<<
wróć do archiwum
Damian Szołtysik,
Andrzej Warwas
Przejście łańcucha polskich
Karpat z Bielska Białej w Bieszczady. - rok 1974
Jako siedemnastoletni chłopak
postanowiłem zrobić coś "wielkiego". Wychowany na
przygodowych książkach tamtych czasów marzyłem o dalekich lądach,
odkrywczych wyprawach, ekscytujących przygodach. Jednak w latach
siedemdziesiątych ubiegłego już wieku, czyli w czasach dobrze mającego
się komunizmu dalekie lądy mogłem tylko oglądać w czarno białej
telewizji. Postanowiłem jednak robić to co tylko wtedy było w
moim zasięgu. Przejście wzdłuż karpackiego odcinka naszej południowej
granicy w dobrym czasie było dla mnie nie lada wezwaniem. Na pomysł
wpadłem po obozie harcerskim spędzonym w Bieszczadach (operacja
Bieszczady-40). Dużo tam pracowaliśmy a mało chodzili po górach
lecz te kilka wypadów wywołało we mnie pragnienie poznania tych gór
w dużo większym stopniu. Do wyjazdu namówiłem jeszcze kolegę
"z placu" Andrzeja Warwasa i w pewien sierpniowy ranek
ruszyliśmy w drogę. Zabraliśmy małe plecaki a w nich kurtki,
swetry, garnczki i dziurawe koce (śpiworów wtedy nie znaliśmy).
Na nogach mieliśmy adidasy no i to chyba wszystko. Aha jeszcze miałem
mapy.
Ruszyliśmy z Bielska Mikuszowic i
przez Dębowiec, Klimczok i Szczyrk dotarliśmy w burzy na Skrzyczne.
Tam spędziliśmy w schronisku pierwszą noc. Poznaliśmy też kilku
ciekawych ludzi. Dalsza droga wiodła głównym grzbietami Beskidu
Śląskiego i Żywieckiego. Narzuciliśmy sobie ostre tempo pokonując
długie dystanse ale wtedy właśnie taki "wyczyn" nam
odpowiadał. Noclegi spędzaliśmy tam gdzie zastała nas noc. Jak
była to wioska to spaliśmy po stodołach, jak schronisko to gleba
a jak las to pod gołym niebem. Wykorzystywaliśmy dzień od świtu
do nocy nie zważając na zmęczenie czy pęcherze na stopach. Nasze
jedzenie składało się na ogół z chleba z dżemem lub margaryną,
czasem załapaliśmy się na jakąś jajecznicę lub coś lepszego.
Natomiast piliśmy głównie wodę z mijanych strumieni.
Nasz szlak wiódł jak wspomniałem
szczytami Beskidu Żywieckiego. Z Babiej Góry zeszliśmy na Orawę
i pieszo przez podhalańskie wioski dostaliśmy się w niebotyczne
wtedy dla nas Tatry. Doliną Kościeliską (przeszliśmy wtedy
jaskinię Mylną) a następnie wąwozem Kraków (tu natrafiliśmy na
filanca, który nas podprowadził do Czerwonych Wierchów). Z
Kasprowego ostatnim kursem kolejki (z personelem za darmo) zjechaliśmy
do Kuźnic (na Boczanu noc pod gołym niebem). Dalej przez Halę Gąsienicową,
przeł. Zawrat (w deszczu, było to chyba dla nas największe przeżycie)
do dol. 5 Stawów. Następnie szliśmy na Głodówkę (noc za darmo
w ośrodku harcerskim). Później szlak wiódł przez rzadko uczęszczane
ścieżki Spiszu. Potem były Pieniny, Beskid Sądecki i najdzikszy
Beskid Niski. Tu rzeki przechodziliśmy w brud, mijaliśmy wioski z
przepięknymi drewnianymi kościółkami. Wojsko budowało drogi i
mosty. Na wielu pamiątkowych tablicach czytamy nazwiska poległych
w walce z bandami UPA jeszcze na przełomie lat 50 i 60. Nasz
przygoda skończyła się w Komańczy skąd w różny sposób
dotarliśmy do Krosna a potem do domu po 2 tygodniach marszruty. Na
pewno do końca życia nie zapomnimy wielu wspaniałych chwil,
dobrych ludzi i przygód, które dane było nam przeżyć w tej
pierwszej górskie eskapadzie.
|