapewniam, że zaraz wrócą. Atmosfera rozluźnia się, żartujemy trochę, pakujemy szpej do worów, zwijamy linę i dygocząc z zimna czekamy na powrót „żelaznego ptaka”. Ogarnia nas dzika radość nie tyle z faktu, górnolotnie rzecz ujmując, „ocalenia„ , co z powodu lotu nad doliną. Podczepiony pod helikopter ratownik ląduje przy nas, podpina nasze uprzęże do lin i maszyna unosi nas w przestworza….

Jesteśmy oszołomieni! Witek się wydziera, ale nic nie słyszę. Pęd powietrza ściąga mi skórę z twarzy. Mam ochotę wrzeszczeć ze szczęścia. Zmęczenie przestaje być ważne, ta grań i ta góra też. Lecimy wzdłuż najpiękniejszej ściany w Alpach a zachwyt odbiera mi mowę, oddech, serducho zamiera i chłonę to piękno każda komórką! Mózg płonie z ekscytacji. O wolności! Lądujemy pod schroniskiem. Ratownik zaprasza do środka, by dopełnić formalności. Idziemy wśród licznych gapiów a na zmasakrowanych wiatrem twarzach banany od ucha do ucha, jakby nas w nagrodę z tej grani zwiezionoJ Dumni i szczęśliwi zastanawiamy się czy nasi to widzieli. Pewnie nie, eh szkoda…. Pijemy czekoladę, dochodzimy powoli do siebie. Twarze płoną purpurą a w oczach olśnienie……olśnienie przestrzeniąJ

Cali i zdrowi

Schodzimy do namiotu zataczając się z osłabienia. Z grani macha do nas Iza. Schodzą. Im też się nie powiodło, nie znaleźli drogi. Zasypiamy snem kamiennym a rano schodzimy jęcząc z bólu w dół. Obolali, ale szczęśliwi, bo przecież wrócimy tu za rok…mądrzejsi i silniejsi;) Dzięki Kochani.

...teraz wracam do tych, którym obiecałam, że stamtąd wrócę….:)

Pozdrawiam Kasia J. PS. ..a jeśli chodzi o helikopter, to kupuję trziJ

PS. Cytuje Witka: Na koniec chciałem się odnieść do czasówki opisanej w przewodniku - 8-12 godzin. Wg mnie jest to osiągalne wyłącznie dla osób świetnie znających tą drogę, o dużych i wszechstronnych umiejętnościach wspinaczkowych oraz olimpijskiej kondycji. Normalny człowiek (posiadający oczywiście odpowiednie umiejętności i doświadczenie górskie) musi się liczyć z ponad 20-ma godzinami wspinu w zróżnicowanym terenie. Tu potwierdzam powtarzane wszędzie informacje - wycof z tej grani jest bardzo trudny.

Tę stronę ostatnio edytowano 2 paź 2010, 23:06.
zaloguj się