Parc National des Ecrins

 

 Alpy Francuskie – Parc National des Ecrins. 

Uczestnicy: Damian i Kasia Żmudowie

VI-IX 2007r.

            Parc Natinal des Ecrins… Dla nas bez wątpienia najpiękniejszy masyw alpejski w Europie. Tam spędziliśmy dwa ostatnie sezony, ale dopiero w tym roku aura i czas, jakim dysponowaliśmy, pozwoliły nam doświadczyć magii tych gór. Ten sezon był dla nas niezwykle istotny. Był odrodzeniem nie tylko nas samych jako ludzi gór, nas razem jako zespołu, ale był przede wszystkim odrodzeniem gór w nas i pozwolił określić egzystencjalne priorytety.

            Fascynacją i przygodą spróbujemy się z Wami podzielić. Najważniejsze … zostanie w nas.

***

Dome de Neige des Ecrins (4015m)

Droga normalna

Trudności: III/F

Denivelacja: 2141m

Czas : 2 dni

Żarty się skończyły. Przejeżdżamy w głąb sąsiedniej dolinki z rezerwatem (Pre de Mme Carle) i podchodzimy objuczeni jak woły z zamiarem biwakowania na Białym Lodowcu. Siedem żmudnych godzin zajmuje pokonanie 1300m przewyższenia do wysokości 3150m n.p.m. Dolina jest przepiękna. Początek lodowca – rosyjska ruletka. Przekracza się na żywca kilka otchłanią ziejących szczelin-potworów. Wyżej już bez ryzyka – gładko i po śladach, aż do podnóża Barre des Ecrins, najwyższego szczytu w masywie. Pogoda nieoczekiwanie zmienia się. Walczymy z wiatrem usiłując rozstawić namiot. Żółta kopułka w końcu stoi. Ładujemy zziębnięte zadki do środka i gotujemy jakąś czerwoną pulpę. Wchodzi marnie, ale rozgrzewa. Nastawiamy budzik na 3.30. W nocy nie marznę, ale prawie nie śpię.

            Budzimy się o 4.00. Pogoda jest bardzo podejrzana i z tendencją  do pogarszania się.  “Ch.. z pogodą”- wkurza mi się chłop  i naturalnie ”psia mać” wychodzimy. Zastanawiam się, czy trzęsienie ziemi przemówiłoby mu do rozsądku. Ledwo świta a już ktoś podchodzi o czołówkach. Zimno jak diabli. Jemy coś ciepłego, zostawiamy namiot i na lekko ruszamy w górę. Śnieg jest cholernie twardy i nie mięknie w pierwszych promieniach słońca. Podchodzi się genialnie, ale ciężkie burzowe chmurzyska budzą mój niepokój. Już o 7.00 gówno widać. Szlak na szczęście dobrze przetarty ułatwia nam orientację. Wpinamy się w raki 100m przed spiętrzeniem wsch. ściany Barre. Wiatr podcina nogi. Gdyby lina miała 5m więcej nie widziałabym Damiana na jej końcu. Trudności są niewielkie. Przekraczamy kilka szczelin, mijamy seraki i powoli pchamy w górę. Tuż przed wierzchołkiem pokonujemy dłuższy trawers, strome wejście na skalną przełączkę i dalej łatwą, śnieżną granią na wierzchołek Dome de la Neige (4015m). Widok ze szczytu jest za to “fantastyczny” - widzę tylko Damiana;-) i to nie wyraźnie., bo wali śniegiem po oczach.  “Ch.. z alpinizmem”- marudzi Danek dzwoniąc zębami. No cóż... tym razem muszę się z nim zgodzić.

            Od namiotu dzieli nas jakieś 850m deniwelacji a zejście jest parszywe. Śnieg  głęboko przeorany i twardy jak kamień -  obciąża stawy kolanowe i nie amortyzuje kroków. Łatwo skręcić lub złamać kostkę. Dopada nas grad, potem śnieg. Żujemy po sznicie razowca z mielonką (jeszcze z Polski J), popijamy zimną wodą i dalej w dół. Ogrzewamy się nieco w namiocie, gazem  go zwijamy i ewakuujemy się definitywnie pokonując jeszcze 1300m (razem 2150 ze szczytu na parking). Jest naprawdę ciężko. Ostatnie 500m to istna katorga. Ciężkie Asole ranią stopy, każdy krok sprawia mi ból, kolana płoną. Około 18.00 osiągamy parking. Gratulujemy sobie serdecznie i opuszczamy dolinę.

 Nazajutrz znowu pięknie, ale to nasz dzień restowy i całe szczęście, bo zakwasy mam po pachy. Serwujemy sobie śniadanie mistrzów – mizeria z ogórków, jogurty, owoce. Pychota! Cieszymy się bardzo. Zdobyliśmy nasz siódmy czterotysięcznik(!)

Kasia

 

Powyższa relacja dotyczyła dramatycznego i pełnego ofiar zdobycia himalajskiego szczytu Nanga Parbat przez legendarnego Hermana Buhla  3 lipca 1953 roku – oczywiście w wyobraźni mojej żonki. Tak naprawdę wtuptaliśmy w dupiatej pogodzie na tylko nieco wyższą od nas samych bałuchę śnieżną – nuuuda. Ale wyobraźnia polonistki robi swoje ;-)

Damian

 

 

***

Meije Oriental (3891m)      i       Doigt de Dieu (3973m)

wschodni wierzchołek                 ( Palec Boży)

droga normalna                             północna ściana

Trudności: III/PD                         Trudności: IV/PD

Deniwelacja: 2250m                     Deniwelacja: 2323m

Czas obydwu przejść: 3 dni (2 szczyty w 1 dzień) - fatalna

 pogoda podczas ataku szczytowego i w zejściu.

Jest słoneczna niedziela, ale na naszych twarzach maluje się grymas wywołany perspektywą pokonania 1800m przewyższenia do Schroniska Orła (Refuge de l’Aigle) położonego na wysokości 3450m n.p.m. Jakieś 8 godzin wytężonego wysiłku, bo podchodzimy na ciężko i jesteśmy jeszcze zmęczeni atakiem na Barre. Z parkingu wychodzimy o 6.30 i o 15.00 osiągamy cel. W maleńkim schronisku ludzi niewielu – my, gospodarz, trzy laski z instruktorem i jakaś para. Wcześnie kładziemy się spać. Pobudka o  3 rano. Budzi nas festiwal grzmotów i blasku. Na zewnątrz schroniska aura szaleje, przypominając wszystkim, kto tu rządzi. Prognozy nie są dobre, a więc dziś albo nigdy. Czekamy w skupieniu, nie my jedni zresztą. Raki na butach, dziaby w garści i.... bardzo się boję. Burza, mój jedyny argument, cichnie…

            ”Zaryzykujmy chociaż wsch. wierzchołek”- prosi Damian. Godzę się z duszą na ramieniu i wychodzimy na Meije Oriental około 6.00. Lodowiec pykamy w godzinkę – łatwo, bez trudności i groźnych szczelin. Potem lodowa ścianka (60m). Wkręcamy jedną śrubę lodową. Dalej posuwamy się śnieżno –skalną granią, aż na wierzchołek. Tu nie można się pogubić, toteż kompletny brak widoczności nam nie przeszkadza. W sumie to PD (trochę trudno) i nawet strome mikstowe odcinki grani puszczają bez bólu. Prowadzę całe wejście i w dół też. Zjeżdżamy teraz lodową ścianką, korzystając z istniejącego stanowiska. Jeszcze tylko siup przez szczelinę brzeżną i już pełny relaks.  

Ale Damian zaczyna naciskać, żebyśmy uderzyli na Doigt de Dieu. K….! Wściekam się, chyba go pogięło! Ostro stawiam opór, pogoda nadal jest fatalna a Damian upiera się przy swoim. Nienawidzę takich sytuacji. Wyciągam na szalę bardzo poważne argumenty, grożę rozwodem – nic nie pomaga. I znowu ulegam, jestem na siebie wściekła, że się na to godzę. Podchodzę lodowcem strasznie wolno w nadziei, że to go zniechęci albo przynajmniej pogoda skapści się dokumentnie. Gdzie tam! Aura nie chce stać po mojej stronie. Brniemy  po śladach w gęstej mgle, z rozpaczą kopię stopnie. Lodowiec staje dęba. Trzeba przekroczyć szczelinę brzeżną i pokonać 40m lodowej ściany (1 stanowisko). Potem 20m mikstu – 2 stan. Prowadzi Damian, montuje 3 śruby w lodzie o nachyleniu 60-75 stopni i ściąga mnie do siebie. Trwa to niemiłosiernie długo. Za długo,  bo tracę czucie w dłoniach. Mam tylko jedną dziabę a lód jest bardzo twardy. Klnę i płaczę. Na stanowisku kilkanaście minut rozgrzewam dłonie. I o dziwo powraca pozytywny nastrój. Najtrudniejsze  bowiem za nami i pojawia się realna szansa wejścia na szczyt. Pozwalam ciągnąć się dalej przez mikst i śnieżną grań. Przed nami Palec Boży – 50m skalnej wspinaczki, wprawdzie tylko trójkowej, ale stopnie pokryte są śniegiem i zalodzone, skała mokra, nadal silnie wieje. Naprawdę można było polecieć. Pierwszy raz wspinam się w ciężkich trekach. Trzymają dobrze, gorzej jest z chwytami. Stajemy na wierzchołku o 15.00. Oboje mamy dość  a teraz trzeba stąd jeszcze bezpiecznie zjechać. Nie ma czasu na fotki i podziwianie panoramy. Spieprzamy tak szybko jak się da. Na grani wieje tak mocno, że czołgamy się na czworakach w obawie, że nas zwieje.  Na ostatnim zjeździe wali na przemian gradem i śniegiem. Damian stoi już bezpieczny na lodowcu, zjeżdżam w dół, pakujemy liny i biegiem do schroniska.. Stres powoli ze mnie spływa. Dopiero teraz zauważam, że rozwaliłam jednego raka, pewnie gdzieś na pierwszym wyciągu. Czuje jak opada poziom adrenaliny, jak zmęczony i struty jest nią organizm.

Gospodarz schroniska – równy gość. Częstuje nas gorącą herbatą, pyta czy wszystko w porządku. Zabieramy się za wielkie gotowanie. Syci wrażeń i już zupełnie odprężeni zapadamy w głęboki sen. A na zewnątrz rozpętało się piekło. Schodząc nazajutrz ze schroniska napotykamy spore trudności. Skały i poręczówki poniżej lodowca, prowadzące na „brzydką przełęcz” zalane są verglasem. Trzeba się asekurować własną liną. Zaczyna się górnictwo. Rąbie w lodzie stopnie z wściekłością maniaka, wolno zyskuję kilkanaście metrów, ściągam do siebie Damiana. Dalej jest już łatwiej. Ostrożnie schodzimy z kruchej przełęczy i wreszcie trawka i kwiatki. Uff…. Jak dobrze, jak bezpiecznie - jak w domuJ Oglądamy się za siebie i z uśmiechem schodzimy na parking.

Kasia

Tym razem ja też napiszę coś patetycznego ;-) To wyjście było dla mnie w jakiś sposób przełomowe. Po kilku latach spowodowanego życiowymi zakrętami zastoju odradza się we mnie wspinacz. Czuję, że piękna góra jest w zasięgu ręki, mimo obiektywnego ryzyka chcę na nią wejść. Znowu pojawia się to charakterystyczne wewnętrzne ciśnienie - wspinaczka staje się uwolnieniem drzemiącego we mnie instynktu. Wiem, że ryzykujemy, ale też wiem, że warto, że stać mnie na to ryzyko. Próbuję przekonać do tego Kasię, raczej bez powodzenia, ale mimo wszystko idzie ze mną – ona chyba przed samą sobą nie chce się przyznać, że w niej również odradza się świr – z czasem uczeń przerośnie mistrza ;-) Schodząc w dolinę planujemy już kolejne, jeszcze ostrzejsze wyjścia. Od czasu tego wyjścia do dziś praktycznie nie chowam liny do szafy.

Damian

 

 

Vias ferratas story…

            Tym razem będzie lajtowo. W planach mamy kompleks przepięknych ferrat w Argentiere a pogoda jest wprost wymarzona i wróży udaną sesję zdjęciową w otoczeniu pionowych ścian wąwozu, potoku u jego stóp i wiszących mostów. Via ferrata Les Gorges de la Durance należy do bardzo trudnych i rzeczywiście jest wymagająca. Człowiek łazi jak pająk od ściany do ściany wąwozu, wspinając się i przechodząc wiszące mosty. Jest ich aż 5 i to pierwszej klasy! Skała genialna, żadnych paści. Przyjemność ta kosztuje wszak 5 euro od łebka, ale warto poświęcić taką kwotę.

             Byliśmy w połowie ostatniej ściany, gdy doszło do tragedii. Z plecaka Kasi wypadł jej ulubiony Misiek. Wiedziałem , k…a!  wiedziałem, że to kiedyś nastąpi. Rozbeczała się tak autentycznie, że nie miałem wyjścia. Skończyliśmy ścianę, zbiegliśmy do wozu po linę i nazot z pyskiem (2 godziny!). Zrobiliśmy ferratę pod prąd, tłumacząc uprzejmie ludziom pukającym się w czółko, że zgubiliśmy portfel. Zakładam stan i zjeżdżam w kruszyznach do półki, na której zatrzymał się miś. Kasia ściąga nas obu w górę.  Zapłakana, ale szczęśliwa spakowała miśka do plecaka. Potem wyściskała mnie i wracamy do domu – niech jej się nie wydaje, że to dostateczne podziękowanie za trudy i niebezpieczeństwa akcji ratunkowej, oj nie ;-)

            Ech, te baby… Czego to człowiek z miłości do nich nie zrobi ;-) Nawet nie pisnęła na Meije, a zapłakałaby się na śmierć z powodu pluszaka. Ktoś coś rozumie?

Damian

 

Biedny, kochany misiułek, ujatowany, ohh.

Mała Kasia

***

Grand Pic De la Meije (3982m)

             Magiczna góra owiana legendą, szczyt alpejski zdobyty jako jeden z ostatnich. Usypano wielki kopiec tym, którym się nie udało. Do tej pory przez dwa lata podziwialiśmy ją przez okno  i nawet nam się nie śniło, że kiedyś...

Droga normalna i trawers grani.

Trudności: IV/D-, 900 m w skale 4b, lodowiec, verglas, ponad kilometr granią na wysokości bliskiej 4000, wycof - tylko dla fachowców, trudności orientacyjne, zagrożenia obiektywne, tylko 14 godzin światła.  Cóż... pakiet atrakcji  w cenie spełnienia marzeń;-)   

Deniwelacja: 2270m

Czas: 3 dni (szczyt i trawers w 17 godz.)

            Nasza góra… Majestatyczna i doskonała w swym strzelistym kształcie, wydawała się celem nieosiągalnym. Jej północna wystawa paraliżuje strachem. Myśl o uwieńczeniu tego sezonu wejściem na Meije nie dawała nam jednak spokoju. Przez 2 tygodnie kalkulujemy wszelkie za i przeciw, przeglądamy sprzęt, biegamy na skałki, intensywnie trenujemy, zbieramy szczegółowe informacje. Pomogli nam w tym bardzo przewodnicy z La Grave. Dzielą się chętnie wiedzą, udostępniają przewodniki. To dla nas miłe zaskoczenie, bo miejscowi górale żywią do nich dużą niechęć

            Jest wrzesień. Pogoda nadal piękna. Napięcie rośnie. Spakowani jesteśmy od dawna. Jeszcze tylko kilka dni pracy i możemy próbować zmierzyć się z największym w naszym życiu górskim wyzwaniem. Ostatniej nocy pobytu w La Grave prawie nie śpimy. Do późna uczymy się przebiegu drogi, tłumaczymy opisy. Nie wiemy, czy schroniska są już zamknięte i jak są wyposażone. To istotne z uwagi na ciężar plecaków i sprzęt biwakowy, który musimy tam wynieść.

            10.IX.2007r.

            Dzień wymarszu. Opuszczamy La Grave - nasz drugi dom. Żadne inne miejsce na świecie nie dało mi tyle szczęścia. Boli, bo wiem, że już tu nie wrócę.

            Nie spieszymy się specjalnie. Dzisiaj musimy jedynie dojść do schroniska Promontoire (jakieś 6-7 godzin z miejscowości La Berarde, będącej mekką francuskich alpinistów). W schronisku trzeba być stosunkowo wcześnie (około16.00), zostawić tam bety i pójść wyżej na rekonesans tej części drogi, którą będziemy pokonywać w nocy, co najmniej do Kuluaru Duhamela.

            Jedziemy do  opustoszałego o tej porze roku La Berarde. Zostawiamy samochód i startujemy. Pogoda  przepiękna. Jest gorąco i boleśnie odczuwamy to na podejściu. Wory – za ciężkie: niesiemy spory zapas wody, dwukilowy śpiwór, gaz, żarełko na 3 dni, aparat, który tego samego dnia odmówił posłuszeństwa i stanowi zbędny balast. Planujemy trawers, więc nie możemy niczego zdeponować w schronisku. Przed schroniskiem pokonujemy na żywca 100m spękanego i odkrytego lodowca. Nie do wiary jak tu się zmieniło! Jeszcze kilka lat temu szlak prowadził na wprost przez lodowiec i masy śniegu schodzące znacznie niżej. Teraz na lodowiec wchodzi się pokonując gigantyczny zakos i przez kruszyny. Alpejskie lodowce nikną w oczach. Nieprzyjemnie, ale po kwadransie balansu między szczelinami docieramy do wzniesionego na skałach schroniska.  Obsługi nie ma – tak jak zakładaliśmy. A chata – no cóż, full wypas! Po wodę trzeba wprawdzie zejść 50m na lodowiec, ale są koce, superowa jadalnia – cała oszklona i nagrzana w słońcu. Jest naprawdę bardzo miło. Nie jesteśmy sami. Jeszcze dwa zespoły będą jutro atakować szczyt i mają już za sobą rekonesans. Decydujemy wychodzić wspólnie i korzystać z ich orientacji w ścianie do świtu. Mamy szczęście, dziś możemy już odpocząć. Starannie przeglądamy sprzęt. Podekscytowani perspektywą jutra śpimy krótko i nerwowo. To już druga niedospana noc, ale gdy budzik dzwoni o 3.00 zrywamy się na nogi bez oporów. W godzinę po solidnym śniadaniu wszyscy czworo (my i parka Francuzów) jesteśmy gotowi do wymarszu. Włosi – trzeci zespół - wychodzą później.

            Ściana piętrzy się tuż za schroniskiem. Wiążemy się lotną i wspinamy o czołówkach. Nad nami rozgwieżdżone niebo wróży dobrą pogodę. Francuzi są szybcy. Musimy się sprężać, żeby ich nie zgubić. Błyskawicznie robi się nam ciepło, mimo iż wrześniowa noc na tej wysokości jest chłodna. Plecaki strasznie ciężkie – czuje, że dadzą nam popalić. Wspinamy się ostrożnie (trudności 3c- 4a), prawie nie zakładamy przelotów. Stanowisk też się regularnie nie montuje, a więc czujnie i delikatnie w górę. Czas jest naszym największym wrogiem. Opuszczamy się zjazdem do podstawy kuluaru. U jego wylotu powoli zaczyna świtać. 1/3 drogi na szczyt za nami. Teraz pokonujemy duże półki i wspinamy się bardziej wymagającym terenem na Mur Castelno. Odnajdujemy przebieg drogi po kilku hakach, czasem trafiamy na stanowiska zjazdowe. A zatem trzymamy się drogi. Damian prowadzi naprawdę świetnie. Nie błądzimy w ścianie, chociaż Francuzi znacznie się od  nas oddalili. Dopiero po 6 godzinach osiągamy pułap zawieszonego lodowca Glacier Carre. Raki, czekany i w górę. Trawersujemy stromy stok bardzo czujnie i maksymalnie koncentrując uwagę . Tu nie wolno pojechać, bo lodowiec obrywa się gwałtownie 800-metrową ścianą. Szybko osiągamy przełęcz pod kopułą szczytową (2/3 drogi). Cholera późno ! do szczytu jeszcze 300m. Brakuje nam aklimatyzacji, ale nie ma mowy o odpoczynku. Zaczyna mocno wiać. Wspinamy się sprawnie, ale na tym odcinku drogi montujemy już stanowiska, czasem tylko z jednego punktu. Ekspozycja zwala z nóg. Damian prowadzi całe wyciągi bez przelotów. Adrenalina pcha nas ku górze. Szybciej! Najtrudniej jest na tzw. Czerwonym Koniu – gnejsowej płycie na ostrzu skalnej grani, którą pokonuje się okrakiem, stąd nazwa. Wieje na tym koniu tak potwornie, że sztywniejemy z zimna, mimo pięknego słońca. Kulę się w sobie. Boże jak zimno! Wietrzysko dmie od północy, paraliżuje i ogranicza sprawność naszych ruchów. Stąd w ½ godziny stajemy na szczycie. Jesteśmy wyczerpani. Wspinaliśmy się 9 godzin! O 3 za długo. Dopiero tutaj, w wygodnym miejscu biwakowym, osłonięci od wiatru możemy chwilę odpocząć i ogrzać się. Pierwszy raz dziś pijemy cokolwiek, zagryzamy czekoladę. Nie jesteśmy w stanie przełknąć kanapek. Kontynuujemy wyścig z czasem. Zaczyna się seria niekończących się zjazdów. Przy tym wietrze nie sposób rzucać liną. Za długo trwałoby jej rozchłamianie, podajemy więc ją sobie. Opuszczamy się do przełęczy pomiędzy szczytem a kolejnym zębem grani (Dent Zsigmondy). Tu nie ma już trudności orientacyjnych. Droga  kilkometrową granią jest ewidentna, trawersujemy kolejne jej wierzchołki. W skupieniu i na lotnej ostrożnie posuwamy się wzdłuż północnej ściany Zęba. Ten odcinek jest najtrudniejszy, podczas jednej z akcji ratunkowych został ubezpieczony stalówką, ale czarny, wieloletni, twardy jak beton lód tak łatwo nie puszcza. Raki ślizgają się, stalówki często giną pod lodem.  Rynną o nachyleniu 60 stopni wracamy na grań i w słońce. Nie ściągamy już raków, teren jest łatwiejszy, za to ekspozycja zapiera dech w piersiach. Grań kończy wierzchołek Doigt de Dieu.  Tuż przed nim kolejna  seria zjazdów . Zaczynamy się słaniać ze zmęczenia. Mobilizuję resztę sił i przejmuję inicjatywę. Zakładam zjazdy, klaruję liny. Manewry te  idą nam coraz sprawniej. Na szczycie Doigt stajemy na dwie godziny przed zachodem słońca. Po godzinie przekraczamy ostatnią groźną szczelinę brzeżną. Tu teoretycznie jest już bezpiecznie, ale do schroniska nadal daleko. W gęstniejącym mroku coraz trudniej odnaleźć ślady naszych poprzedników. Gubimy je zupełnie na odkrytym lodowcu. Panuje prawie zupełna ciemność. Szlag by to trafił! Wiemy,  że schronisko jest nie dalej, niż 100m od nas, a my nie możemy go znaleźć. Rozklejam się, daję plamę. Wyszarpuję z wora czołówkę. K… nie działa! Nerwowo zmieniam akumulatorki. Damian zbiera mnie do kupy i po chwili natrafiamy na ślad ścieżki. W słabym świetle czołówki na lodowcu każda deformacja terenu wydaje się szczeliną. To złudzenie potęguje uczucie zagrożenia, docieramy jednak bezpiecznie do schroniska. Jest przepełnione i wszyscy już dawno śpią. Resztkami sił pakujemy się do środka. Nikt nie wyszedł przywitać nas światłem czołówki, nikt nie poczęstował herbatą. Czujemy się nieswojo. Pijemy cokolwiek i natychmiast wdrapujemy się na prycze. Jeszcze przez moment dygotamy z zimna. Twarze płoną smagane lodowatym wiatrem i palone słońcem przez 17 godzin (!). Czuję każdy skurczony mięsień i długo nie potrafię się rozluźnić. Wtulamy się mocno w siebie, ale żadne z nas się nie uśmiecha. Odpływamy gdzieś w głąb siebie z uczuciem żalu. Nie cieszy nas to przejście, nie gratulujemy sobie. Zmęczenie i długotrwałe obciążenie psychiczne bierze górę nad wszelkimi emocjami. Śpimy niespokojnie. Dopiero nazajutrz rozmawiamy o przejściu, analizujemy jego błędy. Nie wiem, czy to zwycięstwo, czy porażka. Minie sporo czasu zanim nauczę się czerpać satysfakcję ze zdobycia Meije. Najważniejsze, że jesteśmy cali, nie zarąbaliśmy się, nikomu  nic się nie stało. Po porządnym śniadaniu i wielkim uzupełnieniu płynów w towarzystwie Francuzów opuszczamy Schronisko Orła. Nadal świeci słońce. Już tu nie wrócimy…. tak myślę.

Ta droga trochę nas przerastała, bardzo zbliżyliśmy się na niej do granic akceptowalnego dla nas w górach ryzyka. Ale dzięki niej poznaliśmy lepiej swoje psychiczne możliwości i sprecyzowaliśmy charakter dróg, które w Alpach będą nas interesować w przyszłości.

Za nami kawał górskiej przygody. Przed nami… kto wie?

Kasia i Damian

 

***

Tour Choisy (3671m)

(Wybrana Turnia)

Ściana wschodnia

Trudności: III/D-, w skale 3c/4c (8 wyciągów)

Deniwelacja: 2100m

Czas: 3 dni

Odpoczywamy tylko jeden dzień. Przepakowujemy wory. Nocujemy na campingu w La Grave. W końcu musimy się wykąpać i o świcie wracamy na szlak. Wiemy, co nas czeka – 1500m przewyższenia do schroniska Adeli Planchard. Byliśmy tu już w zeszłym roku, ale na lekko. To jedno z najbardziej mozolnych podejść, z jakim przyszło mi się kiedykolwiek zmagać. Nic dziwnego, że minę mam niewyraźną. Podejście do schroniska prowadzi niekończącym się, niestabilnym piargiem. Jest połowa września.  W górach żywego ducha, schroniska zamknięte,

 komórka nam padła... i nikt nie wie, że tu jesteśmy.

  W schronisku nie ma wody, schodzimy więc na lodowiec i robimy znaczny jej zapas z myślą o jutrzejszym ataku. Już spakowani grzejemy się w ostatnich promieniach wrześniowego słońca. Z niepokojem konfrontujemy nagą rzeczywistość z opisem w przewodniku. Widzę odsłonięty jęzor lodowca o nastromieniu 45–60 stopni, poszatkowany  głębokimi szczelinami jak kapusta. Ponad lodowcem  wznosi się przełęcz, do niej musimy jutro dojść. Tylko k… .którędy?! Kombinujemy cały wieczór, ale wychodzi ostatecznie na to, że droga prowadzi na wprost przez szczeliny. No pięknie! Jak się w którąś wpieprzymy, to znajdą nas na wiosnę. Bardzo zabawne.

            Pobudka o świcie. Pogoda powinna wytrzymać, ale przed nami  kawał drogi i trzeba się sprężać. Wchodzimy w trudny teren lodowcowy. Szczelin jest tyle, że nie sposób kluczyć pomiędzy nimi bezpiecznie. Wszystko pod nami dudni i w każdej chwili grozi zawaleniem. Popychamy w górę, ile fabryka dała, byle się stąd wydostać, byle uciec przed słońcem, depczącym nam po piętach. Tempo mamy zabójcze, za chwilę rozwali mi płuca. Dziki sprint kończy bezpieczna przełęcz. Z ulgą i jęzorami

do ziemi spoglądamy za siebie z niedowierzaniem. Ale jazda! Nie musimy nic mówić, żeby wiedzieć na pewno jedno - tędy już się wrócić nie da... Lustrujemy teren wokół lodowca. Prawdopodobnie nadkładając kilka godzin można go okrążyć. Nie mamy jednak co do tego pewności i będziemy musieli ryzykować. Za przełęczą niespodzianka. Bardzo kruche i nieprzyjemne zejście na kolejny lodowczyk i skały polane verglasem, które musimy przetrawersować. Dziobiemy lód, udaje się wkręcić kilka śrub. Ale jaja! A my nawet nie zbliżyliśmy się do naszej drogi. Za skałami trawersujemy śnieżny kocioł i podążamy nim do podstawy ściany. Delikatnie prześlizgujemy się przez wargę szczeliny brzeżnej. Punk startowy naszej drogi w zasięgu wzroku, ale żeby go osiągnąć trzeba jeszcze przewspinać na żywca 50m parszywie kruchych skał (III). Wspinamy się z wyczuciem. Wszystko, czego się człowiek chwyta  i na czym staje leci z łoskotem w dół. Wreszcie hak, dwa spity i pierwszy stan. Tu skała robi się genialna. Przebieg drogi jest klarowny. Wskakujemy w butki wspinaczkowe i grzejemy w górę.  Wspinamy się szybko do siodełka podszczytowego turni. Tu na moment zwalnia nas bardzo eksponowany trawers. Za nim do szczytu już tylko trzy łatwe wyciągi, które pokonujemy praktycznie na lotnej. Drogę kończymy  w dwie godziny przed przewodnikowym czasem, mamy więc odrobinę czasu na podziwianie krajobrazów ze szczytu. Wsuwamy cukierki i opuszczamy się w dół serią zjazdów wzdłuż pokonanej drogi. Najtrudniej jest na trawersie.. Ekspozycja jest ogromna, przelot poza zasięgiem wzroku, gdzieś w dole za załomem skalnym.  Jak tu dupnę, to nie będzie co zbierać. Schodzę czujnie, jeszcze kilka metrów i teren odpuszcza. Po godzinie stajemy już w punkcie startowym drogi, ale nie schodzimy kruszynami tylko zjeżdżamy  60m, aż na lodowiec poniżej szczeliny brzeżnej. Dalej przez kocioł, oblodzone skałki i na kruchą przełęcz. Mamy najdalej 2 i ½ godziny  światła, w porywach 3. Nie wiemy, ile zajmie okrążanie lodowca. Twarzami do stoku schodzimy do jego podstawy, widoczne dotąd schronisko chowa się teraz za skalnym grzebieniem. Pogoda pogarsza się, chmury gęstnieją, po chwili krążymy już we mgle, ale czuję, że idziemy dobrze. Żadnych przykrych niespodzianek, tylko strasznie daleko. Schronisko ukazuje nam się dosłownie na chwilkę tuż przed zmierzchem.  To nam wystarczy. Jeszcze raz się udałoJ

            To był bardzo długi dzień, ale jesteśmy naprawdę szczęśliwi. Opuszczamy to zaczarowane miejsce nazajutrz… być może na zawsze…. Góry żegnają nas jesiennym słońcem. Świstaki śpią. Panuje doskonała cisza. I może po raz ostatni przemierzamy naszą dolinkę…

Kasia i Damian

***

W dużym skrócie to byłoby na tyle.

            Suma deniwelacji wejść szczytowych, na drogach wielowyciągowych i via ferratach: 20 734m - w miesiąc.  No... to wtyraliśmy na M. Everest ponad 2 razy ;-) Dziękuję Ci Kochanie...                                            

Twoja Baba