|
<<
wróć do archiwum
Damian Szołtysik i
Franciszek Niesłony.
Wyprawa rowerowa
przez Czechosłowację i Węgry - rok 1976.
Tak jak rok wcześniej
wokół Polski tak też w opisywanym roku, bogatsi o nowe doświadczenia
ruszyliśmy do dwóch tzw. zaprzyjaźnionych krajów (rzeczywiście
traktowano nas tam bardzo przyjaźnie) - Czechosłowacji a następnie
wokół Węgier. Tym razem jednak zabraliśmy namiot, lecz na
okrycie tylko koce. Ponadto mieliśmy sakwy. Zaopatrzeni w niezbędne
dokumenty tzn. w tzw. wkładki paszportowe (uprawniały do podróżowania
po krajach demokracji ludowej), książeczki walutowe (dokument
stwierdzający legalnie wymienioną walutę) a także zaproszenie do
Czechosłowacji, wyjechaliśmy w miesięczną podróż. Nasz szlak
wiódł przez Nowy Targ, Łysą Polanę, Poprad, Preszów do Koszyc.
Na Węgrzech trasa była kręta. Najpierw Góry Bukowe a dalej Eger,
Tokaj, stepy Hortobagy, Debreczyn aż do Szegedu. Następnie na północ
wzdłuż Dunaju do Budapesztu. Z stolicy Węgier droga wiodła nad
jez Valence i Balaton. Z nad Balatonu do Gyor i do słowackiej
Bratysławy. Z tego miasta głównym szlakiem komunikacyjnym
zachodniej Słowacji do Zyliny, skąd krótki skok przez Czechy do
Cieszyna i Rudy Śl. Około 2500 km. Nowym doświadczeniem były
niewątpliwie góry. Strome podjazdy niejednokrotnie pokonywaliśmy
pieszo. Zjazdy natomiast na mocno obciążonym rowerze były szaleństwem.
Ale od początku.
Z Rudy wyjechaliśmy
w słoneczny czerwcowy ranek pełni zapału i sił. Szybko "połknęliśmy"
dystans pod Nowy Targ przez Oświęcim i Wadowice. Pierwszy nocleg w
namiocie wypadł nie źle. Odtąd zawsze pod wieczór wyszukiwaliśmy
w miarę gęstych zagajników by w ich ukryciu rozbić na kilka
nocnych godzin namiot. U znajomego górala w Białym Dunajcu spędziliśmy
jeden dzień i noc. W tym czasie skoczyliśmy w Tatry do dolinek
reglowych. Góral ciężarówką podwiózł nas w stronę Łysej
Polany. Zjazd do Łysej to fajne wrażenia oraz lądowanie Franka na
żwirze na jednej z serpentyn. Pierwszy raz opuszczamy w Łysej
Polanie granice Polski. Czechosłowacja to kraj wyżytnno-górzysty
co daje nam się nie źle w znaki. Jeden biwak w środkowej Słowacji
wypadł w uroczej dolinie nad czystym strumieniem. Po przejechaniu
ruchliwego Preszowa i Koszyc wjechaliśmy na Węgry. Dla Polaka język
węgierski to prawdziwa udręka. My jeszcze przed wyjazdem nauczyliśmy
się podstawowych zwrotów oraz liczenia do dziesięciu. W
ostateczności mogliśmy się dogadać po rosyjsku zwłaszcza z młodymi
ludźmi. Generalnie pogoda nam sprzyjała, może nawet było zbyt
upalnie. Jak zwykle pragnienie gasiliśmy mlekiem (wypijaliśmy my w
ten sposób po 4 - 5 litrów mleka dziennie). Był to bodaj najtańszy
napój. Węgry nie tylko językiem różniły się od Słowacji.
Architektura węgierskich wiosek była również inna. Wieczorami
ludzie wysiadywali na werandach swych domostw. Czuło się sielską
atmosferę tutejszego środowiska. Rozczarowały nas jaskinie
Agttelek Tysiące ludzi i stalowa brama do jaskini zniechęciły nas
do zwiedzenia owych jaskiń. Wspaniałe były góry Bukowe.
Ciekawostką były również cygańskie wioski. Inny świat. Nędzne
lepianki, nagie dzieci baraszkujące w przydrożnych kałużach,
konwoje furmanek z cygańskim dobytkiem, o to był świat, który być
może jest już historią (od tamtego wyjazdu nie byłem w wsch. Węgrach).
Pamiętam, że do Egeru jechaliśmy gruntowymi, polnymi drogami za
to przez piękne, zastygłe w przeszłości małe wioski, pola
i lasy. W Egerze jest okazały minaret z czasów otomańskiego
imperium. Następnie przez zabytkowy Miszkolc mkniemy na wschód. To
puszta, czyli rozległe płaskie stepy Hortobagy. Wypalone słońcem
z charakterystycznymi żurawiami przy których gromadziły się
stada bydła. Nie do rzadkości należeli czikosi na koniach,
sprawujący nadzór nad stadami. Jedna noc wypadłą na stepie,
gdzie nazajutrz spotkaliśmy miejscowych czikosów z długimi
batami, z których oddawali głośne "strzały". Nawet
uczyli nas tej sztuczki.
Noclegi wypadały głównie
w akacjowych zagajnikach, których było tam sporo. Jednej nocy
stracha napędził nam jeż, który tak szurał po liściach, że myśleliśmy
iż to człowiek. Wschodnie Węgry to teren nizinny. W żarze południowych
godzin życie sennie sączyło się na tutejszej prowincji. Nikt się
nigdzie nie śpieszył, jedynie wyblakłe, modne w tamtej epoce,
malowane na murach komunistyczne hasła kontrastowały nieco z
otoczeniem i przypominały w jakim obozie geopolitycznym się
znajdujemy. Posuwaliśmy się równolegle do rumuńskiej a potem
jugosłowiańskiej granicy. Ponieważ Jugosławia była wtedy w niełasce
Moskwy to i nam się oberwało. Granica ta bowiem była pilnie strzeżona
przez wojskowe i cywilne służby. Na jednej z leśnych dróg
zatrzymał nas taki patrol. Trzymali nas chyba z godzinę. Musieliśmy
(po rosyjsku) wytłumaczyć co tu robimy i dlaczego jedziemy akurat
na rowerach.. Dokładnie sprawdzili wszystkie pieczątki w naszych
"paszportach". Krótkofalówkami przekazywali informacje o
nas następnemu patrolowi. Tak było trzy razy. Za każdym razem mówili:
"Jugoslawia niet!" i pokazywali palce w kształcie krat.
Pamiętam, że jechaliśmy długo aby odskoczyć nieco od jugosłowiańskiej
granicy. Jak na złość skończyły się lasy i zagajniki a
dominowały pola kukurydzy. W ostatnich poświatach zachodu wśród
pól zamajaczyła jakaś budowla. Był to opuszczony dom. Sceneria
jak z horroru. Penetrowaliśmy jego wnętrze. Przypominam sobie jak
na strychu wielkie ptaszysko wyleciało zza sterty tekturowych skrzyń
przysparzają mnie niemal o zawał serca. Spaliśmy w tym domu na
wyleżanym sianie pełni obaw, że w nocy zjawić się mogą nie
proszeni goście. Dopiero słoneczny ranek wprawił nas w znakomity
humor a my szybko opuściliśmy tajemnicze ruiny.
Droga wzdłuż
Dunaju na północ raz ciekawa, innym razem monotonna przebiegała
bez przeszkód nie licząc zerwanego łańcuch w Baji. Ciekawym
miastem był Paks, malowniczo położony nad tą duża rzeką.
Budapeszt to osobny rozdział naszej historii. Rowery zostawiliśmy
u przypadkowych ludzi w Erdzie (dzielnica Budapesztu). W
stolicy Węgier spędziliśmy prawie 3 dni zwiedzając to piękne
miasto. Spać chcieliśmy po prostu na dworcu lecz jak się okazało
o północy dworce są zamykane. Tak więc noclegi wypadły nam w
parku na wyspie Małgorzaty (jedna noc na ławce, druga z uwagi na
deszcz w budce telefonicznej). Po mieście poruszaliśmy się gównie
metrem lub pieszo. Zwiedziliśmy wszystkie ważniejsze zabytki
miasta.
Dwa dni spędziliśmy
również nad osławionym jeziorem Balaton. Planowaliśmy tam
odpoczynek lecz jezioro wg mnie jest za płytkie i za ciepłe.
Ciekawy natomiast był półwysep Tichany i bazaltowe wzgórza na północy
jeziora. Z Balatonu jechaliśmy już na północ. Za Gyor (granica z
Austrią) powtórzyło się to co przy granicy z Jugosławią. Do
Bratysławy jednak dojeżdżamy bez problemów. Powrót do Polski to
kilka dni jazdy lecz to była już rutyna.
Tym razem rowery
sprawiły się bez większych zarzutów. Kondycja była świetna.
Poznaliśmy zupełnie nowy dla nas kraj. Wszędzie spotkaliśmy się
z serdecznością miejscowych ludzi.
|
|