<<
wróć do wyjazdów
21 12 2002 r.
Wyjazd do jaskini Miętusiej – partie 3 Króli
Uczestnicy: <u>Damian Szołtysik</u>, Henryk Tomanek,
Janusz Rudol, Rafał Kisielewicz, Irek Paprotny, Grzegorz Przybyła, Wojtek Wyciślik,
Adam Szmatłoch, Jan Kietrzka
Rano u Arka przygotowuję z Rafałem sprzęt na akcję.
Wkrótce przyjeżdża Heniek z Irkiem i Rudim. Jedziemy do Zakopca. Chłopcy z Kłodnicy
jadą przez Wadowice. Umówieni jesteśmy na prakingu w Kirach między dwunastą
a pierwszą. Autstradą a potem zakopianką w 3 godziny jesteśmy na miejscu. Załatwiam
zezwolenia. Chłopaków nie ma. Dostajemy też SMSa, że mają problemy z autem
i spóźnią się godzinę. Odwiedzamy więc Harnasia. Istotnie po godzinie
nadjeżdża Simka Adama. Mieli problemy z układem chłodniczym. Teraz już
szybko ruszamy w góry. Pod otworem jesteśmy koło czwartej. Przed wyjściem
dzielimy się jeszcze opłatkiem (miał go Jasiu). Jest zimno więc szybko
wskakujemy do nory. Prawie 200 m ciasnawego korytarza pozwala się rozgrzać. W
jaskini jest niezmiernie sucho. Doprawdy nie pamiętam aby kiedykolwiek tu tak
było. Oczywiście wcale się tym nie martwimy. Krótki zjazd do Sali z Matką
Boską a potem podejście do Syfonu Zwolińskich. Tu też ciekawa sprawa. Woda
poszła na dół odkrywając kilka przytamków i zamulony częściowo syfon. My
idziemy przez Zawieszony Syfonik (niezbyt przyjemne przejście ,woda) do Sali
bez Stropu. Tu dzielę całą dziewiątkę na dwie grupy. Pierwsza na czele z
Grzegorzem (Adam, Jasiu i Rudi) pójdą poręczować Kaskady i Piaskowy Próg a
następnie wywspinają Południowy Korytarz pod pochylnię 3 Króli. My (Wojtek,
Rafał, Irek, Heniek i ja) wywspinamy Salę bez Stropu a następnie zjedziemy
progami i pochylniami korytarza 3 Króli. Dowództwo powierzam Wojtkowi. Obie
grupy miną się w Korytarzu Południowym. Następnie zreporęczujemy poszczególne
odcinki. Spotkamy się ponownie w Sali bez Stropu. Wręczam plany z opisami
Grzegorzowi i Wojkowi i wkrótce się rozstajemy.
W południowej odnodze sali znajdowała się szczelina o
szerokości około pół metra (IV+). Wojtek deklaruje się wyłoić komin.
Niestety w trakcie wspinaczki brak było jakichkolwiek przelotów. Dopiero u góry
Wojtek znalazł starą taśmę do której założył przelot. Podchodzę do
niego. W górnej części komina zapieraczka jest dość trudna. Staję na
zaklinowanej wancie i dalej asekuruję Wojtka, który naprawdę dzielnie poradził
sobie z kluczowymi trudnościami. U góry jest wąska platforma na której z
starych pętli zakłada stanowisko a ja podchodzę nie bez problemów do niego.
Teraz z dołu wyciągamy wory z sprzętem. Próbuję zabić tu spita lecz
polskie spity tępią się od razu więc rezygnuję i zakładam linę o skalne
ucho. Wojetek poręczuje już kaskady. Pozostali podchodzą do góry. W tej części
jaskini brak jest batinoxów więc do starych spitów wkręcamy plakietki. Na
dole spotykamy naszych kolegów zmierzających do góry. Oczywiście
przekazujemy sobie uwagi natury technicznej. Po mijance reporeczujemy Południowy
Korytarz. Wkrótce też jesteśmy pod Piaskowym Progiem. Reporęczowaniem
zajmuje się również Wojtek. Opuszczam go na związanej linie a potem
reporęczujemy kaskady. Chłopcy poszli już do sali bez Stropu. Wkrótce też
wszyscy się tam spotykamy. Grupa Grzegorza zreporęczowała wszystko lecz mieli
problem z zjazdem do Sali bez Stropu (zaklinowała się lina przy ściąganiu).
Generalnie kursanci sprawowali się dobrze (Irek miał problemy jak zwykle, a
Rafał dowalił zrzucając taśmę bez karbinka nad Wielkimi Kominami). Odwrót
przebiega dość dobrze. Samozadowolenie Irka mija w korytarzu wejściowym gdzie
klinuje się w jakiejś szczelinie i walczy z swą tuszą a my z zimnem (szedłem
ostatni). Jakoś jednak wyzwolił się z ciasnot (?) i niebawem wszyscy jesteśmy
na powierzchni. Jest przed pierwszą. Akcja trwała 8 godzin.
Noc jest jasna. Przebieramy się i w kilkanaście minut
jesteśmy gotowi do drogi. Zejście przez Wantule w kilku miejscach jest
utrudnione przez leżące pokotem drzewa (ostatnie wiatrołomy). Później już
wszystko jest OK. Bez problemów dochodzimy do aut. Adam z ekipą wraca przez
Wadowice a my przez Kraków. Po drodze zmieniam Heńka za kierownicą. W domu
jesteśmy o szóstej. Znów bardzo udana akcja i zwiedzone nowe partie jaskini.
Tak trzymać.
Wyjazd do jaskini Zimnej
14 12 2002
r.
Uczestnicy: <u>Damian
Szołtysik</u>, Arek Piegza, Tomek Jaworski, Asia Maciejowska, Irek Paprotny,
Wojtek Wyciślik, Grzegorz Wilkoszyński, Janusz Rudol.
Celem naszego wyjazdu jest jaskinia Zimna a w niej
zjazd do Wielkich Kominów oraz dotarcie pontonem do syfonu Zwolińskich od
strony Salki Gotyckiej. Oprócz Arka, Tomka, Rudika i mnie pozostali to kursanci
z naszego Klubu lecz dobrze radzący już sobie w jaskiniach.
Wyjazd jest sprinterski. Wyjeżdżamy w sobotę o dziesiątej.
Do Kir dojeżdżamy bez problemu (nie licząc pogubienia się na początku
autostrady do Krakowa, jechaliśmy dwoma autami). Na tutejszym parkingu
zostawiamy auto (7 zł) załatwiamy zezwolenie i od razu idziemy do jaskini.
Pogoda była cudowna. Kilkanaście stopni mrozu i słońce. Śniegu nie ma
prawie wcale za to drzewa przystrojone kiściami szronu sprawiały przepiękne
wrażenie. Góry są takie bliskie. Wyraźnie widać Błyszcza z Bystrą zamykające
dolinę Pyszniańską od południa. Kilka lat temu zimą byłem na obu wierzchołkach.
Od razu odżywają wspomnienia. Udzielamy kursantom różnych
informacji dotyczących tego rejonu. Arek opowiada nawet jakieś legendy. Na
takich pogawędkach szybko dochodzimy do schodków wyprowadzających szlakiem do
jaskini Mroźnej. Niebawem też przebieramy się na szerokiej platformie przed
jaskinią. O wpół do czwartej wchodzimy do nory. Czasem w partiach
przyotworowych jest mnóstwo lodu po którym jest problem zejść, tym razem jednak nie ma
tak źle. Szybko podążamy w stronę ponoru. Wszystko wskazuje, że będzie
suchy. Tak też jest. Często jednak nasze wypady do Zimnej kończyły się właśnie
tutaj. Przy dużych opadach miejsce to jest po strop zalane wodą.
Przechodzimy nad małym „lejkiem” odprowadzającym wodę do niższych,
niedostępnych partii. Poręczujemy Błotny Prożek. Dalej dzielimy się na dwie
grupy. Tomek, Asia, Irek i Grzegorz pójdą już poręczować Czarny Komin a ja
z Rudim, Arkiem, Wojtkiem pójdziemy z pontonem do Salki Gotyckiej. Salka ta
znajduje się 200 m stąd niejako w głównym ciągu jaskini. Korytarz ten
jednak poprzedzielany syfonami wodnymi. Najpierw jest syfon Zwolińskich a potem
Ogazy. Ponton od Rudiego jest bardzo dobry. Można go szybko napompować ustami.
Materiał odporny na przedzieranie. Wody w salce jest wyjątkowo mało. Koledzy
mają wysokie buty więc przechodzą obok. Ja przedostaję się przez dwa
jeziorka na pontonie. Trzecim akwenem jest już syfon. Korytarz skręca tu pod kątem
dziewięćdziesiąt stopni. Woda dochodzi do stropu. Osobno podpływamy w to
miejsce. W krystalicznie czystej wodzie widać dalszy przebieg korytarza dla nas
już niedostępnego. Biegnie nim linka przeznaczona do nurkowania w syfonie.
Pomyśleć, że kilkanaście metrów za syfonem znajduje się cel naszej
dzisiejszej akcji. Żeby jednak tam dotrzeć musimy wszystko obejść górą.
Ponton zostawiamy w Salce Gotyckiej dla drugiej grupy, która przyjdzie tu w
drodze powrotnej. Idziemy pod Czarny Komin. Doganiamy kolegów na półce w środku
Czarnego Komina. Grzegorz wyłoił dolną część komina. Z górną radzi sobie
Wojtek. Później Rudi poręczuje Beczkę i Biały Prożek. Obecnie jaskinia
posiada tzw. batinoxy, czyli specjalne kotwie, do których można zaczepić
karbinki. Pamiętam jak przed laty poręczowałem Czarny Komin bez jednego
spita. U góry byłem wyczerpany fizycznie a jeszcze bardziej psychicznie gdyż
asekuracja była w zasadzie iluzoryczna. Teraz jest znacznie łatwiej i przede
wszystkim bezpieczniej. Wojtek miał poręczować Wielkie Kominy. Lecz postanawiam ja to zrobić ponieważ tam akurat nie ma
btinoxów. Najpierw poręczuję trawers a potem zjeżdżam do Wielkich Kominów.
Pierwszy spit jest zalany kalcytem więc muszę już improwizować. Zakładam taśmę
na zaklinowanym w szczelinie kamieniu i jadę dalej. Jakoś nie potrafię wyśledzić
starych spitów. Następny przelot zakładam z starego wyciora wbitego w
szczelinę. Potem znajduję spit i mogę wreszcie wkręcić plakietkę. Potem
jeszcze jeden spit i jestem na dnie. Z jednej strony szerszy syfon Zwolińskich
z ową linką a z drugiej węższy syfon Ogazy. Koledzy powoli dojeżdżają do
mnie. W drugą stronę po sznurkach poleci grupa idąca na ponton. Ja z Arkiem
zreporęczujemy dziurę. Wszystko idzie nadzwyczaj sprawnie, no może z wyjątkiem
Czarnego Komina gdzie jakimś cudem w środku liny zrobił się węzeł. Lecz
wszystko szybko wróciło do normy. Gdy tylko skończyliśmy pakować liny wraca
grupa z pontonem. Na koniec kasujemy linę z Błotnego Prożka i szybko
poruszamy się w stronę otworu skąd napływa zimne powietrze. Wkrótce też
jesteśmy w zalodzonych partiach przy otworze. Teraz przebieramy się w jaskini.
Z dziury wychodzimy około w pół do drugiej. Jest cudownie wygwieżdżone
niebo. Panuje mroźna cisza. Szybko też osiągamy dno Kościeliskiej. Trochę
monotonne zwłaszcza po akcji w jaskini jest dojście do Kir. Wszystko kiedyś
ma swój kres więc i nasza wędrówka niebawem kończy się przy zaszronionych
samochodach. Tomek ma problemy z załączonym alarmem lecz knifami udaje mu się
wyłączyć wyjące auto. Po spakowaniu wszystkich bambetli ruszamy w drogę
powrotną. Jest trzecia. Na stacji benzynowej jeszcze w Zakopcu zatrzymujemy się
na kawę. Potem już jednym cięgiem jedziemy do domu. Cały czas rozmawiam z
Arkiem, żeby nie zasnął. Kosztuje mnie to sporo energii gdyż głowa sama
opadała a powieki ważyły tony. Szczęśliwie jednak docieramy do Rudy. Na
miejscu jesteśmy przed szóstą. W domu biorę tylko prysznic i od razu śpię
jak borsuk. Sprint dobiegł końca.
II wyjazd do sztolni tarnogórskich
8 12 2002
r.
Uczestnicy: <u>Damian
Szołtysik</u>, Tadeusz i Adam Szmatłoch, Henryk Tomanek, Janusz Rudol.
Minął
tydzień i ponownie jedziemy do sztolni w kamieniołomach. Tym razem jednak
panuje solidny mróz. Przyjeżdża po mnie Adam z Tadkiem a w Bytomiu Stroszku
oczekuje Heniek z Rudim. Po zmarzniętej glinie docieramy pod otwór sztolni.
Tym razem jednak jest tu kłódka. Jednak grotołazi z Tarnowskich Gór robią
tyrolkę w kamieniołomie, poza tym Rudi jest również członkiem tego Klubu więc
załatwia klucz. Nie bez problemu otwieramy kłódkę gdyż zamarzła. Potem
jednak wchodzimy do znanej sali w środku gdzie się przebieramy. Pontony zostały
w samochodach ponieważ Rudi zapomniał wentylów. Rudi był tu może z 20 razy
więc doskonale zna sztolnie i będzie dziś naszym przewodnikiem. Szybko
ruszamy znaną nam na razie drogą do pierwszej studni. Tam doszliśmy tydzień
temu. Teraz idziemy dalej prosto przez stare wyrobiska. W pewnym momencie skręcamy
w prawo. Teraz już zdajemy się na Rudika. Niebawem dochodzimy do bliźniaczo
podobnej drugiej studni. Wyrobiska stają się wyższe. Po pół godzinie marszu
w mokrym lub gliniastym korytarzu dochodzimy do szybu Wolf. W przeciwieństwie
do poprzednich studni (szybików) tu jest obudowa z żelaznych szyn. Od góry
szyb jest zaczopowany więc nie ma kontaktu z powierzchnią. Może z 10 m w dole
widzimy wodę a na niej dużą dętkę. Według Rudiego dalsze korytarze na dole
są zatopione. Idziemy dalej. Jest coraz więcej wody. Mijamy następne studnie
bite bądź w spągu chodnika bądź w jego stropie. System
ten służył do odwadniania wyrobisk. Przez system pochylni schodzimy na poziom
chodników wodnych. Teraz przez może dwa kilometry idziemy po kolana w wodzie.
Po drodze zwiedzamy Biały Korytarz. Jest ślepy lecz ciekawostką jest jego spąg
pokryty białą warstwą kamienia. Chłopcy założyli wodery. Ja wyszłem z założenia,
że najgorszy jest początek. I rzeczywiście nie było źle. Poza tym nie
posiadałem woderów więc i tak nie było o czym mówić. Wodnym korytarzem
klucząc podziemnym labiryntem po prawie trzech godzinach docieramy do dużego
chodnika, którego dnem płynęła woda. Jej nurt był silny i głęboki. W
miejscu skrzyżowania chodników do góry prowadził szyb Glik. Szyb ten był
wymurowany cegłą. Na jednej z cegieł widniał wyryty napis: 1927. Gdzieś 50
m w górze widać nawet było trochę dziennego światła. Do góry wiódł
przedział drabinowy lecz stalowe drabiny były mocno skorodowane i wychodzenie
po nich mogło łączyć się z niepotrzebnym ryzykiem tym bardziej, że wyjście
do szybu według Rudika było zakratowane. Wyjście do tego szybu znajduje się
na terenie Rept. Tadek z Adamem, którzy posiadali tzw. OP1 (wodery do wysokości
klatki piersiowej) idą wzdłuż nurtu wody. Najpierw są poprzeczne kładki
lecz potem nie ma nic. Podobno miała być tu przycumowana łódź z sztolni
Czarnego Pstrąga. Chłopcy dochodzą do końca kładek i łodzi nie znajdują a
prąd i głębokość uniemożliwiają dalsze poruszanie się. Stąd dotarlibyśmy
do szybów i turystycznego szlaku sztolni Czarnego Pstrąga. Rzeka, która tu płynie
(bo tak można nazwać ten ciek) nazywa się Drama. Według Heńka wypływa
gdzieś na powierzchnię ale w miejscu wypływu jest krata. Dyskutujemy jeszcze
nad możliwościami spenetrowania wodnych sztolni lecz na dzień dzisiejszy tu
jest kres naszej wędrówki stąd wracamy z powrotem. Idziemy nie zupełnie tą
samą drogą. Rudi prowadzi nas jeszcze do Złotej Studni. Jest dość niezwykłe
miejsce. Otóż wszystkie mijane studnie znajdowały się w salkach na skrzyżowaniu
4 chodników. Ich przekrój stanowi kwadrat 2 na 2 m. studnie te nie miały
obudowy. Woda natomiast znajdowała się na ich dnie. Złota Studnia znajdowała
się w podobnej salce lecz cała była zatopiona. Nawet jej wlot znajdował się
pół metra pod wodą. W krystalicznie czystej wodzie znakomicie widać jednak
drewnianą obudowę wzmacniającą ociosy Kilka razy odbywały się tu
nurkowania. Idąc przez ten labirynt chodników zadajemy sobie pytanie ile ludzi
przez setki lat musiało drążyć te wyrobiska. Ile istnień ludzkich zapewne
straciło tu życie i zdrowie pracując w strasznych warunkach całymi latami
przy eksploatacji rud ołowiu i srebra. W drodze powrotnej omijamy szyb Wolf.
Skracamy przez to znacznie drogę. Szybko też docieramy do drugiej studni i
znanych nam już dobrze partii przy pierwszej studni. Tu już czujemy zimny ciąg
powietrza z powierzchni. Wkrótce dochodzimy do sali wyjściowej. Wszystko razem
zajęło nam niespełna 6 godzin. Przewidując, że będę się moczył po
kolana zabrałem zapasowe spodnie i skarpety. Po przebraniu jest całkiem
przyjemnie. Nie mógł tego powiedzieć Tadek z Adamem, którzy mimo woderów i
tak zamoczyli nogi a z auta zapomnieli wziąć suchych skarpet. Idą już
szybciej do auta. Opuszczamy sztolnię. Na dworze jest zimno i pruszy śnieg.
Niebawem doganiam kolegów i wkrótce jesteśmy przy autach. Wkrótce też
przychodzi Heniek z Rudim. Jesteśmy zadowoleni z dzisiejszej przygody. Następnym
razem musimy zaliczyć rejs po Dramie.
Wyjazd w Beskid Śląski
24 11 2002
r.
Uczestnicy: <u>Damian</u>, Kamil, Paweł, Teresa Szołtysik,
Henryk Tomanek.
Znów
cudowna pogoda. Tym razem jedziemy autem Heńka do Brennej. Auto zostawiamy obok
kościoła a my najpierw zielonym a potem czarnym szlakiem idziemy na Stary Groń
i Beskid Węgierski. Kolory jesieni są niepowtarzalne. Wprost nie mogę się
zachwycić nad pięknem otaczającej nas przyrody. W górach panuje cisza, ludzi
na szlaku mało. Idziemy wśród gołych buków poskręcanych w przedziwne kształty.
Słońce swym jesiennym blaskiem nadaje niesamowity koloryt bliższym i dalszym
szczytom. Hen na południu widać wyższe pasmo, to przypuszczalnie Mała Fatra.
Po dwóch godzinach dochodzimy do Beskidu Węgierskiego, dobrze znanego nam z
rowerowych wycieczek a następnie skręcamy w stronę Brennej tym razem szlakiem
niebieskim. Teraz wychodzimy na trawiastą polanę z samotnym drzewem. Tu byliśmy
w czerwcu na rowerach. Tym razem jednak trawy są niskie i położone na ziemi.
Idziemy przez rozległą polanę ograniczoną u góry pięknymi bukami.
Listopadowy dzień szybko umykał przed nadciągającym mrokiem nocy. Przez
kolonię wysoko ulokowanych domów schodzimy coraz niżej aż w końcu wracamy
na niebieski szlak wiodący do centrum Brennej. Jest już całkowicie ciemno jak trochę zmęczeni
ostatnim odcinkiem po asfalcie docieramy do samochodu. Kamil się od rana źle
czuł więc czym prędzej wracamy do domu. Dzisiejszy wyjazd mogę na pewno
zaliczyć do wspaniałych przeżyć estetycznych. Nie wiem czy góry
kiedykolwiek przestaną mnie zaskakiwać.
Wyjazd do
Jaskini na Łopiankach w dolinkach krakowskich
17 11 2002 r.
Uczestnicy: <u>Damian</u>, Teresa, Kamil, Paweł Szołtysik,
Ryszard, Marzenna, Maciej Widuch.
Jedziemy
dwoma autami. Mimo połowy listopada pogoda iście wiosenna, około 20 stopni C.
Celem są trzy małe dolinki jurajskie. Dojeżdżamy do miejscowości Mników a
dalej do Czułowa gdzie zostawiamy auta na parkingu. Pieszo idziemy zwiedzić
dolinkę Mnikowską. Jest to przepiękna jurajska dolina, której dnem płynie
potok Sanka. Dolina otoczona jest pionowymi, wapiennymi skałami. W środku
doliny znajduje się skała na której widnieje kilku metrowej wielkości
wizerunek Matki Boskiej. Do ołtarzyka prowadzą schody. Ponad ołtarzem
znajduje się grota Matki Boskiej. Jest tu piękny skalny łuk i kilka ślepych
korytarzy jaskini. Dwa okna wyprowadzają na zewnątrz. Penetrujemy kilka
skalnych schronisk. Zwłaszcza Paweł bawi się w prawdziwego grotołaza.
Idziemy jeszcze w górę strumienia do południowego wylotu jaskini. W skalnym
murze widać otwór jaskini. Rysiek próbuje sforsować skokiem potok ale
zalicza mała kąpiel. My obchodzimy wzgórze i z drugiej strony docieramy pod
otwór. Jaskinia okazała się kilkunasto metrowym tunelem. Wracamy później tą
samą drogą do parkingu. Przechodzimy drogę i zagłębiamy się do sąsiedniej
dolinki. Celem jest jaskinia Na Łopiance. Jaskinię znajdujemy bez problemów
gdyż jej otwór jest dość duży. Za małym strumyczkiem w lewym orograficznie
zboczu doliny widniej jej czarny otwór. Jest to największa jaskinia w tej
okolicy. Za obszerną salką wiedzie łamany korytarz. Po może 30 m obniża się.
Dno jest gliniaste i mokre. Jaskinia ma ładne nacieki na ścianach. Do
ostatniej salki z powodu braku kombinezonów już nie wchodzimy. Po zwiedzeniu
jaskini wracamy do aut. Podjeżdżamy jeszcze kilka kilometrów na zachód do
Zimnego Dołu. Jest tu rezerwat przyrody. Zimny Dół jest typową jurajską
dolina mytą wśród wapiennych skał. U wylotu jaskini jest skała o wysokości
około 50 m. Po prawym orograficznie zboczu doliny biegnie ścieżka
dydaktyczna. Ciekawostką są tu potężna bluszcze oplatające skały niczym
tysiące węży. Zataczamy pętle poruszając się wzdłuż okapów, rozpadlin i
skał. Wracamy na dno doliny i wracamy w stronę parkingu. Dolinę szpeci
zabudowa w jej dolnej części. Listopadowy dzień jest krótki więc po krótkim
posiłku wracamy szczęśliwie do domu.
Wyjazd w
Tatry do jaskiń Kasprowa Niżna i Czarna
Uczestnicy: <u>Damian Szołtysik</u>, Henryk Tomanek,
Ryszard Widuch, Tadeusz, Adam, Aga Szmatłoch, Wojtek Wyciślik, Grzegorz Przybyła,
Jan Kietrzka, Tomek Jaworski, Asia Maciejowska, Irek Paprotny.
9 11 2002 r.
Rano przybywa Tadek z swoim klanem. Planujemy wyjście
do wszystkich Kasprowych. Mamy zezwolenia. Autami dojeżdżamy w okolice ronda.
Tu zostawiamy auta i busem podjeżdżamy do Kuźnic. Stąd zielonym szlakiem w
stronę Kasprowego Wierchu. Rysiek z Heńkiem przed dwudziestu ponad laty byli w
Kasprowej Wyżniej lecz niezbyt dobrze pamiętali drogę dojścia. Poza tym
pogoda była wietrzna. Prószył śnieg. Podeszliśmy szlakiem zbyt wysoko i
musimy wrócić w pobliże Kasprowej Niżnej. Teraz dolinką podążamy w górę
pod strome żleby spadające z skał. Jednym takim żlebem podchodzimy do góry.
Targani podmuchami silnego wiatru ledwo trzymamy się na nogach. Wydatnie pomaga
mi czekan. W skałach u góry natrafiamy wprawdzie na owalny otwór jaskini z
zwisającą liną. Rysiek z Tomkiem sprawdzają otwór ale jaskinia kończy się
po kilku metrach. Teraz wszyscy szukamy otworu chodząc pod skałami mijają
dwie godziny i nic nie znajdujemy. Decydujemy się iść do Kasprowej Niżnej.
Tu trafiamy bez problemów. W dużej wejściowej salce możemy się spokojnie
przebrać. Jaskinia ta przy dużych opadach jest całkowicie zatopiona. Teraz
jednak możemy iść dalej. Ruszamy wszyscy. Pokonując prożki i trawersy
dochodzimy do Gniazda Złotej Kaczki. Jest sucho. Dalej jaskinia także puszcza.
Widać jednak świeże namuliska co świadczy, że jaskinia nie dawno była
zatopiona. Przed salką Gotycką czeka nas niespodzianka. Cały korytarz wypełniony
jest wodą. Tylko Tomek, Adam, Irek, Wojtek i Jsiu rozbierają się i przechodzą
po pas w wodzie na drugą stronę. Dotarli aż do korytarza z Zapałkami. Ja próbuję
obejść zalane miejsce górnym korytarzem. Jest tu jednak tyle świeżej gliny,
że po pokonaniu z trudem gliniastej pochylni i ciasnego korytarzyka dochodzę
do większej salki za którą był następny zamulony częściowo korytarz. Wyglądam
jak przysłowiowa świnia. Wracam do kolegów. Zaczynamy wycof z jaskini.
Wszystko przebiega sprawnie. Kursanci radzą sobie bardzo dobrze. Akcja trwała
ok. 6 godzin. Po dziesiątej jesteśmy na powierzchni i wracamy do pustego
Zakopca. Przed północą dojeżdżamy do domu.
10 11 2002 r.
Dziś idziemy do Czarnej. Zaproponowałem partie Królewskie,
w których jeszcze nie byliśmy. Partie położone są w okolicach komina
Smoluchowskiego. Dziś kierownikiem akcji będzie Jasiu Kietrzka. W południe
wychodzimy z bazy. Dwie godziny zajmuje nam podejście do otworu Czarnej. W
lesie spotykamy jakąś grupkę z Zagłębia nie mogącą trafić pod otwór.
Widząc jednak taki tłum wracają w dół. Nim tak grupa ludzi przebrała się
i weszła do jaskini zdołałem nieźle wymarznąć. W końcu jednak zjeżdżam
po zaporęczowanej przez Jasia Zotówce. Znanym nam dobrze ciągiem jaskini
idziemy w stronę Węgierskiego Komina. Trawers Herkulesa jest inaczej oporęczowany.
Lina biegnie dołem. Węgierski Komin jako pierwszy łoi Adam. Po zapręczowaniu
komina do góry rusza cały zespół. Nad kominem jest rozdroże wiodące w
partie Królewskie. Jasiu wspina się trójkowymi progami w górę a my podążamy za nim.
Dalej są dwa eksponowane trawersy. Potem zjazd dużą studnią nad okno wiodące
do Smolucha. Tomek z Ryśkiem likwidują oporęczowanie. Nagle z dołu Smolucha
ktoś woła prosząc o linę. Jak się później okazało było to 3 warszawiaków
chcących trawersować otwory lecz nie mogli wspiąć się klasycznie Smoluchem.
Tak więc dochodzi dodatkowe opóźnienie. Ja biorę część grupy i podążam
już do otworu. Wszystko idzie sprawnie. Zlotówkę postanowiłem wyjść na
samej puańce co później pożałowałem. Wychodzę wprawdzie szybko lecz
kosztowało mnie to sporo wysiłku. Próg ten jest bardzo zalodzony więc muszę
uważać aby nie zbić mordy. O północy wychodzę z jaskini. Noc jest mroźna
i gwiaździsta. Nie marudząc przebieram się i czekam na pozostałych.W końcu
jednak wychodzi i Asia i Tadek i pozostali łącznie z warszawiakami (dwie
dziewczyny i facet). Gdy połowa grupy była u góry zaczynamy schodzić w dół.
Jest tu już dużo śniegu lecz kamienie wystają w wielu miejscach co utrudnia
poruszanie się w dół. Szczęśliwie jednak osiągamy halę Pisaną. Czekając
na pozostałych delektujemy się pięknem tatrzańskiej nocy. Miliony gwiazd połyskiwało
na czarnym firmamencie ograniczonym ze wszystkich stron poszarpanym górami i
turniami widnokręgiem. Z lasu tymczasem wyłaniają się kolejne światełka.
My możemy iść dalej. Monotonne deptanie doliną Kościeliską a później
asfaltem do Glizdowej daje trochę w kość.
Wyjazd do Jaskini Malinowskiej
3 11 2002 r.
Uczestnicy: <u>Damian</u> i Kamil Szołtysik, Henryk
Tomanek, Tadeusz i Tomasz Szmatłoch.
Wyjeżdżamy moim autem do Szczyrku. Tu załatwiam
sprawy związane z przygotowaniem obozu sportowego a następnie jedziemy na przełęcz
Salmopol. Jest lekki mrozik ale świeci słońce. Zostawiamy na parkingu auto (5
zł) i czerwonym szlakiem idziemy w kierunku góry Malinów. Przez ostatnie lata
na wskutek wiatrołomów i nierozważnej działalności człowieka okoliczne
lasy zostały mocno zniszczone. W listopadowy piękny dzień góry stanowią
przepiękny pejzaż. Może w pół godziny dochodzimy pod otwór jaskini.
Ostatni raz byłem tu 21 lat temu podczas narciarskiej wycieczki z Krzyśkiem
Hilusem. Pamiętam, że nawet w narciarskich butach zeszliśmy do jaskini (są
tu stalowe drabiny) a jako oświetlenia używaliśmy druczków górniczych
mandatów paląc je w zejściu. Nie wzięliśmy nawet kombinezonów sądząc, iż
nie będą potrzebne. Plecaki zabieramy na dół. Jaskinia ta jest tworem
tektonicznym, więc pozbawiona szaty naciekowej. Ściany jej są ciosane i gładkie
jak wykonane ręką człowieka. Jaskinia tworzy korytarz załamujący się pod
prostymi kątami. Jest nawet drewniana drabina wiodąca na górne piętro
jaskini. W ścianach są batinoxy do asekuracji liną. Zwiedzamy jaskinię choć
z uwagi na brak kombinezonu nie wypycham się w wszystkie ciasne miejsca.
Kamilowi się bardzo podoba w jaskini. Po dwóch godzinach opuszczamy jaskinię
wychodząc po stalowych drabinach do góry. Słońce dotykało nas swymi
promieniami przesączającymi się między oszronionymi drzewami. Po przebraniu
i zrobieniu pamiątkowych zdjęć ruszamy jeszcze na Malinowską Skałę. Stąd
wracamy tą samą drogą na Salmopol. W drodze powrotnej dogonił nas zmierzch.
Dzień się kończył i przyjemnie było patrzeć jak górskie doliny topią się
w coraz większym mroku a my jeszcze chwilę mogliśmy podziwiać grę światła
i cienia na zachodnim widnokręgu. Zawsze w takich chwilach ogarnia mnie jakaś
dziwna tęsknota za czymś nieokreślonym, dalekim, niezwykłym.
Do aut dochodzimy już po ciemku. Szron pokrył szyby i
blachę samochodu. Do domu wracamy szczęśliwie zadowoleni z tak spędzonego
dnia.
<u>Wyjazd
do jaskini Mąciwody i Racławickiej</u>
Uczestnicy: <u>Damian Szołttysik</u>, Tomasz Jaworski,
Asia Maciejowska, Iwona Skorupa, Piotr Świerc, Irek Paprotny, Rafał
Kisielewicz
26 10 2002 r.
Wyjeżdżamy dwoma autami. Najpierw jedziemy do
podolkuskich Kluczy do jaskini Mąciwody. Jest to bardzo ciekawa jaskinia gdyż
zjeżdża się do niej w zwykłej studni na wodę. Jaskinia znajduje się na
prywatnej posesji więc musimy zapytać właściciela o zgodę. Żąda po 3 zł
od łeba (po targach bo chciał więcej) i podpisania oświadczenia o naszej
odpowiedzialności za akcję. Po załatwieniu tych formalności zakładam zjazd
do ocembrowanej początkowo studni. Lustro wody jest 19 m poniżej. Jaskinia
została odkryta w latach pięćdziesiątych podczas drążenia studni. Po
przebraniu się zjeżdżam pierwszy na dno. Jest to ciekawa przygoda. Nigdy dotąd
nie zjeżdżałem do studni. Po 5 m ocembrowania jest już naturalna próżnia.
Zjeżdżam niemal do wody. Dalej prowadzą boczne korytarze, które spenetrujemy
razem. Po kilkunastu minutach zjeżdżają kursanci. Jaskinia jak na Jurę ma
spore rozmiary. Szczelinowym korytarzem o sporej wysokości dochodzimy do dużej
sali o piaszczystym dnie. Odchodzi stąd kilka bocznych korytarzy. Penetrujemy
wszystkie odnogi jaskini przeciskając się kilka razy przez ciasnawe przełazy.
Wracamy do punktu wyjścia. Woda po może 10 m korytarza sięga stropu. Wychodzę
po linie do góry na powierzchnię. Zakładam dodatkową linę do wychodzenia
tak, że odwrót z jaskini przebiega dość sprawnie. Kursanci radzą sobie nieźle.
Na dworze jest wietrznie, czasem kropi deszcz. Przebieramy się i jedziemy do
oddalonych o 20 km Racławic. Tu pójdziemy do jaskini Racławickiej. Irek z
uwagi na ból kolana zostanie przy autach. Najpierw jednak idę z Tomkiem szukać
tej jaskini sugerując się opisem Tadka Szmatłocha. Mówił o linii
elektrycznej ciągnącej się rzekomo w pobliżu jaskini. Przeczesujemy teren w
pobliżu linii lecz jaskini ani śladu. Po ponad godzinnych poszukiwaniach
wracamy z powrotem i wtedy natknęliśmy się na niebieską kratę przykrywającą
wylot jaskini. Wracamy do kolegów i już z sprzętem podążamy ponownie w górę.
Jaskinia ta ma charakter pionowy. Zaczyna się studzienką, następnie jest
pochylnia i 11 m wolnego zjazdu na dno studni. Zjedziemy na dół wszyscy.
Plecaki zostawimy nad pochylnią w jaskini. Poręczuję jako pierwszy do dna i
czekam na kursantów. Trochę problemów ma Iwona. W końcu jednak wszyscy są
na dole. Za niskim przełazem jest sporych rozmiarów sala. Tu Tomek poręczuje
próg do Czeskiego Korytarza. Jest to bogaty w nacieki fragment jaskini.
Znajduje się tam zeszyt z wpisami grotołazów. Przed nami byli tu tydzień
temu ludzie z naszego klubu z Tadkiem Szmatłochem. Penetrujemy jeszcze
korytarze wychodzące z sali. Ja wychodzę pierwszy do góry i na każdej
przepince czekam na Iwonę. Wkrótce też jesteśmy u góry. Właśnie zapadał
zmrok. Dość długo czekamy na resztę zespołu. W końcu jednak wszyscy szczęśliwie
opuszczają jaskinię a Tomek zreporęczował całość. Do aut nie ma żadnej
ścieżki. Idzie się przez pola. Wkrótce jesteśmy przy autach gdzie tylko
robimy krótki przepak i wracamy do domu. W drodze powrotnej przeszła nad nami
obfita ulewa lecz pomyślnie dojeżdżamy do domu.
Wyjazd do
jaskiń Żabia i Studnia Szpatowców
Uczestnicy: <u>Damian Szołtysik</u>, Ryszard Widuch
(przebywał w Podlesicach na kursie unifikacyjnym), Rafał Ciołek, Piotr Świerc,
Ireneusz Paprotny, Tomek Jaworski, Asia Maciejowska, Krzysztof Kubocz
20 10 2002 r.
Niedziela tak ja zresztą poprzednia jest pochmurna i
deszczowa. Wyruszamy znów z pod Plazy. Auta zostawiamy w Podlesicach przy
hotelu gdzie instruktorzy mieli kurs. Najpierw idziemy do dobrze mi znanej
Studni Szpatowców. W jaskini tej śmierć poniosło już kilka osób z powodu
nieostrożności. Wstępna pochylnia kończy się pionową studnią. Cyklista
zakłada zjazd. Wchodzi reszta zespołu a ja zostaję u góry z jednym z kursantów.
W międzyczasie rozpętała się śnieżna zadymka. Trwała jednak krótko i wkrótce
ustąpiła deszczowi. Do jaskini zjeżdżam ostatni i ostatni wychodzę
kontrolując poczynania kursantów. Odwiedza nas tu kilku instruktorów. Przy
okazji zrzucam zjazd do niewielkiej studni obok. Po zjeździe penetruję
wszystkie wnęki lecz okazują się ślepe.
Przechodzimy na Bibliotekę. Kursanci zakładają zjazd
do niegłębokiej jaskini Żabiej. Żeby usprawnić akcję zakładam dodatkowy
zjazd co przyśpiesza rzeczywiście akcję. W jaskini jest sporo błota. Po wyjściu
przebieramy się i idziemy do aut. Szczęśliwie wracamy do domu.
Wyjazd do
jaskiń w Góry Sokole
Uczestnicy: <u>Damian Szołtysik</u>, Ryszard Widuch,
Ireneusz Paprotny, Rafał Kisielewicz, Michał Kuszewski
13 10 2002 r.
Jesienią do klubu przyszło sporo nowych ludzi, którzy
chcieli uczestniczyć w kursie taternictwa jaskiniowego. Tak więc często
spotykaliśmy się na sztucznej ściance u mnie w szkole oraz szykowały się
wyjazdy na skałki i w Tatry. W deszczowy niedzielny poranek ruszamy z pod Plazy
i jedziemy do Olsztyna. Na rynku zostawiamy auta i maszerujemy obok ruin zamku w
niedalekie góry Sokole. Obok jaskini Olsztyńskiej przebieramy się w
schronisku skalnym. Zjeżdżamy do jaskini Wszystkich Świętych. Kursanci radzą
się dość dobrze. Potem idziemy do Studniska gdzie wychodziła ekipa grotołazów
z Katowic (w ogóle jak na taką kiepską pogodę były tu mnóstwo grotołazów).
Jak wyszli zakładam zjazd i zjeżdżam na dno obszernej sali. Tu czekam na
resztę. Wychodzę po sznurku do góry a kursanci idą do końca jaskini. Już
po ciemku wracamy do Olsztyna skąd samochodami wracamy do domu.
Speleokonfrontacje’2002
5 10 2002 r.
Uczestnicy: <u>Damian Szołtysik</u>, Ryszard Widuch,
Tomek Jaworski, Krzysztof Kubocz
Jak co roku jedziemy do Podzamcza na tzw.
Speleokonfrontacje. Jedziemy autem Chiniola. Pogoda jest wietrzna i chłodna.
Tym razem pokazy odbywały się tuż przy wejściu za mury obronne a nie jak
zwykle na dziedzińcu. Tak więc zjechało się sporo grotołazów z całej
Polski. Siadamy na ławie i przez kilka godzin słuchamy opowieści popartych
slajdami i filmami z różnych wypraw. Były relacje z USA, Austrii, Rumunii, Słowenii,
Nowej Gwinei, Słowacji. Bardzo zaciekawiła mnie Rumunia. Być może
zorganizujemy tam wyjazd. Towarzystwo jak zwykle było (przynajmniej większość)
nieźle wstawione (piwo). Około północy wsiadamy do auta i wracamy do domu.
Mała Fatra
– niekoniecznie na rowerze...
14 09 2002 r.
Uczestnicy: <u>Damian Szołtysik</u>, Stasiek i Artur Włodarczyk
Ruszamy
na Słowację a dokładnie do malowniczej Małej Fatry. Dwa rowery
wkładamy do bagażnika a mój na dach. Szybko dojeżdżamy do Cieszyna. Musimy
przejechać dwie granice. Do Czech wjeżdżamy po kilkunastu minutach
oczekiwania. Po następnej godzinie stoimy na granicy słowacko-czeskiej w
Mostach u Jablunkowa. Tu niespełna 2 lata temu jechaliśmy rowerami. Teraz
jedziemy na Czadcę i Żylinę. W Terchowej skręcamy do malowniczej doliny.
Otaczają nas wysokie, pionowe, wapienne skały. Auto zostawiamy na ostatnim
parkingu. Po śniadaniu wskakujemy na rowery i ruszamy szlakiem wiodącym
trawersem po stromym zboczu na górę Gruń (989). Kamienista ścieżka
urozmaicona licznymi korzeniami wyprowadza nas na trawiasty upłaz. Za jego
wysoczyzną oczom naszym ukazuje się znienacka strzelisty i biały Wielki
Rozsutaniec (1618). Przy schronisku zatrzymujemy się na piwko. Pogoda jest
wymarzona. Po odpoczynku zaczynamy zjazd do małej wioski Stefanowa. Zjazd jest
dość stromy lecz technicznie niezbyt trudny. Mój problem polega na tym, że
spaliły mi się klocki hamulcowe. Nabieram niebezpiecznej szybkości i nie mogę
skutecznie wyhamować. Pomagam sobie nogami. Od tej chwili biegnę z rowerem w dół.
Stasiek zaliczył też koziołka. Wkrótce jednak jesteśmy w Stefanowej gdzie
robimy krótki odpoczynek (czytaj piwko). Dalej mamy zamiar jechać przez Boboty
(1085) i z powrotem wrócić do dol. Terchowej. Z niedalekiej przełęczy
Podziar (745) stromo wznoszącą się ścieżką jedziemy w górę. Ścieżka
jednak wkrótce jest tak stroma iż prowadzenie rowerów nastręcza problemy.
Musimy je nieść. Spotykamy tylko parę Słowaków, którzy radzą nam zawrócić
z uwagi na kaprawe zejście z drugiej strony. Kontynuujemy jednak marszrutę.
Mokrzy i zmęczeni osiągamy kulminację Bobootów. Jest to zresztą rezerwat
przyrody. Piękne białe skały jak baszty górują nad lasem wspinamy się na
jedną z nich. Roztaczał się tu piękny widok na okolicę. Ścieżka czasem
wiedzie tuż nad urwiskiem. O jeździe jako takiej nie ma nawet mowy. Później
znów stromo w dół w stronę Terchowej. Widać już dolinę ale od jej dna
dzieli nas jeszcze fragment urwistego zbocza. Ścieżka na tym odcinku jest
wyposażona w łańcuchy jak na naszym Giewoncie. Dla piechura to pestka
natomiast z rowerami na grzbiecie sprawa się ma nieco inaczej. Ostrożnie więc
schodzimy stromymi żlebikami w dół tuż na pionowym skałami. Rowery niesiemy
na barkach w taki sposób by przynajmniej mieć jedną rękę wolną. Po
pokonaniu szczęśliwie wszystkich trudności osiągamy dolinę. W sam raz. Z
zachmurzonego bowiem nieba zaczyna padać deszcz. Ruszamy w górę doliny znaną
nam już asfaltową drogą. W niespełna pół godziny jesteśmy na miejscu zmęczeni
jak po przejechaniu przynajmniej stówy po asfalcie. Pakujemy rowery. Deszcz
wprawdzie przestaje padać lecz my decydujemy się na powrót do Goleszowa.
Opuszczamy uroczą Małą Fatrę. Zachodzące słońce rzucało czerwone
refleksy na białe skały podkreślając jeszcze bardziej urodę tych gór. Z
Terchowej (urodził się tu legendarny Janosik) jedziemy trochę inną drogą do
Czadcy. Tym razem na obu granicach czekamy krócej. Do Goleszowa dojeżdżamy po
ciemku i w coraz mocniej padającym deszczu. Po kolacji siedzimy jeszcze dość
długo (Artur zmęczony położył się od razu). W przyczepie było znakomite
spanie tym bardziej, że padał całą noc deszcz.
15 09 2002 r.
Jest
pochmurno i pada mżawka. Nasze dzisiejsze plany wyjazdu na Czantorię spełzły
na niczym. W południe pakujemy auto i wracamy do domu bez przeszkód. Z wyjazdu
jednak byliśmy bardzo zadowoleni.
Wyjazd
rowerowy do dolinek krakowskich
8 09 2002 r.
Uczestnicy: <u>Damian</u>, Kamil, Teresa, Paweł Szołtysik
W niedzielny, słoneczny ranek ruszamy w czwórkę
do miejscowości Paczułtowice na Jurze. Tu zostawiamy auto i dalej na rowerach
jedziemy zaplanowaną przeze mnie trasą. Najpierw doliną Eliaszówki.
Zatrzymujemy się przy źródłach św. Eliasza. Potem zboczem doliny docieramy
do klasztoru Czerna. Jest to wspaniałe miejsce. Klasztor położony na zboczu
doliny powstał w latach trzydziestych XVII wieku. Wspaniałe miejsce do
kontemplacji. Zwiedzamy tutejsze muzeum oraz drogę krzyżową na zboczu doliny.
Cały teren klasztoru był niegdyś ogrodzony 4-kilometrowym murem. Obecnie
zostały tylko jego resztki. Znajduje się tu również cmentarz, na którym
spoczywają zakonnicy. Z klasztoru zjeżdżamy z powrotem do doliny. Tu z kolei
są malownicze ruiny starego kamiennego mostu spinającego również sąsiednie
zbocza doliny. Środek mostu jest zawalony a środkiem płynie potok Eliaszówka.
Obok źródła św. Elizeusza wjeżdżamy na szlak rowerowy wiodący w stronę Dębnika.
Szlak wiedzie wzdłuż klasztornego muru a następnie przez bukowy las. W pewnym
momencie natrafiamy na symboliczny cmentarz w środku lasu. Poświęcony jest
ofiarom Katynia. Z Dębnika ruszamy piękną doliną w stronę następnej doliny
Racławki. Jest tu cudowny zjazd aż do kamieniołomu w Racławce. Dolina Racławki
w mojej ocenie należy do jednej z najpiękniejszych dolin krakowskich. Przez
dolinę płynie potok Racławka. Zbocza porośnięte lasami tudzież wystają
białe skały. Najpierw jedziemy asfaltową drogą, która odbija mocno w górę.
To pomyłka. Po osiągnięciu znacznej wysokości spostrzegam swój błąd i
wracamy w szalonym tempie w dół. Odnajdujemy zielony szlak wiodący malowniczo
wzdłuż potoku. Jest tu naprawdę cudownie. Za wywierzyskiem Bażana opuszczamy
dolinę kierując się do Paczułtowic. Zwiedzamy tu jeszcze stary drewniany kościółek
z XV w. Po przejechaniu zaledwie 17 km jesteśmy z powrotem przy aucie (zostawiłem
je otwarte). Kilometrów było wprawdzie niewiele lecz każdy z nich był
naprawdę atrakcyjny pod każdym względem w dodatku dopisała pogoda.
Jedziemy jeszcze autem pod ruiny zamku Tenczynek. Tu
jednak jest „spotkanie z duchami” i na zamku znajduje się setki ludzi więc
rezygnujemy z zwiedzania. Już po ciemku szczęśliwie wracamy do domu.
Wyjazd
rowerowy Pomorze’2002
Uczestnicy: Damian i Kamil Szołtysik
4 07 2002 r.
Wczesnym popołudniem opuszczamy przytulny Raków (Pojedzierze
Lubuskie, niedaleko Łagowa) ruszając w siedemsetkilometrową trasę. Zabieramy
tylko niezbędne rzeczy do biwaku i trochę odzieży. Kierujemy się lasami do
Łagowa a następnie przez uroczy Łagowski park krajobrazowy do Wielowsi. Teren
tutejszy jest pagórkowaty, porośnięty iglasto – liściastym lasem. Żółtym
szlakiem rowerowym (słabe oznakowanie) zjeżdżamy do Wielowsi. Stąd brukowaną
drogą również przez lasy jedziemy do Stemplewa. Wsie te stanowią zapyziałą
prowincję. W południowych godzinach nie ma ludzi i wsie wydają się
wyludnione. Podążamy na północ. Szlakami rowerowymi dojeżdżamy do
Skwierzyny. Przejeżdżamy most na Warcie i skręcamy w trzeciorzędową drogę
wiodącą między doliną Warty a puszczą Notecką. Później nawierzchnia
drogi ulega pogorszeniu ale dla nas to nie jest przeszkoda. W Świniarach
spotykamy ludzi, którzy przyprowadzili się tu z Katowic. Facet radzi mi skrócić
drogę jadąc przez puszczę. W wsi Korbielka, leżącej na skraju lasu ruszamy
prosto na północ przez las. Droga jest nieco piaszczysta lecz można jechać
swobodnie. Celem naszym jest miejscowość Gościm leżąca po drugiej stronie
lasów puszczy Noteckiej. Na kompasie korygujemy więc kierunek jazdy by na
rozstajach leśnych dróg nie skręcić w niewłaściwą stronę. Kamil przeżywa
lekki kryzys. Jest ciepło. Po drodze mijamy urocze jeziorka otoczone zewsząd
lasem. Bezbłędnie po ponad godzinnej jeździe lądujemy w Gościmiu. Stąd
asfaltem już nie daleko do Drezdenka. Po drodze w przydrożnym sklepie
zaopatrzamy się w żywność na dzisiejszy wieczór. Z daleka widzimy jak
nad okolicami Drezdenka pada deszcz. W Drezdenku przejeżdżamy most na Noteci.
Miasto to pamiętam z mej włóczęgi rowerowej dookoła Polski z 1975 roku, gdyż
tu spędziliśmy noc u gościnnych ludzi po tym jak Franc Niesłony miał awarię
roweru.
Tym razem bez przeszkód mijamy miasto kierując się na
północ w stronę Dobiegniewa. Dzień już miał się ku końcowi. Na biwak
zatrzymujemy się w wsi Ostrowiec. Śpimy na placu u gościnnego faceta.
5 07 2002 r.
Jest pochmurno. Cóż od wczoraj zaczęliśmy pogoń za
deszczem. Po śniadaniu ruszamy w dalszą drogę. Na dłużej zatrzymujemy się
w Dobiegniewie gdzie kupujemy jedzenie. Niestety nie można było kupić mapy
tutejszego rejonu. Stąd przez lasy jedziemy nadal na północ. Brukowanymi,
wyboistymi drogami zmierzamy wzdłuż obrzeży Drawieńskiego Parku Narodowego.
Zatrzymujemy się przy pięknej i czystej rzece Drawie. Dalej znów na północ.
Ze wsi Dominików jedziemy na północ na przełaj w stronę Kalisza
Pomorskiego. Najpierw leśną ścieżką wzdłuż jeziora a potem uroczej
rzeczki. Następnie gruntową drogą, skrajem lasu i pól w alei starych, rozłożystych
dębów. Nadchodzi burza, najgorsze co może nam się przytrafić w lesie. Gdy
wyładowania są bardzo blisko nas zostawiamy rowery pod drzewem a my wchodzimy
do oddalonego nieco rowu i tam skuleni przeczekujemy nawał błyskawic. Może po
godzinie na tyle się uspokoiło, że możemy jechać. Deszcz pada jednak nadal
i nic nie zanosiło się na diametralną zmianę pogody. 8 km jazdy lasem
doprowadza nas do Kalisza Pomorskiego. Znajdujemy jakiś okap i następną
godzinę czekamy na lepszą pogodę. Później wchodzimy do małej knajpki na
ciepły posiłek. Jak tylko przestało padać a nasze humory się poprawiły po
zjedzonym posiłku ruszamy w dalszą drogę w kierunku Sienicy. Niestety zdołaliśmy
dogonić deszczowe chmury. Znów mokniemy. Nasze kurtki (alviki) straciły już
dawno wodoodporne właściwości więc jesteśmy niemal doszczętnie mokrzy. W
dodatku znów boli mnie kolano. Było około ósmej jak znaleźliśmy się w
Sienicy. Tu też biwakujemy u bardzo gościnnych ludzi. Gospodarz zagrzał w
piecach i posuszył nasze mokre rzeczy. Czas brakujący do zapadnięcia zmroku
spędzamy na dyskusji z gospodarzami. Mówiąc skrótowo wszędzie gdzie
biwakowaliśmy dominował temat bezrobocia i trudnej sytuacji miejscowej ludności.
6 07 2002 r.
Nie pada ale chmury nadal wiszą jak bura opończa. Dziękując
gospodyni za gościnę ruszamy w dalszą drogę. Wiedzie lasami, rowerowym
szlakiem do miejscowości Wierzchowino. Stąd szlakiem rowerowym kierujemy się
wzdłuż jeziora Wąsoszo do Bobrowa. Szlak jest dobrze oznakowany i wiedzie leśną,
gruntową drogą. Po drodze mijamy ładny pałacyk i wielki stary dąb pod którym
pochowany był jakiś niemiecki dostojnik. Z Bobrowa jedziemy wzdłuż torów
kolei. Na zmianę deszcz i słońce. Tak dojeżdżamy do uroczego jeziora
Krzemowo. Jezioro otoczone lasami ma krystalicznie czystą wodę. Akurat mocno
przygrzało słońce więc nie tracimy okazji do kąpieli. Jest wspaniale. Trochę
błądząc leśnymi ścieżkami docieramy do szerszej drogi w wkrótce potem do
ładnego Czaplinka położonego nad jeziorem Drawskim. W tym momencie też
nadeszła potężna chmura, która wkrótce uwolniła swoje zasoby przy
akompaniamencie błyskawic i grzmotów. Na małym parkingu znajdujemy
zadaszenie. Czas wykorzystujemy na posiłek. Siedzimy tuż nad brzegiem jeziora
Drawskiego. Jest to największe jezioro tego rejonu. Ma szereg dużych zatok a
jego głębokość sięga 83 metrów. Po deszczu udajemy się na ładny rynek
starego Czaplinka. Stąd wychodzi szereg szlaków pieszych i rowerowych
pojezierza Drwaskiego. Ruszamy na wschód zielonym szlakiem rowerowym. Mokrą
drogą dojeżdżamy do Czarnego Małego. Stąd przez grząskie pola jedziemy
dalej na wschód do jeziora Nobliny. Po drodze mijamy obelisk w kształcie
lotniczego skrzydła upamiętniający śmierć 2 pilotów wojskowych w 1995
roku. Od jeziora Nobliny obok mniejszych jezior przez las jedziemy zagubionej
wioski Starowice. Zastanawiamy się z Kamilem jak ludzie tu żyją. Z wioski
wyprowadza nas aleja przepięknych klonów. Wkrótce wydostajemy się na dobrą
drogę asfaltową wiodącą do Bornego Sulinowa. Z prawej strony mijamy tereny
dawnego radzieckiego poligonu wojskowego, pełne ćwiczebnych ruin i wałów.
Samo Borne Sulinowo to dawne, ogromne koszary stacjonującej tu w czasach
komunizmu, armii radzieckiej. Obecnie jest to widok nędzy i rozpaczy. Rosjanie
wycofując się rozgrabili i zdewastowali wszystko co przedstawiało jakąkolwiek
wartość a to co nie zdążyli wykończyli rodzimi złodzieje. Obecnie
restauruje się stare koszary i sprowadza ludzi z zewnątrz lecz zdecydowana większość
budynków to nadal ruina. Znajdujemy nawet dawny punkt wydawania przepustek z
koszar z rosyjskimi napisami. Nieco przygnębieni opuszczamy Borne kierując się
na Krąg. Teraz nasz szlak będzie prowadził już w stronę morza. Najpierw
jedziemy do Silnowa mijając po drodze dwa ładne jeziora a potem skręcamy na północ
w stronę Nowego Chwalimia. Widzie tędy szlak rowerowy. Ciemne chmury gdzieś
się straciły i wyszło słońce, które już nisko nad horyzontem ubrało w złote
odcienie piękną tu przyrodę. Lasy na przemian z łąkami i polami. Przejeżdżamy
małe wioski pełne ruin dawnych niemieckich pałacyków ale także walące się
budowle starych PGRów. Ludzie snują się bez celu. Mężczyźni na ogół
siedzą przy wiejskich sklepikach z butelką piwa lub taniego wina. Kobiety
wysiadują w drzwiach domostw jakby czekając na cudowną odmianę losu. Marazm
- tak można określić atmosferę mijanych wsi i miasteczek. Dawne państwowe
gospodarstwa rolne upadły z dnia na dzień. Ludzie zostali bez pracy, często
środków do życia. Rozgrabiono więc to co się dało. Życie toczy się aby
do jutra. Niektóre zamieszkałe domy stoją na wpół w ruinie. Na jednym z
zalanych wodą budynków dawnego PGR wisiało jeszcze pompatyczne hasło:
„PODNIEŚMY PRACĘ SPOŁECZEŃSTWA DO RANGI IDEAŁU”, znakomicie zresztą
kontrastowało z otaczającą rzeczywistością. Trasa wiedzie aleją starych
drzew, które z zachodzącym słońcu rzucały długie cienie. Rozglądam się
już za miejscem na biwak lecz na razie blado to wygląda. Z Nowego Chwalimia
skręcamy na Wielawino. W tej wiosce zatrzymujemy się na nocleg jak zwykle u gościnnych
ludzi, którzy w tym wypadku stanowili wielopokoleniową rodzinę. Ciekawą
postacią był 94-letni dziadek, który po dziś dzień przejeżdża dla relaksu
40 km na rowerze.
7 07 2002 r.
Ruszamy jak zwykle po śniadaniu. Dziadek
odprowadza nas na rowerze wskazując drogę przez las. Chcemy sobie zrobić skrót
jadąc przez las. Spotkany przypadkowo w lesie grzybiarz mówi o zerwanym mości
na dopływie Parsęty. Jedziemy więc za nim na inny mostek, który był zgnity
i dni miał również policzone. Wydostajemy się na asfalt i nim dojeżdżamy
do Krosina. Stąd pędzimy przez Wielanowo do Tychowa. Pogoda coraz lepsza.
Zaczyna świecić słońce. Z Tychowa kierujemy się na Koszalin. Droga nie jest
ruchliwa, wiedzie na ogół lasami. Bocznymi drogami przez małe wioski
docieramy wreszcie do Sarbinowa. Dalej już tylko modre wody szumiącego Bałtyku.
To kres naszej drogi na północ. Nagle też zmienia się atmosfera otoczenia.
Tysiące wczasowiczów, samochody, mnóstwo barów, sklepów i gwaru. Idziemy
posiedzieć na plażę ale długo nie wytrzymujemy. Doprawdy nie wiem jak tu można
wypocząć pośród tłumu zalegającego plaże. Jedziemy więc szlakiem
rowerowym wzdłuż wybrzeża na zachód w stronę Kołobrzegu. Po drodze
nieoczekiwanie spotykam kolegi z Rudy – Marka Różańskiego. O zachodzie słońca
docieramy do Ustroni Morskich. Ta miejscowość jest również oblężona przez
tysiące ludzi. Nie można wręcz dorwać się do telefonu. Jak się to udaje to
dzwonię do Teresy i Ryśka Widucha gdyż przebywała tu Marzena. Dowiaduję się
adresu i wkrótce spotykam koleżankę. Noc spędzamy u nich. Najfajniejszy był
prysznic po kilku dniach tułaczki.
8 07 2002 r.
W słoneczny ranek wyruszamy w dalszą drogę. Szlak
rowerowy prowadzi pod Kołobrzeg. Jedziemy do portu. Odpoczywamy na pirsie a
potem startujemy w drogę powrotną do Rakowa. Pogoda jest dobra więc bijemy
kilometry. Przez Świdwin, Ińsko i Choszczno podjeżdżamy do Płotna gdzie
zatrzymujemy się na noc u równie gościnnych ludzi. Dziś przebyliśmy 172 km.
Bolą nas dupy.
9 07 2002 r.
Dziś ostatni etap podróży. Rano trochę popadało ale
później jest sucho. Przez Barlinek dojeżdżamy do Gorzowa Wielkopolskiego.
Potem kierujemy się na Sulęcin. Czujemy się już jak u siebie w domu. Drogę
do Sulęcina skracam przez las kierując się na wioskę Jarnatów. Przez kocie
łby ale za to ładnym lasem docieramy do owej wsi.
„Czy to już Jarnatów” – pytam przechodzącego gościa
„Już?, Nareszcie Jarnatów” - odparł myśląc
zapewne o kocich łbach wiodących do jego wioski.
Stąd już rowerowym szlakiem R1 dojeżdżamy do
Sulęcina. Dalej do Małuszowa a stąd brukiem do Walewic. To typowa wioska z
tych okolic. W środku staw i sklep. Odpoczywamy przy sklepie bawiąc się z
nudzącymi się psami. Późnym popołudniem przez lasy wracamy do „naszego”
Rakowa serdecznie witani przez tam obecnych.
W
trakcie wyprawy przejechaliśmy prawie 700 km. Poznaliśmy nowe tereny naszego
kraju, często odmienne. Spotkaliśmy wielu życzliwych i gościnnych ludzi (oby
Bóg im błogosławił). Drogę na północ pokonaliśmy głównie leśnymi,
polnymi czy też wiejskimi drogami. Była to wspaniała przygoda, którą możemy
wpisać do bogatej kolekcji naszych wędrówek i wypraw. Kamil okazał się
wspaniałym kompanem i partnerem, wytrzymałym na trudy męczącej podróży.
Pojezierze Drawskie natomiast jest miejscem wartym odwiedzenia u uwagi na swoją
urzekającą przyrodę.
Rajd rowerowy przez Jurę Krakowsko-Częstochowską
Uczestnicy: Damian i Kamil Szołtysik
1
- 4 05 2002
Wykorzystujemy
kilka dni wolnego i ruszamy w ponad 400-kilometrową trasę po
obwodzie: Ruda Śląska - Kraków - Częstochowa - Ruda Śląska.
::
Celem wyjazdu jest przejechanie całego szlaku rowerowego Orlich
Gniazd od grodu wawelskiego do Jasnej Góry choć dojazd do
Krakowai i z Częstochowy też jest na rowerach.
::
Na wyjazd zabieramy tylko niezbędne rzeczy (namiot, karimaty,
kuchenkę i narzędzia do rowerów). Zaczyna się dość
niefortunnie. Na dojeździe do Krakowa pękła mi opona i
rezerwowa dętka służy jedynie na dojazd do Krakowa. Z duszą na
ramieniu jadę na prowizorycznie załatanej oponie. Nocujemy w
Kaszowie przed Krakowem by nazajutrz naprawić rower w Krakowie.
Mamy szczęście. Starszy gość zaprowadza nas na bazar gdzie
kupujemy opony i kilka innych drobiazgów. Teraz bez stresów możemy
jechać dalej. Z Wawelu jedziemy na Sukiennice a stamtąd
kierujemy się do Bronowic. Na szlak rowerowy trochę przypadkowo
wpadamy w Mydlnikach. Szlakiem tym podążamy generalnie na zachód
choć wije się on tu w różne strony. Czasem jest niezbyt dobrze
oznakowany. Wszystkim wybierającym się na ten szlak radzę
zakupić dobrą mapę. Przez Balice, Brzoskwinię dojeżdżamy do
Tenczynka. Szlak prowadzi tu po przez małe wioski, piękne lasy,
pośród pół. Teren jest pofałdowany więc występują fajne
zjazdy ale i pod górę trzeba się napocić tym bardziej, że upał
był iście lipcowy. Z Tenczynka gdzie mijamy ruiny starego zamku
ruszamy do Krzeszowic. Dalej przez piękną Eliaszówkę szlak
wiedzie do Paczółtowic. Tu jednak niemiła niespodzianka.
Tracimy oznakowanie i wjeżdżamy na rozległy rozorany obszar, na
którym powstają podobno największe w Polsce pola golfowe.
Godzinę tracimy na szukanie szlaku. W końcu wracamy do Paczułtowic
i drogą jedziemy kilkanaście kilometrów do Olkusza. Tu znów
wpadamy na znaki. Przy ostatnich zabudowaniach miastach rozbijamy
namiot i spędzamy noc po przepedałowaniu 107 km. Następny dzień
jest równie upalny. Przez lesisto - trawiasty teren docieramy wkrótce
do ruin zamku Rabsztyn. Następnie przez wspaniałe bukowe lasy
porastające obłe wzgórza mkniemy do Jaroszowca. Dalej charakter
okolicy nie zmienia się znacząco, może więcej lasów
iglastych. Jest za to dużo piasku. czasem kilkaset metrów
prowadzimy rowery po kostki w piachu. Mijamy urocze małe wioski z
senną atmosferą południowych godzin. Jedynie tu możemy
zaopatrzyć się w żywność. Tak dojeżdżamy do uroczego
Bydlina. (kolejna warownia w ruinie). Dalej odbijamy mocno na NE.
Szlak wiedzie do uroczego Smolenia. Wchodzimy do jaskini Jasnej a
dalej jedziemy do ruin zamku Złożeniec. Stamtąd lesistym
traktem osiągamy Ryczów. Żar się leje z nieba więc dziennie
nasze zapotrzebowanie na płyny wzrasta do dobrych kilku litrów.
Najpierw piaszczysta a potem szutrowa droga doprowadza nas do
znanych nam dobrze ruin zamku Ogrodzieniec. Zamek jest otoczony
przez tłumy więc mkniemy dalej. Przed Żerkowicami spotykamy
bikera z Warszawy, z którym jedziemy razem do Podlesic. Po drodze
mijamy szereg ciekawych form skalnych. W Rzędkowicach biwakujemy
obok znajomych, którzy długi weekend spędzali właśnie tam.
Skałki otoczone są przez rzesze wspinaczy różnej maści i
naprawdę ciężko znaleźć tu wolną skałę. W nocy długo
siedzimy przy ognisku. Kolejny dzień równie upalny. W Zdowie
wskakujemy na szlak. Mijamy ruiny Mirowa i Bobolic a dalej przez
lasy jedziemy do Niegowej. Teraz szlak wiedzie często wąskimi ścieżkami
w lesie. Teren wydaje się być bezludny w bezruchu południa. W
Przewodziszowicacyh zwiedzamy kolejne ruiny warowni znajdującej
się w lesie na pionowych skałach. Nadal przez piękne lasy choć
droga tonie w piasku dojeżdżamy do Ostrężnika. Tu na wzgórzu
znajduje się ciekawy kompleks skalny z jaskiniami i ruinami
starej twierdzy. Przechodzę jaskinię Ostrężnicką. Ciekawe są
również źródła bijące u stóp wzgórza.Nadal przez lasy
jedziemy do Suliszowic. Zachowały się tu dosłownie resztki
warowni na skale. Okazałą warownią jest Olsztyn do którego
docieramy o zachodzie słońca. Ostatni biwak spędzamy w Kusiętach.
Nadal upały. Ruszamy w lasy rezerwatu Zielona Góra. Za nim już
przedmieścia Częstochowy. Bez problemów główną aleją Częstochowy
dojeżdżamy do ostatniej warowni - Jasnej Góry. Powrót do domu
przez Lubszę i Piasek nie był już tak ciekawy. Z uwagi na coraz
większe chmury decydujemy się wracać drogą zwykłą. Nawałnica
dopadła nas przed Żyglinem. Godzinę czekamy pod małym daszkiem
aż wodospady lejące się z nieba zamienią się w
"standardowy" deszcz. Potem już szczęśliwie wracamy
do domu.
::
Szlak ten w mojej ocenie jest niesamowicie atrakcyjny. Pozwala
odkryć przecudne miejsca naszej Jury. Wbrew pozorom wymaga czasem
umiejętności technicznych. Długo zapewne zapamiętamy wspaniałe
zjazdy pośród wystających korzeni lub w fontannach piachu lecącego
spod kół.
Z
Wawelu do Jasnej Góry tym szlakiem jest bite 200 km.
Naprawdę warto jest go przebyć. (zdjęcia)
Wyjazd do
Jaskini Miętusiej
8 02 2002 r.
Celem naszego wyjazdu jest osiągnięcie Ciasnych Kominów
w jaskini Miętusiej. Syfon na dnie kominów znajduje się na głębokości 244
m. Kilka lat temu przenurkowano syfon i okazało się, że Ciasne i Wielkie
Kominy kończą się na tej samej głębokości. Przed trzema laty zjechaliśmy
do Wielkich Kominów więc w tym roku postanowiłem zwiedzić Ciasne Kominy choć
generalnie nie lubię ciasnot, choćby ze względu na moje gabaryty a daleko mi
do grubasa.
Uczestncy: Damian Szołtysik Ryszard Widuch (Chińczyk)
Janusz Rudol (Rudi) Mariusz Danielski
Po skompletowaniu sprzętu w czwórkę moim autem
jedziemy do Zakopca. O ósmej jesteśmy na bazie u Glizdowej. Z naszego klubu był
jeszcze Marcin Kowalski i Olek. Worujemy jeszcze potrzebne na jutro liny i
dopiero potem udajemy się do pokoju. Jak zwykle długo dyskutujemy na różne
tematy w przytulnym pokoiku.
9 02 2002 r.
Rano załatwiam z Chińczykiem zezwolenie na wejście do
Miętusiej. Potem na bazie pakujemy wszystko do plecaków i ruszamy do jaskini.
Po bardzo śnieżnym początku zimy przyszła nagle odwilż i w niższych
partiach gór śniegu było mało a czasem nawet wcale. Nie smucimy się z tego
powodu. Po niespełna dwóch godzinach docieramy do otworu Miętusiej w
Wantulach. Spotykamy tu całą chmarę kursantów z Krakowa. Jest chyba dwadzieścia
parę osób. Dopiero jak wszystko to weszło do dziury na spokojnie się
przebieramy i wchodzimy do środka. Przed kaskadami wpadamy na grupę kursantek
wycofujących się do góry. Mamy więc przymusowy postój (ok. 1,5 godz.). później
dopiero poręczujemy kaskady i jako pierwszy poręczuję Ślepy Komin w Ciasnych
Kominach. Zjeżdżam do zacisku Kaczanosi. Po chwili dołącza reszta ekipy. Do
tego miejsca dotarliśmy przed 3 laty. Pierwszy pokonuje bez większych problemów
ten zacisk Rudi. Drugi usiłuje to zrobić Chińczyk. Jednak brzuch, który zapuścił
w ustatkowanym rodzinnym życiu stanął na przeszkodzie. W dodatku gdzieś w
szczelinie zaklinował się wór. Rysiek nie mógł zrobić ruchu ani w dół
ani tym bardziej w górę. Godzinę się męczył strasznie w zacisku. W końcu
przy naszej pomocy, ciągnięty dodatkową liną zdołał się wydostać. Rysiek
był wykończony. Ja później wyciągałem nieszczęsny wór. Oczywiście
Rysiek zrezygnował z dalszej wędrówki w dół. Mamy spore opóźnienie więc
polecam chłopcom aby spróbowali dojść do syfonu i za trzy godziny wrócić
do Kaczanosi. Ja z Ryśkiem pójdę w stronę Marwoja. Musimy skasować pierwszą
linę by zapręczować Piaskowy Próg. Repręczuję więc komin. U góry robimy
porządek z karbidem i posuwamy się w stronę Marwoja. Zjeżdżamy Piaskowym
Progiem a dalej w górę przez mały prożek dochodzimy pod słynny próg Męczenników.
Marcin przed miesiącem zaporęczował próg. Idę jako pierwszy. Próg jest
wprawdzie obatinoksowany lecz wydaje mi się trudny do wspinaczki. Wkrótce za
mną wychodzi Rysiek. Linę z Progu Męczenników zabieramy do operęczowania
tzw. Progu Klasycznego. Tu nie ma liny. Kilkanaście metrów trzeba się
wywspinać do góry. Idę jako pierwszy. Choć skała nie przedstawiała tu
wielkich trudności to jednak ponad roczna przerwa zrobiła swoje. Nie miałem
po prostu kondycji jaskiniowej. Co innego chodzić grać w piłkę, biegać czy
jeździć na rowerze a czym innym jest specyficzny wysiłek w jaskini. Tak więc
bolały mnie strasznie ramiona a w dodatku łydka. Jednak korzystając z kilku
stałych przelotów (batinoksy) dobrnąłem do góry gdzie założyłem na stałe
linę. Wkrótce dochodzi do mnie Rysiek. Dalej jest Korkociąg. Znów po linie w
górę. Przed Marwojem jest jeszcze jeden krótki zjazd. Nie mamy jednak tego
kawałka liny a poza tym musimy lecieć po chłopców. Wracamy więc w dół. Dość
szybko osiągamy Kaskady. Muszę zjechać jeszcze raz do Kaczanosi. Na szczęście
chłopców było już słychać na dole. Mimo to i tak czekać muszę jeszcze
ponad godzinę. Pomagam wyciągnąć Rudimu wór. Później wychodzę do góry
do Chińczyka. Po kolejnej godzinie Rudi z Mariuszem dochodzą do nas. Teraz już
tylko do góry. Nad Kaskadami worujemy liny i zostawiamy je Marcinowi, który
jutro ma tu iść z KKSem. Jeszcze tylko nieszczęsna Rura. Zbolały wychodzę
tuż za Ryśkiem na powierzchnię. Jest godzina 2 w nocy. Akcja zajęła nam więc
12 godzin. Noc jest pochmurna i ciepła jak na tą porę roku. Przebieramy się
i zaczynamy odwrót. Poniżej Wantul ostre podmuchy wiatru niemal zwalają nas z
nóg. Z kolei w dolinie Kościeliskiej droga jest cała zalodzona więc musimy
baczyć żeby nie wywinąć kozła. Ostatni odcinek asfaltem do bazy
przechodzimy bez przeszkód. O czwartej jesteśmy na bazie. Tylko się myjemy i
idziemy spać.
10 02 2002 r.
Wstajemy
koło przed południem. Ja czuję każdy mięsień a zwłaszcza obręcz barkową.
Chłopcy nie czują się wiele lepiej. Rudi i Mariusz dostali porządnie popalić
w zaciskach. Marcin z katowiczanami wrócił z 3 dna w Bandziochu a dziś
wybierał się do Miętusiej. My zaś pakujemy się i bez problemów wracamy
szczęśliwie do domu. Kolejna akcja dzięki Bogu skończyła się
|