ARCHIWUM > Wyprawa trekkingowa do Indii i Nepalu

 

<< wróć do archiwum

 

Damian Szołtysik, Wanda Jewdoszuk, Rafał Meroń

Wyprawa trekingowa do Indii i Nepalu - rok 1993.

Za cel postawiliśmy sobie dotarcie w pobliże "góry gór". Nie mieliśmy żadnych celów sportowych choć niewątpliwie kilkunastodniowy trekking nie należy do wycieczek łatwych.

Do Delhi dostaliśmy się drogą lotniczą przez Moskwę (właśnie wtedy gdy pucz wojskowy odsunął Gorbaczowa od władzy). Delhi tak jak chyba każde indyjskie miasto jest pełne chaosu. Pełne żebraków, krów, wiecznie idących gdzieś ludzi. Zgiełk uliczny jest nie do porównania z żadną z europejskich stolic. Już pierwsze godziny w tym mieście były dla nas ciekawym doświadczeniem. Jadąc z lotniska taksówką na Tourist Camp (prawdziwa oaza w "syfie") o mało nie udusiliśmy się w spalinach, które w prawie czterdziestostopniowym upale wydają się być jeszcze bardziej toksyczne. Kilka dni spędzilśmy  w stolicy po trosze zwiedzając miasto. Całym gardłem krzyczy ubóstwo większości jego mieszkańców. Tysiące ludzi śpi na ulicach, w parkach i gdzie tylko się da. Ich dobytkiem często jest tylko naczynie na wodę i kilka szmat w które są odziani. Widzieliśmy całe rodziny okupujące przydrożne rowy. Dzieci przykryte parcianymi szmatami szykujące się do snu. Ulice oczywiście toną w śmieciach a widok baraszkujących szczurów nie należy do rzadkości. Chyba rzeczywiście nie da się zrozumieć Indii. Załtawiliśmy wizy nepalskie i bilety na przejazd autobusem do Katmandu. To nic, że autobus wyjechał 12 godzin później. Czas jest tu liczony nie co inaczej niż u nas. Jazda autobusem w ciasnocie na niewygodnych siedzeniach to prawdziwy koszmar. Nikt nie przejmuje się tym czy autobus dotrze w miejsce przeznaczenia punktualnie czy też 1 - 2 dni później jak w naszym przypadku. Np. wymiana koła i naprawa gumy trwała pół dnia (kierowca musiał się zdrzemnąć). W nocy obudził nas straszny huk i wstrząs. Autobus zawadził stertą bagaży mozolnie pół dnia umieszczanych na dachu o konar drzewa. Znów kilka godzin przerwy. Nepalczycy w ciemnościach zbierali jakieś orzeszki z asfaltu. Później rzecz jasna uratowany bagaż wrzucono do środka autobusu między siedzenia i już całkiem nie można było się normalnie przemieszczać tylko skakać nad siedzeniami. Wlekliśmy się więc przez północne Indie. Czasem autobus zatrzymywał się w jakiejś wsi. Jedliśmy więc w przydrożnych "jadłodajniach" jakieś ciapaty. Wieś indyjska to osobny temat. Raz jechaliśmy kilka minut za potężnym słoniem, który kroczył przez wieś objuczony stertami drewna. Domostwa to na ogół nędzne lepianki. Wszędzie pełno dzieci. W końcu docieramy do granicy nepalskiej. Tu mamy przesiąść się na inny autobus już po stronie nepalskiej. Granicę przekraczamy w środku wsi przez bramę nad którą figurowała głowa stylizowanego Buddy. Ponurzy żołnierze wbili nam niezbędne pieczątki w paszportach. Nepal wydawał się nam jakoś bardziej przyjazny. Było czyściej. Od granicy do stolicy jedziemy jeszcze pół dnia i nocy. W środku nocy więc dotarliśmy do stolicy tego górskiego kraju. Grupka podróżujących z nami turystów szybko gdzieś się rozpierzchła. My motorową rikszą też pojechaliśmy  na Thamel. Tam  zatrzymaliśmy się w hotelu Blue Diamond (nawet byle jakie rudery w Nepalu mają pompatyczne nazwy). Katmandu jest niezmiernie ciekawym miastem. W Europie zabytki ogląda się z perspektywy wieków. Natomiast tu ludzie zastygli w epoce gdy bezimienni mistrzowie tworzyli niesamowite  dzieła sztuki. Wspaniałe stupy, i inne budowle sakralne. Może nie widać tylu żebraków co w Indiach. Spotkać można wielu "świętych mężów" tzw. sadhu. Doprawdy przyglądanie się ludziom to bardzo frapujące zajęcie. Załatwiliśmy tu permity na treking po czym ruszyliśmy autobusem do Jiri. 100 km autobus pokonuje w 13 godzin. Cały czas jechaliśmy na dachu. Cudowne widoki. Jazda nad przepaściami, dolinami himalajskich rzek. Wszystko to od północy ograniczone murem białych himalajskich olbrzymów. Na dachu był też spory tłok. Kilka razy gdy autobus niebezpiecznie przechylił się nad przepaścią staraliśmy się odruchowo uciec na drugą stronę dachu lecz Nepalczycy z uśmiechem nas uspakajali. Dopiero nocą dotarliśmy do Jiri gdzie był koniec drogi kołowej. Po spędzonej tu nocy nazajutrz wyruszyliśmy na szlak. Wanda wynajęła sobie tragarza (3,5 dol. plus wyżywienie na dzień). Chłopak (nazywał się Kalu) był bardzo miły i służył nam również za przewodnika. Szlak trekingowy do Solo Khumbu a konkretnie do Namcze Bazar jest również szlakiem karawan himalajskich wypraw. Biegnie w poprzek górskich grzbietów i głębokich dolin. Miejscami przypomina tatrzańskie lub beskidzkie szlaki. Są to od setek lat szerpańskie "autostrady". Myślałem, że szlak będzie pusty lecz okazało się, iż walą tu rzesze turystów z całego świata. Do Namcze idzie się przeciętnie tydzień. Nocelgi wypadają w tzw. lodgach. Wypada 10 rupii za noc a za 30 - 40 rupii można już coś zejść. Generalnie jest to ciekawy szlak. Często przechodzimy po wiszących mostach, nad dużymi urwiskami oraz przez lasy rododendronów. Raz w górę raz w dół. Tyle tylko, że w górę na 3200 a w dół na 1500 i tak ciągle. Naprawdę kolana dostają popalić. Bogaci turyści mieli całą obsługę. Bagaż niosły jaki. Tragarze rozbijali namioty (łącznie z ubikacyjnym). Podawali jedzenie, nawet grzali wodę na mycie. Przez cały trek źle się odżywiałem. Nie podchodziło mi tutejsze jedzenie. Piliśmy wodę z strumieni zmieszaną z jodyną. W Namcze Bazar pożegnaliśmy Kalego. Dalej szlak wiódł do Gokyo. Wrażenie robi piękna sylwetka Ama Dablam. My weszliśmy na łatwy Gokyo Ri (5500). Pogoda była wspaniała i rozlegał się tu cudowny widok na Everest, Lothse, Makalu i Cho Oyu. Everest z swym śnieżnym pióropuszem dominował wśród białych olbrzymów. Doskonale widoczna była północna, tybetańska ściana. Z Gokyo wracamy. Męczyła nas w większym lub mniejszym stopniu choroba wysokościowa. Mnie dodatkowo dopadł ból w prawym boku. dosłownie co kilkaset metrów musiałem się zatrzymywać. Było to jak przypuszczałem następstwem złego odżywiania. W Lukli się rozstaliśmy. Wanda poszła pieszo do Jiri  a ja z Rafałem polecieliśmy małą Cesną z Lukli do Katmandu. Lot przez przełęcze na dotknięcie czarnych szczytów był fajnym urozmaiceniem podróży. Z Katmandu jedziemy autobusem do Gorakpuru w Indiach a  stamtąd pociągiem do Delhi. Jazda pociągiem jest wygodniejsza od autobusu pod warunkiem, że ma się miejscówkę i klimatyzację. Dla nas o tyle było to ciekawe przeżycie, że nie posiadając miejscówek jechaliśmy z pospólstwem zwykłym wagonem na stojąco. W skrócie: hepanie, sranie i plucie w wykonaniu współpasażerów obu płci. Czas do wylotu z Delhi poświęciliśmy na zwiedzenie Czerwonego Fortu i kilku innych zbytków. Widzieliśmy po drodze kilka scenek ulicznych: Chłopcy proponowali  nam kupno kobry bardzo blisko prezentując swój towar. Dalej policja bambusowymi pałami biła jakichś handlarzy. W końcu widzieliśmy konającego biedaka a obok potężnego szczura. Myślę, że każdy kto kiedykolwiek odwiedzał ten niesamowity kraj mógł by takich histori przytaczać wiele. Po kilku dniach pobytu w Delhi wracamy samolotem do domu też nie bez przygód. Z powodu jakiejś awarii lądujemy w Taszkiencie. W Moskwie jesteśmy zatrzymani przez milicję na przesłuchanie i rewizję osobistą (z powodu okradnięcia jakiegoś Hindusa w samolocie). Gdy więc w połowie listopada meldujemy się w domu jesteśmy szczęśliwi, że po 5 tygodniach huśtawka wysokości, tempratur, emocji i wrażeń zatzymała się a my po krótkim odpoczynku znów zaczęliśmy marzyć od nowych eskapadach.

(Zdjęcia z wyjazdu)