ARCHIWUM > Wyprawa trekkingowa do Argentyny

 

<< wróć do archiwum

 

Damian Szołtysik, Franciszek Kubica

Wyprawa trekkingowa w Andy Argentyny - 1994/95

Na celu mieliśmy wejście na Aconcaguę (6960) oraz trekking w okolicach wulkanu Marmolejo. Ponieważ fajnie nam poszło na robotach wysokościowych (gdzie te czasy) postanowiliśmy skoczyć do Ameryki Południowej. Polecieliśmy po świętach Bożego Narodzenia do Buenos Aires. Tu kilka dni przebywaliśmy u pani Jadzi Czajkowskiej. Pani Jadzia przyjechał tu po wojnie z mężem. Historia ich życia mogła by posłużyć za kanwę nie jednej książki. Po Sylwestrze w stolicy pojechaliśmy autobusem do położonej już w Andach Mendozy. Odwiedziliśmy tu znaną wśród polskich wspinaczy panią Luiginę Gębarską (bardzo malownicza postać). Tu załatwiliśmy niezbędne zezwolenia i udaliśmy się też autobusem do Puente del Inca. Oczywiście od razu ruszyliśmy w stronę Plaza de Mulas, miejsca startowego na najłatwiejszą drogę na najwyższy szczyt obu Ameryk. Większość ludzi wynajmuje sobie muły do transportu bagażu. My sami sobie byliśmy mułami. Dwa noclegi spędziliśmy w Confluencji, poświęcając jeden dzień na wypad na Plaza Francia pod południową ścianę Aconcagua. Wszystko tu było tak potężne. Ściana pełna lodowych zerw, dolina z poszarpanymi zboczami. Jednym mianownikiem do wszystkiego były kolory. Nigdzie więcej nie natrafiłem na tak przeróżną paletę barw, w które "pomalowane" były zbocza, skały a nawet wody w potokach miały różne barwy w zależności od tego skąd wypływały. Nie dziwiliśmy się przeto Inkom, którzy oddawali hołd Słońcu. Świt w tej dolinie był prawdziwym misterium. Naprawdę byliśmy pod wrażeniem jak złota kula wychynęła zza ogromnego górskiego muru, powiał wiatr a ze zboczy natychmiast ruszyły kamienne lawiny. Tak było zawsze. 

Po dojściu na Plaza de Mulas (prawdziwe namiotowe miasteczko) zgłosiliśmy się do miejscowego rangersa i rozbiliśmy namiot. Wysokość zaledwie 4200 m a czułem się słabo. Franc natomiast tryskał energią. Zrobiliśmy kilka wycieczek na pobliskie lodowce z charakterystycznymi nieves penitentes (śniegi pokutujące). Franc nazajutrz dotarł samotnie do Canady (5200) ja natomiast walczyłem z puną. Noc była straszna, myślałem, że umieram. Dziwne było tylko to, że dwa razy byłem już wyżej i przeżyłem to bez większych perypetii. Na drugi dzień schodzimy więc niżej. Rozbijamy namiot na wydmuchowisku w rozległej Playa Ancha. Istotnie następny dzień był już zupełnie inny. Mogłem wracać lecz co z tego jak nastąpiło totalne załamanie pogody. Sypało śniegiem. W tych warunkach ostatecznie się poddajemy. Wracamy do Mendozy a potem z spotkanym u pani Gębarskiej księdzem Grzegorzem jedziemy autem do Manzano Historico. Był tu obóz harcerski dla polskich dzieci z Buenos. Stąd robimy wypad w góry. Andy w tym rejonie jak zresztą gdzie indziej chyba też są zupełnie dzikie. Nie da się tego porównać z żadnymi górami w Europie nie mówiąc już o Polsce. Przytłaczają swoim ogromem. Jedynymi rubieżami cywilizacji są małe posterunki wojska czy bazy budowniczych dróg (które często są niszczone przed ich ukończeniem). W dwójkę zrobiliśmy 10 dniowy wypad w stronę granicy chilijskiej. Było to ciekawe przeżycie. W jednej z dolin podczas nocnej śnieżycy rozpętała się burza z piorunami. Efekty audio wideo wymyślone przez człowieka wysiadają. Nie dość, że namiot przygnieciony pod ciężarem śniegu wręcz się uginał to wkoło waliło salwami jak z armat. Że nie stoczyły się na nas potężne kamienie z góry to prawdziwy cud (modliłem się cały czas). Rano dolina była w śniegu. Niespodzianką było spotkanie 3 żołnierzy wędrujących na mułach. Co 2 tygodnie rutynowo odwiedzali przylegające im rejony. Włóczyliśmy się jeszcze trochę po górach wchodząc na nieznane szczyty i przełęcze po czym wróciliśmy do Manzano. 

Stąd wróciliśmy do Buenos. U pani Czajkowskiej spotkaliśmy jeszcze Annę Czewińską, która udawała się właśnie na Aconcagua. Franc nawet myślał o załapaniu się z nimi lecz nie można było przbukować biletu. Tak więc do domu wróciliśmy bogatsi o nowe doświadczenia choć nie co smutni iż nie osiągnęliśmy głównego celu. No cóż może uda się innym razem. Jak w wielu innych wyprawach pomogli nam bliżej nieznani ludzie, w tym wypadku pani Jadzia i Basia Czajkowska, pani Luigina Gębarska oraz ksiądz Grzegorz. Za to im niezmiernie dziękujemy. (Zdjęcia z wyjazdu)

W trzy lata później Franek Kubica wraz Melonem zginęli podczas zimowego wejścia na Matterhorn granią Furgen