|
<<
wróć do wypraw
El Camino 07: opis
| zdjęcia
El Camino* 07
Na przełaj przez Europę czyli rowerem do krańców Europy
Uczestnicy:
Damian Szołtysik, od granicy hiszpańskiej: Teresa Szołtysik, Paweł
Szołtysik, Henryk Tomanek
W
dniach 24 czerwca do 11 sierpnia 2007 roku zrealizowałem kolejne
lecz tym razem niezwykłe dla mnie marzenie, pokonałem rowerem górskim
kontynent europejski z mojego miasta aż po Ocean Atlantycki. Nie było
by w tym może nic ciekawego gdyby nie fakt, że udało mi się to
zrobić dosłownie na przełaj. Korzystałem głównie z szlaków
rowerowych, turystycznych, ścieżek, polnych dróg ale z
asfaltowych dróg również gdy nie było innej możliwości. Ale od
początku.
Ukończenie
50 lat życia uznałem za dobrą okazję do odbycia
pielgrzymki-wyprawy do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostella,
miasta leżącego na zachodnich rubieżach Hiszpanii w prowincji
Galicja. Wykorzystując swoje bogate doświadczenie wędrówek
rowerowych i górskich eskapad oraz dysponując dobrą kondycją
chciałem w ten naturalny i ciekawy dla mnie sposób podziękować
Bogu za wspaniały, bogaty w przeżycia, wrażenia i wyprawy okres
mojego życia. Tak więc kierując się sztandarowym powiedzeniem na
Camino "to nie droga jest trudnością lecz trudności są drogą"
wyruszyłem "wstęgą szos, miedzą pól złoconych, krętą ścieżką
po przez las..."
Droga
wiodła przez Czechy, Niemcy, Austrię, Szwajcarię, Francję no i
całą Hiszpanię do Santiago de Campostella i przylądka Fisterra.
Z Rudy do granicy polskiej jechałem szlakami przez Chudów, okolice
zalewu rybnickiego i lasami do Raciborza. Stąd skok do Pietraszyna
i Czechy. W tym kraju wykorzystałem bogatą sieć dróg
rowerowych.
Chyba tylko 30 km za Opawą musiałem jechać ruchliwą drogą.
Korzystając przed wyjazdem z Internetu dokładnie rozpisałem na
mapie numery dróg rowerowych i po kolei na nie "wskakiwałem".
Na noc zawsze rozbijałem namiot przy jakimś napotkanym domu. Na całej
mojej trasie zawsze z reguły trafiałem na bardzo gościnnych
ludzi, którzy nie tylko pozwolili się rozbić ale również poczęstowali
kolacją i śniadaniem (muszę zaznaczyć, że był to łagodny
przymus i nie sposób było odmówić a nawet nie wypadało), mogłem
skorzystać z prysznicu czasem na siłę wciskali jedzenie na drogę
(w ten sposób chcąc nie chcąc przez 4 tygodnie wydałem zaledwie
50 euro na jedzenie, głównie słodycze). Czechy to kraj wyżynno-górski.
Mordercze podjazdy i szalone zjazdy często w niełatwym terenie.
Inną sprawą były malownicze wioski i miasteczka mijane po trasie
(np. Jiżne Hradec, Telcz, Holaszowice) z dala od uczęszczanych szlaków o niezwykłej architekturze. Tak
też w Szumawie opuściłem Czechy na takim dziwnym, turystycznym
przejściu granicznym w lesie. Bawaria to malownicze miasteczka
i swoisty folklor. W każdej miejscowości stał wysoki słup z różnymi
symbolami. Często natrafiałem na miejscowe kapele w ludowych
bawarskich strojach. Tu często drogę skracałem jadąc na kompas
przez leśne drogi. Pogoda, która mi najpierw sprzyjała (to znaczy
upały) zmieniła się w deszczową. Na południu horyzont zamykały
skaliste Alpy a jechałem ich przedgórzem. Co było znamienne na całej
mojej trasie, to w momencie gdy zatrzymywałem się w jakiejś wsi by
skorygować trasę zgodnie z mapą (mało dokładną) często
podchodził ktoś i pytał w czym pomóc. Miłe. W Bawrii wjeżdżam
też na właściwy Jakobsweg, czyli znakowany stylizowaną muszlą
szlak św. Jakuba. Wiedzie on z Monachium aż do Bregenz i dalej.
Austria to krótki epizod. 35 km w tym połowa zjazdu do Bregenz nad
jeziorem Bodeńskim. Stąd już dobrze oznakowanymi szlakami
rowerowymi wzdłuż potężnego jeziora Bodeńskiego dotarłem do granicy szwajcarskiej na takim dziwnym moście
z dachem. Szwajcaria to raj dla rowerzystów. Nikomu natomiast nie radzę jeździć
tu po zwykłych drogach, gdyż z reguły są one bardzo ruchliwe. Cała
Szwajcaria jest przecięta natomiast transkrajowymi szlakami
rowerowymi oznaczonymi cyframi tak jak drogi samochodowe. Dobrze
jednak mieć mapę tych szlaków (27 fr. szw.). Większość mojego
szlaku prowadziła doliną Aarau a następnie wzdłuż jezior Biel i
Nauchatel i dalej do jeziora Genewskiego i samej Genewy. Na jednej z
dróg natknąłem się na węża o długości ponad 1 metra i
grubości przedramienia. Na tych etapach przejeżdżałem ponad 100
km dziennie lecz szlak był tak atrakcyjny, że nie czuło się ani zmęczenia
a tym bardziej znużenia drogą. Po deszczach rzeki były mocno
wezbrane a szlak czasem podtopiony, że musiałem szukać objazdów.
Co ważne w miastach szlak poprowadzony jest przez najciekawsze zakątki,
często tam gdzie samochody nie mają wjazdu. Jeszcze w Genewie za
15 euro kupiłem przewodnik, który zawiera kilkadziesiąt mapek w
skali 1:50 000. Mapki te okazały się zresztą znakomitą sprawą
gdyż za ich pomocą mogłem wybierać różne warianty szlaku lub
drogi alternatywne. Później okazało się że musiałem dokupić
jeszcze 3 takie przewodniki w tej cenie co było największym moim
wydatkiem na tej wyprawie. W jakimś polu opuściłem Szwajcarię już
na szlaku GR 65. Szlak ten trawersuje całą Francję wiodąc przez
Masyw Centralny, Jurę, w poprzek dolin wielkich francuskich
rzek. Początkowo bałem się poruszania ruchliwymi drogami, pełnymi
tirów. Jednakże ku mojemu miłemu zaskoczeniu szlak wiódł leśnymi
drogami, ścieżkami, przez małe wioski i urocze prowincjonalne a
zastygłe w swej historii miasteczka. Gdyby nie asfalt i nieliczne
zresztą samochody można by się poczuć jak w epoce muszkieterów.
Sam szlak jak wspomniałem był bardzo zróżnicowany. Były odcinki
trudne nawet dla piechura a cóż dopiero dla rowerzysty. Tak więc
zdarzało się, że plecak brałem na plecy, rower na ramię i
podchodziłem wykutymi w skale schodkami nad urwiskami rzecznych
dolin, korytami górskich potoków, między opłotkami pastwisk. Po
deszczach najgorsze były zalane fragmenty szlaku otoczonego
kolczastą roślinnością. Raz forsując z rozpędu takie miejsce
utknąłem po kolana a rower wyglądał po tej bagnistej kąpieli
fatalnie. Drogi te z reguły były bardzo kamieniste. Często
podchodziłem godzinę (Masyw Centralny jest naprawdę duży) by później
schodzić, gdyż nie sposób było zjechać karkołomną ścieżką
wśród głazów i drzew. Później dzięki mapom wybierałem inne
warianty. Zjazdy asfaltowymi alejkami przez kilka kilometrów należały
do bardzo przyjemnych. Nie zawsze jednak była taka alternatywa. Z
Genewy do Le Puy było 350 km nie łatwego szlaku i dużych
deniwelacji. Np z doliny Rhonne na 150 m npm musiałem w ciągu kilku
godzin wyjechać na 1350 m npm, potem znów zjazd i podjazd.
Wierzchowiny Masywu Centralnego zajmują rozległe pastwiska, na których
pasie się bydło. To kraina wiatru. Szlak wiedzie raz asfaltem, raz
polną drogą, wśród falującego morza traw. Na szlaku pojawiało
się coraz więcej piechurów. Czasem zsiadałem z roweru i szedłem
prowadząc rower z napotkanym piechurem kilka kilometrów rozmawiając
na różne tematy. Spotkałem więc Estonkę, francuskiego
nauczyciela, Kanadyjczyka i holenderskie małżeństwo idące do
Santiago z Holandii od 2 miesięcy. W kilka miesięcy planowali
dotarcie do Santiago. Byli również sympatyczni Niemcy i Szwajcarzy
no i oczywiście Japończycy i Koreańczycy. Podziwiać.
Czasem w deszczu i trudnym terenie siadała mi trochę psycha gdy pomyślałem,
że przede mną jeszcze 2000 km a ja posuwam się szybkością 4
km/godz. Gdy tylko byłą lepsza droga lub możliwość skrótu
starałem się nadrobić dystans. Dopóki nie byłem pewny, że zdążę
do Ronsewalles w umówionym terminie czas mnie naglił. Potem jednak
delektowałem się każdym kilometrem tego wspaniałego szlaku. Le
Puy to doprawdy dziwne miasto. Jak niemal cały Masyw Centralny
zbudowany z wulkanicznych skał w tym miejscu jest wręcz namacalny.
Katedra górująca nad miastem robi wrażenie największe gdyż
zbudowana została na szczycie wulkanicznego ostańca. Miasto pełne
cudownych w swej architekturze zaułków, wąskich uliczek,
przedziwnych płaskorzeźb. Szlak prowadzi mnie czasem schodami
przez najciekawsze, pełne swoistego uroku zakamarki miasta. Stąd
rozpoczyna się właściwe, historyczne Camino. 1000-letni szlak do
odległej wciąż Hiszpanii. Doprawdy trudno mi sobie wyobrazić
tamtych pielgrzymów, którzy przed wiekami wędrowali tą trasą. W
upalne popołudnie kamienistą drogą obok tajemniczych ruin
opuszczam Le Puy a ostatnim widokiem jest potężny posąg Matki
Boskiej.
Ta
droga jest rzeczywiście jak życie. Raz wolno i trudno innym razem
łatwo i z góry. To w słońcu to w deszczu. Raz chwile uniesień
to znów podłamania. Huśtawka nastrojów przeplatana z mocnym
postanowieniem osiągnięcia celu. Ogarniają mnie różne
refleksje, rozmyślania. W końcu byłem sam ze sobą i miałem czas
na różne przemyślenia. To dziwne ale na szlaku nie spotkałem ani
jednego nieprzychylnego nie mówiąc już złego człowieka.
Przygodnie napotkani ludzie zawsze wykazywali dużo życzliwości
czy to na biwakach czy też na trasie. Pozdrawiając z daleka życząc
dobrej drogi niezależnie jakiej nacji byli. Tak było aż do końca.
Tymczasem wystarczy wziąć gazetę, posłuchać radia czy załączyć
telewizję a już się zaczyna: spektakularne afery, morderstwa, złodziejstwo.
Czy taki jest świat? Ten wyjazd w pełni mi uzmysłowił że
NIE.
Z
Le Puy do granicy hiszpańskiej szlakiem jest 750 km. Charakter
szlaku podobny. W mej pamięci utkwią tysiące przeróżnych pejzaży.
Trasa wymagająca kondycyjnie i technicznie. To nie tępe pedałowanie
asfaltem lecz wymagająca pewnej taktyki droga. Tysiące zmian przełożeń.
Wybieranie drogi między kamieniami, po piachu i błocie. Przejścia
po wąskich kładkach, przedziwnych mostkach, uniki pod nisko
zwieszonymi gałęziami drzew. Zjazdy asfaltowymi i bardzo rzadko
uczęszczanymi drogami należały mimo wszystko też do niezłych
przeżyć. 8 - 10 km szalonego zjazdu pełną zakrętów szosą do głębokich
lesistych dolin wymagały ostrożności. Czasem szlak wiódł
skalnymi półkami po zboczach pięknych dolin. W wapiennych skałach
czerniały otwory jaskiń. Tu już trudno było zrobić
100 km w ciągu dnia. 70 to już duży sukces. Oprócz tego stale
korygowałem trasę zgodnie z tymi cudownymi mapkami. W południe
zawsze wyszukiwałem we wsi czy miasteczku jakieś urocze miejsce z źródłem
wody, stołem i robiłem posiłek i godzinny odpoczynek.
Dwa
tygodnie zajął mi przejazd przez Francję. Dotarłem do Kraju Basków
pod rozległe Pireneje. Z uroczego Saint Jean Pled de Port
wystartowałem pieszym szlakiem przez przełęcz Bentarte (1360,
1455) do hiszpańskiego już Ronsevalles. Do góry najpierw wiodła
wąska asfaltowa droga a potem już tylko zwykła górska ścieżka.
Plecak niosłem na plecach a rower prowadziłem lub niosłem.
Zdecydowana większość rowerzystów podążająca Camino wybiera
drogi samochodowe. Właściwie na górskich szlakach nie spotkałem
ani jednego rowerzysty. Tak było i tym razem. Na przejście Pirenejów
przeznaczyłem jeden dzień. Spotkałem tu kilku pieszych pielgrzymów
m. in. sympatycznego Włocha z żoną. Razem przekraczamy granicę
Hiszpanii a właściwie prowincji Nawarra. "Słoneczna
Hiszpania" wita nas zimnem i ulewnym deszczem. Droga zamieniła
się w rwący potok a chmury ograniczyły widoczność do kilkunastu
zaledwie metrów. Byłem powyżej granicy lasu. Od przełęczy
Bentarte szlak piął się nadal w górę aż na 1455 m npm. Stąd
rozpoczął się zjazd do Ibańety. Początkowo w mgle a niżej już
w słońcu. Podziurawioną asfaltową wąską drogą, ostrymi
serpentynami ląduję w Ronsewalles. Krew mi zmroziło gdy zdjąłem
plecak i zauważyłem brak namiotu (był przytroczony do plecaka i
musiał wylecieć na nierównej drodze). Jak oparzony ruszam znów w
góre. Myśl jak wysoko mogłem go zgubić była porażająca. Po
przejechaniu jednak kilku stromych kilometrów spotkałem Giorgia, który niósł
mój namiot...
Ronsewalles
to początek hiszpańskiego a właściwe tzw. francuskiego szlaku do
Santiago. Miejscowość mała lecz z zabytkami. Wieczorem spotykam
się z Teresą, Pawłem i Heńkiem, którzy szczęśliwie dotarli
samochodem w to miejsce. Od tej pory razem przemierzamy Camino.
Taktyka następująca. Ja przewożę samochód do określonego
punktu, wracam szosą rowerem gdzieś za połowę trasy i z określonego
z góry punktu jedziemy razem do auta. Lub odwrotnie jedziemy razem
ja wracam po auto i gonię resztę. Cóż miałem już wyśmienitą
kondychę i postanowiłem poświęcić się dla reszty. Poza tym
wszyscy mogli jechać na lekko co pozwalało pokonywać trudny
teren. Początkowo szlak ma charakter typowo górski (np. cudowny
wymagający technicznie downhill z przełęczy Orro). Tu też zgubiła
się Teresa a po 2 godzinach się odnalazła choć ja zaliczyłem
4-kilometrowy podbieg na przełęcz i z powrotem celem odnalezienia
zguby. Do groźnych przygód należał upadek Teresy do rowu.
Rozbita broda i ogólne potłuczenia. Po opuszczeniu gór wjechaliśmy
na płaską mesete. Kastylia to ostre słońce, płaski horyzont,
brak drzew. Tu już spotykaliśmy wielu wędrowców, pielgrzymów
wytrwale podążających na zachód. Hola, Buen Camno, Buenas
tardes to zwyczajowe pozdrowienia jak w zwyczaju w chyba
wszystkich górach świata. Na trasie jest dużo schronisk tzw
albergue (noc od 3 - 8 euro, czasem darmowe refugio). My nie
korzystamy z nich nocując zawsze w namiotach w przeróżnych
miejscach, zawsze jednak blisko wody. Duże miasta na trasie to
Pampelona, Logrońo, Burgos, Leon. W tych ostatnich piękne katedry.
Trudno sobie nawet wyobrazić jak ludzie w średniowieczu mogli
wznosić takie budowle. Wjazd do Galicji to pewna ulga. Pojawiła się
zieleń, więcej lasów ale i dość wysokie góry. Na całej trasie
przejeżdżaliśmy przez małe wioski i miasteczka. To prawdziwe, żywe
skanseny. Wąskie kamienne uliczki, kamienne lub gliniaste domy. W
każdej wiosce przeuroczy, romański a pamiętający często czasy średniowiecza
kościółek, stare rzymskie mosty, po których całe wieki temu
maszerowały rzymskie legiony, fragmenty kamiennych, prastarych dróg...Na
szlaku spotykamy wielu ludzi pieszo, na rowerach, konno. Wędruje tu
również sporo Polaków. Jeden biwak spędzamy w towarzystwie
rodziny z Warszawy, którzy podobnie jak my jechali na rowerach (jeżeli
to czytają to serdecznie pozdrawiam). Jedenastego dnia od
wyruszenia z Ronsewalles osiągamy Santiago de Compostella, dla mnie
to szósty tydzień podróży. Katedra robi wrażenie. W pewnym
momencie Heniek napotyka na grupkę Polaków z
"przewodnikiem". Dołączamy się.
"Przewodnikiem" okazuje się ks. Roman Wcisło. Od
kilkunastu lat pracuje w Hiszpanii a od 4 kieruje Europejskim
Centrum Pielgrzymkowym im. Jana Pawła II na Monte Gozo. Nocleg więc
mamy załatwiony w luksusowych warunkach. Ksiądz Roman oprowadza
nas po katedrze i szczegółowo objaśnia znaczenie i symbolikę
poszczególnych figur, płaskorzeźb itp. Szkoda że botafumeiro wisiało nieruchomo. Najważniejszym jednak jest grób św. Jakuba.
Legenda, która została potwierdzona. Wieczór spędzamy już na
Monte Gozo. Ksiądz Roman nas wspaniale ugościł (pozdrawiamy i dziękujemy).
Oprócz nas była jeszcze sympatyczna rodzina z Tarnowa i polskie małżeństwo
z Krakowa. Atmosfera kolacji była doprawdy rodzinna.
Mnie
pozostała jeszcze formalność. 100 km do przylądka Fisterra górskim
szlakiem przejechałem razem z Pawłem. Był to ekscytujący i
bardzo wymagający pod każdym
względem górski szlak mogący zaspokoić gusta każdego górskiego
bikera. Strome podjazdy i karkołomne zjazdy, po starych
rzymskich mostach, w brud górskich strumieni, przez jałowe górskie
wierzchowiny, cudowne, stare, galicyjskie wsie. Po prostu takie
Camino w pigułce. Szlak wyznaczały nadal kamienne słupki z muszlą.
Ostatni słupek z napisem 0,00 km. Latarnia morska, stromy, skalisty
klif a dalej tylko tafla potężnego oceanu. Po przebyciu ponad 3500
km naszego pięknego, zróżnicowanego kontynentu zakończyłem swą
przygodę na tym skalistym cyplu. Tam czekała już Teresa z Heńkiem
(z Santiago jechali autem), spotykamy tu również naszych znajomych
z Tarnowa. Nikłą ścieżką wiodącą nad skalnymi urwiskami
schodzimy do samego oceanu. To co dzieje się przy skałach budzi
wielki respekt. Woda wiruje, napiera to znów się cofa. W końcu to
tzw. Costa del Muerte, Wybrzeże Śmierci. Na przestrzeni setek lat
rozbiło się tu wiele statków a ludzie stracili życie.
To
właściwie koniec naszej pięknej przygody. Podróż autem do
Polski trwała jeszcze tydzień. Odwiedziliśmy Fatimę w Portugalii
i Lourd w Francji. Zatrzymaliśmy się też na dwie doby w Niemczech
w Haidelbergu u znajomych Heńka.
Była
to dla mnie a właściwie dla nas wspaniała podróż. Camino
posiada swój niepowtarzalny "klimat". Jest inne na swój
sposób. Muszę tu gorąco podziękować wszystkim ludziom, którzy
pomogli mi na trasie i w przygotowaniu sprzętu i wyjazdu a także późniejszym
współtowarzyszom wyprawy. Wiem, że być może
nigdy tego nie przeczytają ale ludzka solidarność jest poważną
częścią tej drogi.
Co
do roweru. Spisał się znakomicie. Kupiłem go przed wyjazdem a
w poważnej części zasponsorowwała go firma ACTIVA z Rudy
Śląskiej za co ogromne wyrazy
podziękowania.
Tu
niektóre z ponad 1000 zdjęć.
Aha.
Tu ( http://www.camino.webd.pl/index.php
) znalazłem fajny teledysk o Camino. Zachęcam do obejrzenia i posłuchania.
Zobacz .
*camino
- (hiszp.) droga, również synonim drogi, pielgrzymki
do Santiago de Compostella
Damian
Szołtysik
|