WYPRAWY > Karpaty Ukraińskie - Czarnohora '06

 

<< wróć do wypraw    

 Karpaty Ukraińskie - przejście głównej grani Czarnohory 8 - 14.09.2006. '06: opis

Uczestnicy: Mateusz Golicz, Aleksandra Skowron

Piątek, 8.09: Przemyśl osiągamy około południa. Problemy językowe zaczynają się już na etapie porozumienia z kierowcą autobusu Przemyśl-Ivanofrankivsk (firmowanym przez przemyski PKS!). Jak się okazuje, jesteśmy na tej trasie jedynymi Polakami... W autobusie przemyt pełna parą - mimo tego, że w tę stronę pozornie nie ma czego przemycać; po przekroczeniu granicy zostałem poproszony o opuszczenie miejsca na moment: żeby można było wyciągnać z mojego siedzenia polską kiełbasę. Później impreza - wódka, śpiewy. Ola ciągle upiera się, że jeszcze nie jest za późno i że możemy ciągle jeszcze wrócić i pojechać w Bieszczady.

W Ivanofrankivsku przeżywamy brutalne zderzenie z cyrylicą (żadne z nas nie zna radzieckiego, nie mówiąc już o ukraińskim). Mozolnie deszyfrujemy rozkład jazdy, w końcu po prostu pytamy w kasie. Busik do Werchowny to osobna historia - jest zupełnie jak w tokijskim metrze, tyle tylko że nie ma panów z białymi rękawiczkami.

W Werchownie jesteśmy przed północą. Trochę podpity miejscowy dziadek próbuje nam wytłumaczyć, że tu się nie da rozbić pałatku i że jak my chcemy w góry to pięć plus dwa kilometrów wcześniej (siedem po Ukraińsku brzmi trochę inaczej niż po Polsku i stąd takie dodawanie) mieliśmy skręcić w prawo. Ostatecznie proponuje nam podwiezienie. Odmawiamy, ale wygląda na to, że w tych stronach odmówić nie jest łatwo, nie udaje się nam odejść 100 metrów i już mamy starą Ładę na ogonie. Dalej były już tylko najtrudniejsze siedem kilometrów dojazdu - nie jest łatwo wytrzymać tyle na górskiej, krętej drodze z pijanym kierowcą.

Sobota, 9.09: Budzimy się w namiocie w środku wioski Ilcia, nad brzegiem Czarnego Czeremoszu. Pogoda jest doskonała. Ruszamy piechotą w stronę Dżembroni, skąd chcemy rozpocząć naszą wędrówkę szlakiem na Pop Iwan. Droga dłuży się, a plecaki ciążą (opowiadano nam, że w Czarnohorze trudno o wodę w górach, niesiemy więc na plecach łącznie 7.5 litra wody; jak się później okazuje, ile by się nie wzięło butelek, problemy z wodą i tak będą...). Kiedy zaczynamy dojrzewać do zatrzymania kogoś na stopa (jakiś samochód mija nas raz na 15 minut), okazuje się, że stop na Ukrainie zatrzymuje się sam i pyta, dokąd chcemy jechać. Na pace ciężarówki, wstrząsani olbrzymimi dziurami w gruntowej drodze, dokonujemy z podróżującą z nami babuszką wspaniałej transakcji: wymieniamy cerkiewny obrazek na cały słoik lecza, zamieniając tym samym w jednym z plecaków kilogram na jakieś 20 gramów.

W Dżembroni całkiem sporo czasu upływa, zanim okazuje się, że szlak na Pop Iwan to właśnie ta ścieżka przechodząca przez środek czyjegoś gospodarstwa i czyjąś, zupełnie zamkniętą bramę. Niemalże o zmroku udaje się nam osiągnąć zbocza Smotreca i rozstawić namiot na niecałych 1600 mnpm. Po drodze spotykamy dwójkę Polaków idących w drugą stronę i kilkunastoosobową wycieczkę Ukraińską obozującą na polanie poniżej granicy lasu. W nocy wieje niemiłosiernie...

Niedziela, 10.09: Ukraińska wycieczka wyznaje najwyraźniej bardziej zdyscyplinowaną filozofię chodzenia po górach, tzn. kiedy my zaczynamy śniadanie o 11:00, oni już dawno machają nam ze szlaku. Po herbatce doganiamy Ukraińców (daliśmy im co najmniej godzinę ,,forów''!) i drapiemy się na Połoninę Balcatul, gdzie zostawiamy plecaki. Ruszamy na Pop Iwan - zobaczyć ruiny polskiego obserwatorium astronomicznego. Pogoda znowu nas rozpieszcza, smażymy się w jesiennym słońcu. Z Pop Iwana (2022) nie widać nic - wszystko zasłaniają góry, w każdą stronę, aż po horyzont. Trochę ludzi - jedna ekipa wjechała nawet z któreś strony terenówką. Nie jesteśmy też zbytnio zdziwieni, kiedy po kilkunastu minutach dołącza do nas ,,nasza'' wycieczka.

Po przerwie ruszamy główną granią na północ - mijamy Dżembronię, Munczel (1999) i Brebenieskul (2037). Na szczycie Brebenieskuła budujemy platformę z kamieni i w towarzystwie sporej ilości drutu kolczastego, pamiętającego jeszcze dawne czasy montujemy biwak. Wycieczka schodzi do jeziorka poniżej szczytu Gutin Tomnatek - mamy więc trochę spokoju.

Poniedziałek, 11.09: Od rana znowu prawie całkiem niebieskie niebo. Pakujemy manatki i ruszamy granią przez Rebrę (2001) i przełęcz między Turkułem (1932) a Dancerzem (1850). Kiepsko stoimy z wodą, przydałoby się też w końcu umyć - próbujemy szukać wg GPSa, ale znaleziona ścieżka wyprowadza nas na manowce i nie uśmiecha się nam cięcie 200 metrów w dół po kosodrzewinie. Na Pożyżewskiej (1822) i Breskule (1911) sytuacja staje się krytyczna, wody mamy na dwa łyki, słońce pali, a do tego mijamy dwie tabliczki "PNTHA BODA 100M", które straszliwie nas oszukują (żadnej pitnej wody za 100 m nie ma!). Przed Howerlą na szczęście spotykamy z naprzeciwka dwie ciekawe ekipy - najpierw Czechosłowaków ze sporym zapasem Śliwowicy, którzy tłumaczą nam, że oni są z Czechosłowacji, to po lewej nasze, to po prawej wasze, a tym dwóm Ukraińcom na górze mamy nic nie mówić - a tak w ogóle, to swoją drogą, skoro już jesteśmy Polakami, to za nimi idą Ania i Jacek z Warszawy... Po chwili mijamy Warszawiaków, którzy wyjaśniają nam gdzie widzieli strumień gdy wracali z Howerli. Przed Howerlą schodzimy ok. 70 metrów z grani i trafiamy na bajeczną łąkę z rozgałęzionym strumieniem. Mimo wczesnej pory i masy śmieci decydujemy się na rozstawienie biwaku i dokładne szorowanie... Wieczorem znowu zimno jak za cara Mikołaja.

Wtorek, 12.09: Wchodzimy na Howerlę (2058). Dla odmiany, upał. Na szczycie - tłumy Ukraińców. Pewna rodzina prosi nas o zrobienie im zdjęcia, po czym wypytuje się między sobą jak jest po ,,nemetsku'' ,,dziękuję''. Może przesadziliśmy z tym myciem? :)

Z Howerli starą drogą poruszamy się w kierunku Pietrosa (2020). Nie udaje się nam na niego wejść - ale trawers nad Połoniną Harmanieską jest naprawdę uroczy. Oprócz pasterzy i wielkiej grupy owiec, nie spotkamy nikogo. Niestety, stopy mają coraz bardziej dość - a i po raz pierwszy w tle widzimy jakieś opady i zmuszeni jesteśmy do założenia kurtek. Wyglądało to groźnie, ale ostatecznie pokapało może z godzinę - i przestało.

Przy szałasie na malowniczej przełęczy na Połoninie Robonieskiej rozbijamy biwak i uruchamiamy ognisko. Po raz pierwszy wieczorem nie jest nam zimno i można umyć zęby bez obawy o zjedzenie szczoteczki kłapiącą szczęką.

Środa, 13.09: Decydujemy się na zejście do wsi Kvasy. Droga jest dużo dłuższa, niż się spodziewaliśmy - i dość męcząca dla stóp. Cieszymy się, że naszą wędrówkę zdecydowaliśmy się rozpocząć z drugiej strony grani. Trawers dłuży się i dłuży; po drodze mijamy niewielu ludzi - czterech Polaków i dwóch pasterzy. Około 900 mnpm przypomina mi się taki drobiazg - czy my mamy jakiś plan co do tego, co zrobimy, jak już zejdziemy do tych Kvasów?

Z planem - duża bieda. Po dotarciu do wioski miotamy się to na południe, to na północ, dreptamy aż do zmroku po asfalcie w poszukiwaniu sympatycznego miejsca do zabiwakowania nad Cisą. Niestety, wszystko ogrodzone i zabudowane. Trafiamy w końcu po zmroku na jakiś przystanek autobusowy, na którym dwójka ludzi zapytana o miejsce na palatku proponuje nam swój ogródek. Noc spędzamy w towarzystwie jabłoni i torów kolejowych, jest bardzo sympatycznie. Jedyny problem w tym, że nasi gospodarze gościnność wzięli sobie bardzo do serca i przynieśli nam jajka, boczek i mleko od krowy - mimo naszych usilnych nalegań, że nie chcemy sprawiać problemu. No i jak im wytłumaczyć, że to nie tak, że po prostu Ola mleka nie lubi i że my, miastowe, nienawykłe do mleka innego niż UHT...

Czwartek, 14.09: Z rana bardzo dziękujemy za nocleg i wsiadamy w busik na Ivanofrankowsk, skąd dalej dokładnie tak, jak ,,w tamtą'' stronę - PKS do Przemyśla i pociąg. Wjazd do Unii w autobusie pełnym Ukraińców to traumatyczne, prawie trzygodzinne przeżycie. Celnicy rozkręcają autobus na części i mimo to nie znajdują wszystkich poukrywanych kartonów papierosów. W pomieszczeniu odprawy celnej nasi wschodni sąsiedzi robią się wyjątkowo rozmowni, wypytują gdzie byliśmy, jak się bawiliśmy... po czym pytają, czy my już mamy vodku i czy możemy przewieźć dla nich dwie butelki w zamian za czekoladę (ćwiczymy asertywne odmawianie)...

W Zabrzu jesteśmy o piątej nad ranem. Szlag nas trafia (właściwie to głównie Olę :), ale nie wzięliśmy aparatu, tym razem zdjęć nie będzie.