Parc Natinal des Ecrins… Dla nas bez wątpienia najpiękniejszy masyw
alpejski w Europie. Tam spędziliśmy dwa ostatnie sezony, ale dopiero w tym
roku aura i czas, jakim dysponowaliśmy, pozwoliły nam doświadczyć magii
tych gór. Ten sezon był dla nas niezwykle istotny. Był odrodzeniem nie
tylko nas samych jako ludzi gór, nas razem jako zespołu, ale był przede
wszystkim odrodzeniem gór w nas i pozwolił określić egzystencjalne
priorytety.
Fascynacją i przygodą spróbujemy się z Wami podzielić. Najważniejsze …
zostanie w nas.
***
Dome
de Neige des Ecrins (4015m)
Droga
normalna
Trudności:
III/F
Denivelacja:
2141m
Czas
: 2 dni
Żarty
się skończyły. Przejeżdżamy w głąb sąsiedniej dolinki z rezerwatem (Pre
de Mme Carle) i podchodzimy objuczeni jak woły z zamiarem biwakowania na Białym
Lodowcu. Siedem żmudnych godzin zajmuje pokonanie 1300m przewyższenia do
wysokości 3150m n.p.m. Dolina jest przepiękna. Początek lodowca –
rosyjska ruletka. Przekracza się na żywca kilka otchłanią ziejących
szczelin-potworów. Wyżej już bez ryzyka – gładko i po śladach, aż do
podnóża Barre des Ecrins, najwyższego szczytu w masywie. Pogoda
nieoczekiwanie zmienia się. Walczymy z wiatrem usiłując rozstawić namiot.
Żółta kopułka w końcu stoi. Ładujemy zziębnięte zadki do środka i
gotujemy jakąś czerwoną pulpę. Wchodzi marnie, ale rozgrzewa. Nastawiamy
budzik na 3.30. W nocy nie marznę, ale prawie nie śpię.
Budzimy się o 4.00. Pogoda jest bardzo podejrzana i z tendencją do
pogarszania się. “Ch.. z pogodą”- wkurza mi się chłop i
naturalnie ”psia mać” wychodzimy. Zastanawiam się, czy trzęsienie ziemi
przemówiłoby mu do rozsądku. Ledwo świta a już ktoś podchodzi o czołówkach.
Zimno jak diabli. Jemy coś ciepłego, zostawiamy namiot i na lekko ruszamy w
górę. Śnieg jest cholernie twardy i nie mięknie w pierwszych promieniach słońca.
Podchodzi się genialnie, ale ciężkie burzowe chmurzyska budzą mój niepokój.
Już o 7.00 gówno widać. Szlak na szczęście dobrze przetarty ułatwia nam
orientację. Wpinamy się w raki 100m przed spiętrzeniem wsch. ściany Barre.
Wiatr podcina nogi. Gdyby lina miała 5m więcej nie widziałabym Damiana na
jej końcu. Trudności są niewielkie. Przekraczamy kilka szczelin, mijamy
seraki i powoli pchamy w górę. Tuż przed wierzchołkiem pokonujemy dłuższy
trawers, strome wejście na skalną przełączkę i dalej łatwą, śnieżną
granią na wierzchołek Dome de la Neige (4015m). Widok ze szczytu jest za to
“fantastyczny” - widzę tylko Damiana;-) i to nie wyraźnie., bo wali śniegiem
po oczach. “Ch.. z alpinizmem”- marudzi Danek dzwoniąc zębami. No
cóż... tym razem muszę się z nim zgodzić.
Od namiotu dzieli nas jakieś 850m deniwelacji a zejście jest parszywe. Śnieg
głęboko przeorany i twardy jak kamień - obciąża stawy kolanowe i
nie amortyzuje kroków. Łatwo skręcić lub złamać kostkę. Dopada nas
grad, potem śnieg. Żujemy po sznicie razowca z mielonką (jeszcze z Polski
J), popijamy zimną wodą i dalej w dół. Ogrzewamy się nieco w namiocie,
gazem go zwijamy i ewakuujemy się definitywnie pokonując jeszcze 1300m
(razem 2150 ze szczytu na parking). Jest naprawdę ciężko. Ostatnie 500m to
istna katorga. Ciężkie Asole ranią stopy, każdy krok sprawia mi ból,
kolana płoną. Około 18.00 osiągamy parking. Gratulujemy sobie serdecznie i
opuszczamy dolinę.
Nazajutrz
znowu pięknie, ale to nasz dzień restowy i całe szczęście, bo zakwasy mam
po pachy. Serwujemy sobie śniadanie mistrzów – mizeria z ogórków,
jogurty, owoce. Pychota! Cieszymy się bardzo. Zdobyliśmy nasz siódmy
czterotysięcznik(!)
Kasia
Powyższa
relacja dotyczyła dramatycznego i pełnego ofiar zdobycia himalajskiego
szczytu Nanga Parbat przez legendarnego Hermana Buhla 3 lipca 1953 roku
– oczywiście w wyobraźni mojej żonki. Tak naprawdę wtuptaliśmy w
dupiatej pogodzie na tylko nieco wyższą od nas samych bałuchę śnieżną
– nuuuda. Ale wyobraźnia polonistki robi swoje ;-)
Damian
***
Meije
Oriental (3891m) i
Doigt de Dieu (3973m)
wschodni
wierzchołek
( Palec Boży)
droga
normalna
północna
ściana
Trudności:
III/PD
Trudności: IV/PD
Deniwelacja:
2250m
Deniwelacja: 2323m
Czas
obydwu przejść: 3 dni (2 szczyty w 1 dzień) - fatalna
pogoda
podczas ataku szczytowego i w zejściu.
Jest
słoneczna niedziela, ale na naszych twarzach maluje się grymas wywołany
perspektywą pokonania 1800m przewyższenia do Schroniska Orła (Refuge de
l’Aigle) położonego na wysokości 3450m n.p.m. Jakieś 8 godzin wytężonego
wysiłku, bo podchodzimy na ciężko i jesteśmy jeszcze zmęczeni atakiem na
Barre. Z parkingu wychodzimy o 6.30 i o 15.00 osiągamy cel. W maleńkim
schronisku ludzi niewielu – my, gospodarz, trzy laski z instruktorem i jakaś
para. Wcześnie kładziemy się spać. Pobudka o 3 rano. Budzi nas
festiwal grzmotów i blasku. Na zewnątrz schroniska aura szaleje, przypominając
wszystkim, kto tu rządzi. Prognozy nie są dobre, a więc dziś albo nigdy.
Czekamy w skupieniu, nie my jedni zresztą. Raki na butach, dziaby w garści
i.... bardzo się boję. Burza, mój jedyny argument, cichnie…
”Zaryzykujmy chociaż wsch. wierzchołek”- prosi Damian. Godzę się z
duszą na ramieniu i wychodzimy na Meije Oriental około 6.00. Lodowiec pykamy
w godzinkę – łatwo, bez trudności i groźnych szczelin. Potem lodowa ścianka
(60m). Wkręcamy jedną śrubę lodową. Dalej posuwamy się śnieżno
–skalną granią, aż na wierzchołek. Tu nie można się pogubić, toteż
kompletny brak widoczności nam nie przeszkadza. W sumie to PD (trochę
trudno) i nawet strome mikstowe odcinki grani puszczają bez bólu. Prowadzę
całe wejście i w dół też. Zjeżdżamy teraz lodową ścianką, korzystając
z istniejącego stanowiska. Jeszcze tylko siup przez szczelinę brzeżną i już
pełny relaks.
Ale
Damian zaczyna naciskać, żebyśmy uderzyli na Doigt de Dieu. K….! Wściekam
się, chyba go pogięło! Ostro stawiam opór, pogoda nadal jest fatalna a
Damian upiera się przy swoim. Nienawidzę takich sytuacji. Wyciągam na szalę
bardzo poważne argumenty, grożę rozwodem – nic nie pomaga. I znowu
ulegam, jestem na siebie wściekła, że się na to godzę. Podchodzę
lodowcem strasznie wolno w nadziei, że to go zniechęci albo przynajmniej
pogoda skapści się dokumentnie. Gdzie tam! Aura nie chce stać po mojej
stronie. Brniemy po śladach w gęstej mgle, z rozpaczą kopię stopnie.
Lodowiec staje dęba. Trzeba przekroczyć szczelinę brzeżną i pokonać 40m
lodowej ściany (1 stanowisko). Potem 20m mikstu – 2 stan. Prowadzi Damian,
montuje 3 śruby w lodzie o nachyleniu 60-75 stopni i ściąga mnie do siebie.
Trwa to niemiłosiernie długo. Za długo, bo tracę czucie w dłoniach.
Mam tylko jedną dziabę a lód jest bardzo twardy. Klnę i płaczę. Na
stanowisku kilkanaście minut rozgrzewam dłonie. I o dziwo powraca pozytywny
nastrój. Najtrudniejsze bowiem za nami i pojawia się realna szansa wejścia
na szczyt. Pozwalam ciągnąć się dalej przez mikst i śnieżną grań.
Przed nami Palec Boży – 50m skalnej wspinaczki, wprawdzie tylko trójkowej,
ale stopnie pokryte są śniegiem i zalodzone, skała mokra, nadal silnie
wieje. Naprawdę można było polecieć. Pierwszy raz wspinam się w ciężkich
trekach. Trzymają dobrze, gorzej jest z chwytami. Stajemy na wierzchołku o
15.00. Oboje mamy dość a teraz trzeba stąd jeszcze bezpiecznie zjechać.
Nie ma czasu na fotki i podziwianie panoramy. Spieprzamy tak szybko jak się
da. Na grani wieje tak mocno, że czołgamy się na czworakach w obawie, że
nas zwieje. Na ostatnim zjeździe wali na przemian gradem i śniegiem.
Damian stoi już bezpieczny na lodowcu, zjeżdżam w dół, pakujemy liny i
biegiem do schroniska.. Stres powoli ze mnie spływa. Dopiero teraz zauważam,
że rozwaliłam jednego raka, pewnie gdzieś na pierwszym wyciągu. Czuje jak
opada poziom adrenaliny, jak zmęczony i struty jest nią organizm.
Gospodarz
schroniska – równy gość. Częstuje nas gorącą herbatą, pyta czy
wszystko w porządku. Zabieramy się za wielkie gotowanie. Syci wrażeń i już
zupełnie odprężeni zapadamy w głęboki sen. A na zewnątrz rozpętało się
piekło. Schodząc nazajutrz ze schroniska napotykamy spore trudności. Skały
i poręczówki poniżej lodowca, prowadzące na „brzydką przełęcz”
zalane są verglasem. Trzeba się asekurować własną liną. Zaczyna się górnictwo.
Rąbie w lodzie stopnie z wściekłością maniaka, wolno zyskuję kilkanaście
metrów, ściągam do siebie Damiana. Dalej jest już łatwiej. Ostrożnie
schodzimy z kruchej przełęczy i wreszcie trawka i kwiatki. Uff…. Jak
dobrze, jak bezpiecznie - jak w domuJ Oglądamy się za siebie i z uśmiechem
schodzimy na parking.
Kasia
Tym
razem ja też napiszę coś patetycznego ;-) To wyjście było dla mnie w jakiś
sposób przełomowe. Po kilku latach spowodowanego życiowymi zakrętami
zastoju odradza się we mnie wspinacz. Czuję, że piękna góra jest w zasięgu
ręki, mimo obiektywnego ryzyka chcę na nią wejść. Znowu pojawia się to
charakterystyczne wewnętrzne ciśnienie - wspinaczka staje się uwolnieniem
drzemiącego we mnie instynktu. Wiem, że ryzykujemy, ale też wiem, że
warto, że stać mnie na to ryzyko. Próbuję przekonać do tego Kasię,
raczej bez powodzenia, ale mimo wszystko idzie ze mną – ona chyba przed samą
sobą nie chce się przyznać, że w niej również odradza się świr – z
czasem uczeń przerośnie mistrza ;-) Schodząc w dolinę planujemy już
kolejne, jeszcze ostrzejsze wyjścia. Od czasu tego wyjścia do dziś
praktycznie nie chowam liny do szafy.
Damian
Vias
ferratas story…
Tym razem będzie lajtowo. W planach mamy kompleks przepięknych ferrat w
Argentiere a pogoda jest wprost wymarzona i wróży udaną sesję zdjęciową
w otoczeniu pionowych ścian wąwozu, potoku u jego stóp i wiszących mostów.
Via ferrata Les Gorges de la Durance należy do bardzo trudnych i rzeczywiście
jest wymagająca. Człowiek łazi jak pająk od ściany do ściany wąwozu,
wspinając się i przechodząc wiszące mosty. Jest ich aż 5 i to pierwszej
klasy! Skała genialna, żadnych paści. Przyjemność ta kosztuje wszak 5
euro od łebka, ale warto poświęcić taką kwotę.
Byliśmy w połowie ostatniej ściany, gdy doszło do tragedii. Z plecaka Kasi
wypadł jej ulubiony Misiek. Wiedziałem , k…a! wiedziałem, że to
kiedyś nastąpi. Rozbeczała się tak autentycznie, że nie miałem wyjścia.
Skończyliśmy ścianę, zbiegliśmy do wozu po linę i nazot z pyskiem (2
godziny!). Zrobiliśmy ferratę pod prąd, tłumacząc uprzejmie ludziom pukającym
się w czółko, że zgubiliśmy portfel. Zakładam stan i zjeżdżam w
kruszyznach do półki, na której zatrzymał się miś. Kasia ściąga nas
obu w górę. Zapłakana, ale szczęśliwa spakowała miśka do plecaka.
Potem wyściskała mnie i wracamy do domu – niech jej się nie wydaje, że
to dostateczne podziękowanie za trudy i niebezpieczeństwa akcji ratunkowej,
oj nie ;-)
Ech, te baby… Czego to człowiek z miłości do nich nie zrobi ;-) Nawet nie
pisnęła na Meije, a zapłakałaby się na śmierć z powodu pluszaka. Ktoś
coś rozumie?
Damian
Biedny,
kochany misiułek, ujatowany, ohh.
Mała
Kasia
***
Grand
Pic De la Meije (3982m)
Magiczna góra owiana legendą, szczyt alpejski zdobyty jako jeden z
ostatnich. Usypano wielki kopiec tym, którym się nie udało. Do tej pory
przez dwa lata podziwialiśmy ją przez okno i nawet nam się nie śniło,
że kiedyś...
Droga
normalna i trawers grani.
Trudności:
IV/D-, 900 m w skale 4b, lodowiec, verglas, ponad kilometr granią na wysokości
bliskiej 4000, wycof - tylko dla fachowców, trudności orientacyjne, zagrożenia
obiektywne, tylko 14 godzin światła. Cóż... pakiet atrakcji w
cenie spełnienia marzeń;-)
Deniwelacja:
2270m
Czas:
3 dni (szczyt i trawers w 17 godz.)
Nasza góra… Majestatyczna i doskonała w swym strzelistym kształcie,
wydawała się celem nieosiągalnym. Jej północna wystawa paraliżuje
strachem. Myśl o uwieńczeniu tego sezonu wejściem na Meije nie dawała nam
jednak spokoju. Przez 2 tygodnie kalkulujemy wszelkie za i przeciw, przeglądamy
sprzęt, biegamy na skałki, intensywnie trenujemy, zbieramy szczegółowe
informacje. Pomogli nam w tym bardzo przewodnicy z La Grave. Dzielą się chętnie
wiedzą, udostępniają przewodniki. To dla nas miłe zaskoczenie, bo
miejscowi górale żywią do nich dużą niechęć
Jest wrzesień. Pogoda nadal piękna. Napięcie rośnie. Spakowani jesteśmy
od dawna. Jeszcze tylko kilka dni pracy i możemy próbować zmierzyć się z
największym w naszym życiu górskim wyzwaniem. Ostatniej nocy pobytu w La
Grave prawie nie śpimy. Do późna uczymy się przebiegu drogi, tłumaczymy
opisy. Nie wiemy, czy schroniska są już zamknięte i jak są wyposażone. To
istotne z uwagi na ciężar plecaków i sprzęt biwakowy, który musimy tam
wynieść.
10.IX.2007r.
Dzień wymarszu. Opuszczamy La Grave - nasz drugi dom. Żadne inne miejsce na
świecie nie dało mi tyle szczęścia. Boli, bo wiem, że już tu nie wrócę.
Nie spieszymy się specjalnie. Dzisiaj musimy jedynie dojść do schroniska
Promontoire (jakieś 6-7 godzin z miejscowości La Berarde, będącej mekką
francuskich alpinistów). W schronisku trzeba być stosunkowo wcześnie (około16.00),
zostawić tam bety i pójść wyżej na rekonesans tej części drogi, którą
będziemy pokonywać w nocy, co najmniej do Kuluaru Duhamela.
Jedziemy do opustoszałego o tej porze roku La Berarde. Zostawiamy
samochód i startujemy. Pogoda przepiękna. Jest gorąco i boleśnie
odczuwamy to na podejściu. Wory – za ciężkie: niesiemy spory zapas wody,
dwukilowy śpiwór, gaz, żarełko na 3 dni, aparat, który tego samego dnia
odmówił posłuszeństwa i stanowi zbędny balast. Planujemy trawers, więc
nie możemy niczego zdeponować w schronisku. Przed schroniskiem pokonujemy na
żywca 100m spękanego i odkrytego lodowca. Nie do wiary jak tu się zmieniło!
Jeszcze kilka lat temu szlak prowadził na wprost przez lodowiec i masy śniegu
schodzące znacznie niżej. Teraz na lodowiec wchodzi się pokonując
gigantyczny zakos i przez kruszyny. Alpejskie lodowce nikną w oczach.
Nieprzyjemnie, ale po kwadransie balansu między szczelinami docieramy do
wzniesionego na skałach schroniska. Obsługi nie ma – tak jak zakładaliśmy.
A chata – no cóż, full wypas! Po wodę trzeba wprawdzie zejść 50m na
lodowiec, ale są koce, superowa jadalnia – cała oszklona i nagrzana w słońcu.
Jest naprawdę bardzo miło. Nie jesteśmy sami. Jeszcze dwa zespoły będą
jutro atakować szczyt i mają już za sobą rekonesans. Decydujemy wychodzić
wspólnie i korzystać z ich orientacji w ścianie do świtu. Mamy szczęście,
dziś możemy już odpocząć. Starannie przeglądamy sprzęt. Podekscytowani
perspektywą jutra śpimy krótko i nerwowo. To już druga niedospana noc, ale
gdy budzik dzwoni o 3.00 zrywamy się na nogi bez oporów. W godzinę po
solidnym śniadaniu wszyscy czworo (my i parka Francuzów) jesteśmy gotowi do
wymarszu. Włosi – trzeci zespół - wychodzą później.
Ściana piętrzy się tuż za schroniskiem. Wiążemy się lotną i wspinamy o
czołówkach. Nad nami rozgwieżdżone niebo wróży dobrą pogodę. Francuzi
są szybcy. Musimy się sprężać, żeby ich nie zgubić. Błyskawicznie robi
się nam ciepło, mimo iż wrześniowa noc na tej wysokości jest chłodna.
Plecaki strasznie ciężkie – czuje, że dadzą nam popalić. Wspinamy się
ostrożnie (trudności 3c- 4a), prawie nie zakładamy przelotów. Stanowisk też
się regularnie nie montuje, a więc czujnie i delikatnie w górę. Czas jest
naszym największym wrogiem. Opuszczamy się zjazdem do podstawy kuluaru. U
jego wylotu powoli zaczyna świtać. 1/3 drogi na szczyt za nami. Teraz
pokonujemy duże półki i wspinamy się bardziej wymagającym terenem na Mur
Castelno. Odnajdujemy przebieg drogi po kilku hakach, czasem trafiamy na
stanowiska zjazdowe. A zatem trzymamy się drogi. Damian prowadzi naprawdę świetnie.
Nie błądzimy w ścianie, chociaż Francuzi znacznie się od nas
oddalili. Dopiero po 6 godzinach osiągamy pułap zawieszonego lodowca Glacier
Carre. Raki, czekany i w górę. Trawersujemy stromy stok bardzo czujnie i
maksymalnie koncentrując uwagę . Tu nie wolno pojechać, bo lodowiec obrywa
się gwałtownie 800-metrową ścianą. Szybko osiągamy przełęcz pod kopułą
szczytową (2/3 drogi). Cholera późno ! do szczytu jeszcze 300m. Brakuje nam
aklimatyzacji, ale nie ma mowy o odpoczynku. Zaczyna mocno wiać. Wspinamy się
sprawnie, ale na tym odcinku drogi montujemy już stanowiska, czasem tylko z
jednego punktu. Ekspozycja zwala z nóg. Damian prowadzi całe wyciągi bez
przelotów. Adrenalina pcha nas ku górze. Szybciej! Najtrudniej jest na tzw.
Czerwonym Koniu – gnejsowej płycie na ostrzu skalnej grani, którą
pokonuje się okrakiem, stąd nazwa. Wieje na tym koniu tak potwornie, że
sztywniejemy z zimna, mimo pięknego słońca. Kulę się w sobie. Boże jak
zimno! Wietrzysko dmie od północy, paraliżuje i ogranicza sprawność
naszych ruchów. Stąd w ½ godziny stajemy na szczycie. Jesteśmy
wyczerpani. Wspinaliśmy się 9 godzin! O 3 za długo. Dopiero tutaj, w
wygodnym miejscu biwakowym, osłonięci od wiatru możemy chwilę odpocząć i
ogrzać się. Pierwszy raz dziś pijemy cokolwiek, zagryzamy czekoladę. Nie
jesteśmy w stanie przełknąć kanapek. Kontynuujemy wyścig z czasem.
Zaczyna się seria niekończących się zjazdów. Przy tym wietrze nie sposób
rzucać liną. Za długo trwałoby jej rozchłamianie, podajemy więc ją
sobie. Opuszczamy się do przełęczy pomiędzy szczytem a kolejnym zębem
grani (Dent Zsigmondy). Tu nie ma już trudności orientacyjnych. Droga
kilkometrową granią jest ewidentna, trawersujemy kolejne jej wierzchołki. W
skupieniu i na lotnej ostrożnie posuwamy się wzdłuż północnej ściany Zęba.
Ten odcinek jest najtrudniejszy, podczas jednej z akcji ratunkowych został
ubezpieczony stalówką, ale czarny, wieloletni, twardy jak beton lód tak łatwo
nie puszcza. Raki ślizgają się, stalówki często giną pod lodem.
Rynną o nachyleniu 60 stopni wracamy na grań i w słońce. Nie ściągamy już
raków, teren jest łatwiejszy, za to ekspozycja zapiera dech w piersiach. Grań
kończy wierzchołek Doigt de Dieu. Tuż przed nim kolejna seria
zjazdów . Zaczynamy się słaniać ze zmęczenia. Mobilizuję resztę sił i
przejmuję inicjatywę. Zakładam zjazdy, klaruję liny. Manewry te idą
nam coraz sprawniej. Na szczycie Doigt stajemy na dwie godziny przed zachodem
słońca. Po godzinie przekraczamy ostatnią groźną szczelinę brzeżną. Tu
teoretycznie jest już bezpiecznie, ale do schroniska nadal daleko. W gęstniejącym
mroku coraz trudniej odnaleźć ślady naszych poprzedników. Gubimy je zupełnie
na odkrytym lodowcu. Panuje prawie zupełna ciemność. Szlag by to trafił!
Wiemy, że schronisko jest nie dalej, niż 100m od nas, a my nie możemy
go znaleźć. Rozklejam się, daję plamę. Wyszarpuję z wora czołówkę.
K… nie działa! Nerwowo zmieniam akumulatorki. Damian zbiera mnie do kupy i
po chwili natrafiamy na ślad ścieżki. W słabym świetle czołówki na
lodowcu każda deformacja terenu wydaje się szczeliną. To złudzenie potęguje
uczucie zagrożenia, docieramy jednak bezpiecznie do schroniska. Jest przepełnione
i wszyscy już dawno śpią. Resztkami sił pakujemy się do środka. Nikt nie
wyszedł przywitać nas światłem czołówki, nikt nie poczęstował herbatą.
Czujemy się nieswojo. Pijemy cokolwiek i natychmiast wdrapujemy się na
prycze. Jeszcze przez moment dygotamy z zimna. Twarze płoną smagane
lodowatym wiatrem i palone słońcem przez 17 godzin (!). Czuję każdy
skurczony mięsień i długo nie potrafię się rozluźnić. Wtulamy się
mocno w siebie, ale żadne z nas się nie uśmiecha. Odpływamy gdzieś w głąb
siebie z uczuciem żalu. Nie cieszy nas to przejście, nie gratulujemy sobie.
Zmęczenie i długotrwałe obciążenie psychiczne bierze górę nad wszelkimi
emocjami. Śpimy niespokojnie. Dopiero nazajutrz rozmawiamy o przejściu,
analizujemy jego błędy. Nie wiem, czy to zwycięstwo, czy porażka. Minie
sporo czasu zanim nauczę się czerpać satysfakcję ze zdobycia Meije. Najważniejsze,
że jesteśmy cali, nie zarąbaliśmy się, nikomu nic się nie stało.
Po porządnym śniadaniu i wielkim uzupełnieniu płynów w towarzystwie
Francuzów opuszczamy Schronisko Orła. Nadal świeci słońce. Już tu nie wrócimy….
tak myślę.
Ta
droga trochę nas przerastała, bardzo zbliżyliśmy się na niej do granic
akceptowalnego dla nas w górach ryzyka. Ale dzięki niej poznaliśmy lepiej
swoje psychiczne możliwości i sprecyzowaliśmy charakter dróg, które w
Alpach będą nas interesować w przyszłości.
Za
nami kawał górskiej przygody. Przed nami… kto wie?
Kasia
i Damian
***
Tour
Choisy (3671m)
(Wybrana
Turnia)
Ściana
wschodnia
Trudności:
III/D-, w skale 3c/4c (8 wyciągów)
Deniwelacja:
2100m
Czas:
3 dni
Odpoczywamy
tylko jeden dzień. Przepakowujemy wory. Nocujemy na campingu w La Grave. W końcu
musimy się wykąpać i o świcie wracamy na szlak. Wiemy, co nas czeka –
1500m przewyższenia do schroniska Adeli Planchard. Byliśmy tu już w zeszłym
roku, ale na lekko. To jedno z najbardziej mozolnych podejść, z jakim przyszło
mi się kiedykolwiek zmagać. Nic dziwnego, że minę mam niewyraźną. Podejście
do schroniska prowadzi niekończącym się, niestabilnym piargiem. Jest połowa
września. W górach żywego ducha, schroniska zamknięte,
komórka
nam padła... i nikt nie wie, że tu jesteśmy.
W schronisku nie ma wody, schodzimy więc na lodowiec i robimy znaczny jej
zapas z myślą o jutrzejszym ataku. Już spakowani grzejemy się w ostatnich
promieniach wrześniowego słońca. Z niepokojem konfrontujemy nagą
rzeczywistość z opisem w przewodniku. Widzę odsłonięty jęzor lodowca o
nastromieniu 45–60 stopni, poszatkowany głębokimi szczelinami jak
kapusta. Ponad lodowcem wznosi się przełęcz, do niej musimy jutro dojść.
Tylko k… .którędy?! Kombinujemy cały wieczór, ale wychodzi ostatecznie
na to, że droga prowadzi na wprost przez szczeliny. No pięknie! Jak się w
którąś wpieprzymy, to znajdą nas na wiosnę. Bardzo zabawne.
Pobudka o świcie. Pogoda powinna wytrzymać, ale przed nami kawał
drogi i trzeba się sprężać. Wchodzimy w trudny teren lodowcowy. Szczelin
jest tyle, że nie sposób kluczyć pomiędzy nimi bezpiecznie. Wszystko pod
nami dudni i w każdej chwili grozi zawaleniem. Popychamy w górę, ile
fabryka dała, byle się stąd wydostać, byle uciec przed słońcem, depczącym
nam po piętach. Tempo mamy zabójcze, za chwilę rozwali mi płuca. Dziki
sprint kończy bezpieczna przełęcz. Z ulgą i jęzorami
do
ziemi spoglądamy za siebie z niedowierzaniem. Ale jazda! Nie musimy nic mówić,
żeby wiedzieć na pewno jedno - tędy już się wrócić nie da... Lustrujemy
teren wokół lodowca. Prawdopodobnie nadkładając kilka godzin można go okrążyć.
Nie mamy jednak co do tego pewności i będziemy musieli ryzykować. Za przełęczą
niespodzianka. Bardzo kruche i nieprzyjemne zejście na kolejny lodowczyk i
skały polane verglasem, które musimy przetrawersować. Dziobiemy lód, udaje
się wkręcić kilka śrub. Ale jaja! A my nawet nie zbliżyliśmy się do
naszej drogi. Za skałami trawersujemy śnieżny kocioł i podążamy nim do
podstawy ściany. Delikatnie prześlizgujemy się przez wargę szczeliny brzeżnej.
Punk startowy naszej drogi w zasięgu wzroku, ale żeby go osiągnąć trzeba
jeszcze przewspinać na żywca 50m parszywie kruchych skał (III). Wspinamy się
z wyczuciem. Wszystko, czego się człowiek chwyta i na czym staje leci
z łoskotem w dół. Wreszcie hak, dwa spity i pierwszy stan. Tu skała robi
się genialna. Przebieg drogi jest klarowny. Wskakujemy w butki wspinaczkowe i
grzejemy w górę. Wspinamy się szybko do siodełka podszczytowego
turni. Tu na moment zwalnia nas bardzo eksponowany trawers. Za nim do szczytu
już tylko trzy łatwe wyciągi, które pokonujemy praktycznie na lotnej. Drogę
kończymy w dwie godziny przed przewodnikowym czasem, mamy więc odrobinę
czasu na podziwianie krajobrazów ze szczytu. Wsuwamy cukierki i opuszczamy się
w dół serią zjazdów wzdłuż pokonanej drogi. Najtrudniej jest na
trawersie.. Ekspozycja jest ogromna, przelot poza zasięgiem wzroku, gdzieś w
dole za załomem skalnym. Jak tu dupnę, to nie będzie co zbierać.
Schodzę czujnie, jeszcze kilka metrów i teren odpuszcza. Po godzinie stajemy
już w punkcie startowym drogi, ale nie schodzimy kruszynami tylko zjeżdżamy
60m, aż na lodowiec poniżej szczeliny brzeżnej. Dalej przez kocioł,
oblodzone skałki i na kruchą przełęcz. Mamy najdalej 2 i ½ godziny
światła, w porywach 3. Nie wiemy, ile zajmie okrążanie lodowca. Twarzami
do stoku schodzimy do jego podstawy, widoczne dotąd schronisko chowa się
teraz za skalnym grzebieniem. Pogoda pogarsza się, chmury gęstnieją, po
chwili krążymy już we mgle, ale czuję, że idziemy dobrze. Żadnych
przykrych niespodzianek, tylko strasznie daleko. Schronisko ukazuje nam się
dosłownie na chwilkę tuż przed zmierzchem. To nam wystarczy. Jeszcze
raz się udałoJ
To był bardzo długi dzień, ale jesteśmy naprawdę szczęśliwi. Opuszczamy
to zaczarowane miejsce nazajutrz… być może na zawsze…. Góry żegnają
nas jesiennym słońcem. Świstaki śpią. Panuje doskonała cisza. I może po
raz ostatni przemierzamy naszą dolinkę…
Kasia
i Damian
***
W
dużym skrócie to byłoby na tyle.
Suma deniwelacji wejść szczytowych, na drogach wielowyciągowych i via
ferratach: 20 734m - w miesiąc. No... to wtyraliśmy na M. Everest
ponad 2 razy ;-) Dziękuję Ci Kochanie...
Twoja
Baba