|
<<
wróć do wypraw
Karpaty Ukraińskie zimą - sylwester 28.12.2007 - 2.01.2008.
opis
Uczestnicy:
Mateusz Golicz, Aleksandra Skowron
Tak mniej więcej było to tu
Na samym wstępie chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że to nie ja wymyśliłem ten wyjazd.
Pomysł wyszedł od Oli, gdzieś na początku grudnia. Podczas naszego letniego wypadu
w Czarnohorę (wrzesień 2006) natknęliśmy się na uroczo położony szałasik, w którym
miło byłoby spędzić zimowy wieczór. Wprawdzie następnego dnia Ola twierdziła,
że tak tylko sobie żartowała - ale było już za późno, bo ja dopracowywałem już
szczegóły...
Założenia wyjazdu to spokojne zapoznanie z warunkami skiturowymi na Ukrainie,
a raczej sprawdzenie, czy rzeczywiście jest tak ,,fajnie'', jak piszą tu i tam.
W każdym razie, żadnych szaleństw, dwa, trzy noclegi w górach, nietrudna trasa
i żadnego wychodzenia przed świtem bez śniadania. Za punkt startowy obieramy
miejscowość Kvasy (wys. niecałe 600 m n.p.m.). Po trudach podróży - 20 godzin - niezbyt
chce się nam kombinować i postanawiamy przenocować w pierwszym lepszym znalezionym
pensjonacie. Niestety nie mamy szczęścia, trafiliśmy akurat do najdroższego we
wsi... faktem jest, że komfort był czterogwiazdkowy, przedpokój z garderobą, telewizor,
łazienka.
Start z Kwasów szlakiem zaznaczonym na żółto (a na mapie na czerwono) - do ,,Uniwersyteckiej'' (stacja naukowa Uniwersytetu Lwowskiego)
Poranny widok z okna napawa nas przerażeniem. Pogoda jest przepiękna, niebo zupełnie
bezchmurne, zimowe słońce, mróz zaledwie minus pięć, niby wszystko dobrze ale... rany
boskie, tu nie ma śniegu! Szczyty wprawdzie są ośnieżone, ale wygląda to bardzo licho.
Postanawiamy wędrować na nogach, zostawiając narty w dolinie, u naszych ,,znajomych''
miejscowych (gościli nas na poprzednim wyjeździe). Na szczęście nie ma ich w domu i na
szczęście, znajduje się miejscowy, który odwodzi nas od drugiej próby pozostawienia
nart w pensjonacie przy początku szlaku...
Ledwo przekonani, ruszamy z nartami na plecach, żółtym szlakiem w kierunku na Pietros. Cyrk
z zostawianiem nart zajął nam niestety trochę czasu i startujemy dokładnie w południe.
Na drogowskazie pisze 6 godzin i trzeba oddać honory turystom ukraińskim, którzy traktują
ten czas naprawdę serio - zima, nie zima, warunki takie czy inne, skoro znak tak mówi,
to w 6 godzin trzeba wejść i tyle. My wchodziliśmy 3 dni.
Narty zakładamy po ok. godzinie marszu. Nie wygląda to może najlepiej, ale idziemy po
śniegu, a nie po kamieniach. Po drodze nie spotykamy zupełnie nikogo. Idąc głównie przez las,
długim podejściem osiągamy o zmroku wioskę pasterską na wysokości 1 200 m. Ciągle żadnego człowieka
w okolicy. Oglądamy sobie wnętrza szałasów po kolei, wśród boksów dla owiec znajdując w końcu
,,szałasy szeryfów'' z pryczami i piecami. Zjadamy ciepłą kolację i około siódmej wieczór kładziemy
się spać, owinięci w prawie wszystkie polary wyciągnięte z plecaków. Nie było nawet źle. Dużo
trudniejszym niż zimno stresem był odgłos kroków o siódmej rano. Wyobraźnia podpowiadała różne
opcje, np. może to pasterze przyszli poćwiartować nas siekierami za to, że śpimy w ich szałasie.
Na szczęście okazało się, że to turysta ze Lwowa. Szedł sobie w nocy tą samą trasą, co my, z tym
że na nogach (na koniec zapadanie momentami po kolana). Przesiedział w szałasie obok ze dwie
godzinki, zjadł coś, i poszedł dalej na Pietros zanim my zdążyliśmy się pozbierać.
Widok na Szeszul z trawersu na Robonieską
Oprócz niego, drugiego dnia spotykamy jeszcze kilku ludzi - trzech skiturowców, człowieka na rakietach
i gościa ciągnącego za sobą sanki z plecakiem (jakby na biegun, a zasuwał też tak jakby było poziomo).
Prowadzimy naszą trasę północnymi zboczami szczytu Szeszul (1726) - teraz jestem zdania, że należało
po prostu na niego wejść. Długim, leśnym trawersem w cieniu osiągamy przełęcz bezpośrednio pod
szczytem (wys. ok. 1550). Dalej schodzimy z tego jakże uczęszczanego szlaku i trawersujemy na wschód,
na połoninę Robonieską (1 500 m n.p.m.), do naszej upatrzonej chatki. Mimo tego, że chatkę widzimy już
z przełęczy, przestrzeń do przebycia jest olbrzymia i spacer trwa i trwa. W duszy ból, bo wokół piękne
zbocza, aż prosi się po nich puścić w dół, a tu niestety idziemy w poziomie i na dodatek bez perspektyw
na powrót zjazdem. Na Robonieską trafiamy dosyć wcześnie, do zachodu mamy jeszcze ze dwie godziny -
cóż, troszkę źle rozplanowaliśmy trasę, ale bardzo zależy nam na tym, żeby tu spać. Zostawiamy więc
graty i żeby się nie nudzić, wychodzimy na lekko na pobliskie wzniesienie (trochę ponad 100 m wyżej),
sprawdzając jak nam pójdzie zjazd po przetopionym przez słońce betonie (dawno nie padał świeży śnieg).
Już trochę po zachodzie organizujemy bazę w szałasie - do środka nawiało trochę śniegu, postanawiamy
więc ulokować się na poddaszu, rozbijając namiot (skoro go już zabraliśmy, to trzeba go użyć :). Noc
jest wyraźnie zimniejsza niż ostatnio, budzimy się co jakiś czas na małe dawki herbaty z termosu, a rano
zastajemy sporo szronu na ścianach sypialki...
Nasza baza na Połoninie Robonieskiej - w tle szczyt Pietros
Właściwie na tym nasz plan się kończył, następnego dnia (w założeniu) mieliśmy wracać do domu, ale że
pogoda ciągle nam sprzyjała (ciągle takie samo całkowicie niebieskie niebo) i że niezbyt się zmęczyliśmy,
następnego dnia odbywamy wycieczkę na lekko na Pietros (2020). Najpierw, w poszukiwaniu świeżej, nie topionej
ze śniegu wody, kawałek przesuwamy się dalszą częścią trawersu w stronę Howerli - aby potem ostro wciąć się
w zbocza. Szczyt ten jest uczęszczany, tego jednego dnia spotkaliśmy chyba więcej ludzi niż sumarycznie
we wrześniu; wszyscy z Ukrainy. Większość robiła sobie tylko jednodniową wycieczkę. Budowa geologiczna
Czarnohory naprawdę sprzyja wędrówkom na nartach - partie szczytowe, mimo ,,tatrzańskich'' wysokości,
są stosunkowo łagodne, ekspozycja jest niewielka, krótko mówiąc trudno jest się zabić.
Trasa naszej wędrówki
Noc sylwestrową spędzamy ponownie w szałasie na Rohnieskiej. Odpalamy ognisko, ale jakoś nie chce
działać jak powinno - nie grzeje i słabo się na nim gotuje. Prawdopodobnie winny temu był wiatr,
który zresztą następnego dnia przyniósł zmianę pogody. Znowu straszą nas turyści. Czołówek się
tu nie używa, więc nagle z zaskoczenia wypada prosto na nasze ognisko jakiś zarośnięty człowiek
w rakietach (pełny stres - ani chybi, leśniczy!). W sumie odwiedzają nas trzy osoby, Czesi i
Ukraińcy, podobno zamieszkują inny szałas 200 m niżej. Nowy rok przesypiamy (nikt nie strzela, wokół
całkiem ciemno - i o to chodziło), gdzieś o drugiej budzimy się na herbatkę i kawałek czekolady.
Następnego dnia pogarsza się pogoda, pojawiają się chmury i lekki opad. Widoczność na szczęście
cały czas jest niezła. Plan jest prosty, wracamy do domu. Chcieliśmy zjeżdżać po wschodniej
stronie Pietrosa, do miejscowości Jasinja, tak, żeby ominąć nudne trawersy. Poprzedniego dnia,
oglądając sytuację z góry, doszliśmy jednak do wniosku, że jest tam nieco mniej śniegu... Wracamy
więc znowu trawersem, urozmaicając sobie drogę lekkim podejściem (ok. 200 m) i zjazdem po zboczu.
Z przełęczy pod Szeszulem zaliczamy fragment pięknego zjazdu, śnieg po północnej stronie jest
dużo przyjemniejszy (miękki), potem zjeżdżamy lekko opadającym trawersem lasem, prawie jak po
nartostradzie. Mniej przyjemnie zrobiło się na odcinku, który wchodziliśmy pierwszego dnia - spora
część szlaku wiodła całkowicie poziomo i musieliśmy dreptać. Nie udaje się nam zjechać do wsi
na nartach, jakieś 45 minut schodzimy z nartami na plecach. W Kvasach jesteśmy z powrotem ok.
16:00 (przed zachodem) i w sumie chcieliśmy się przespać przed powrotem... Sezon jednak jest
w pełni, chodzimy po wsi w te i wewte i w żadnym z 4 zlokalizowanych pensjonatów czy moteli
nie ma wolnych miejsc. Pewnie dałoby się coś wykombinować, ale trochę męczy nas ta wędrówka
szosą z ciężkimi plecakami i nartami (na stację kolejową wchodziliśmy 4 razy...) i w końcu
postanawiamy wracać nocnym pociągiem do domu. Jest 1.01, więc trochę się obawialiśmy, ale
jak się okazało, pociągi na Ukrainie jeżdżą tego dnia zupełnie normalnie i nawet na wsi
można normalnie kupić bilet w kasie. Swoją drogą, jest to całkiem zabawna procedura - w godzinach
wieczornych kasa otwarta jest tylko w pewnych oknach czasowych (np. 19:00 - 20:30, a potem
od 23:30 do 2 w nocy). Kolej ukraińska nie jest też zbyt zinformatyzowana i miejscówki pani
zamawia przez osobliwy telefon, chyba trochę za cichy... (,,DISPOZITORRR!!! Tu Kvasy... Kvasy.
KVAA-SIII, no!!!'')
Dużo gór, duzo słońca
Podsumowując: Czasy się zmieniają. Mamy teraz polary, GPSy, ogrzewacze chemiczne i plecaki,
które prawie same się noszą. Z dowolnego miejsca możemy zadzwonić do znajomych i poprosić
ich, żeby sprawdzili nam godzinę odjazdu pociągu albo numer autobusu z jednego dworca na drugi
we Lwowie. Nawet tacy amatorzy jak my (Ola była drugi raz na skiturach), w słabej kondycji,
mało odporni na zimno, nigdy nie uczący się ruskiego, mogą wybrać się na kilka dni w Karpaty
Ukraińskie i przeżyć. O czym wiadomo już od dawna, góry przestały być ,,dla wybranych''. Sorry.
Jest tylko kwestią czasu, zanim w Czarnohorze pojawią się schroniska, lepsza infrastruktura;
zacznie się robić jak w Bieszczadach, a potem jak w Tatrach - tłumy, tłumy i tłumy. Warto się
więc na Ukrainę wybrać i zobaczyć ten rejon jeszcze zanim to nastąpi... Polecamy. Tym
razem dużo fotek w galerii.
Informacje praktyczne - tak trochę spisujemy tutaj na przyszłość, no ale
gdyby się ktoś wybierał, może skorzystać z naszych doświadczeń... Dojazd:
- PKP Katowice - Przemyśl
- z Przemyśla autobus do Lwowa (20 zł/os)
- jeśli na granicy idzie dobrze - ze Lwowa autobus do Jaremcze (40 hr = ok. 20 zł/os)
- w Jaremcze pierwszy lepszy busik na Rachiw (20 hr = ok. 10 zł/os) i wysiadka w Kvasach
Do Jaremcze ze Lwowa jeździ tylko jeden autobus - jeśli się nie uda na niego trafić,
można też przez Iwanofrankiwsk (autobusy tam jeżdżą b. często i na dodatek to duże
miasto więc łatwiej trafić na busik na Rachiw)
Powrót:
- Pociąg Kvasy (01:52) - Lwów (ulga studencka = 28 hr = ok. 13 zł/os (!!!))
- Autobus miejski z dworca kolejowego na autobusowy ("Stryjski") - 1.25 hr = ok. 60 gr (!!!)
- Autobus Lwów - Przemyśl (ok. 40 hr = ok. 20 zł/os)
- PKP Przemyśl - Katowice
Jak widać, nie trzeba dysponować jakimś wielkim budżetem.
Najgorszy jest dojazd, trwa to wszystko (Katowice - Kwasy) czasy rzędu 20 godzin.
Do Tokyo można się od nas dostać dużo krócej. Jeśli chodzi o kontakty z miejscowymi, jak najbardziej
da się dogadać przemawiając po polsku - chociaż warto sobie przyswoić kilka podstawowych słówek po ukraińsku -
np. ,,sim'' to siedem, a ,,sorok'' to czterdzieści (to są wyjątki - reszta liczebników podobnie
do polskiego). Obowiązkowo trzeba się nauczyć alfabetu, bez tego można zapomnieć o czytaniu
rozkładów jazdy. Nie pobili nas ani nie okradli (już drugi raz). Jeśli chodzi np. o pociągi,
to w polskim PKP ja się czuję mniej bezpiecznie.
|