|
<<
wróć do wypraw
Göll'05: opis
| zdjęcia
Göll'05
Relacja
z wyprawy Goll 2005
Dzień
1, 03.07 niedziela
Spakowany
i gotowy znowu czekam na gratach w domu. Przyjeżdża Ewa,
wypakowuje z auta i żegna z mamą. Po chwili przyjeżdża Mateusz,
pakujemy się do jego auta i w drogę. Kierunek Katowice. Tam
czekamy chwilę i pokazują nam się Zbigu, Piciu, Stiv, Gosia, Ula
i Wojtek. Podjeżdżamy na przepak do brata Zbiga, układamy graty,
pakujemy się tak aby jak najwygodniej dojechać do Austrii. Po
godzinie dwunastej jesteśmy już w trasie. Jadą trzy samochody- w
pierwszym: Zbigu, Marysia i Wojtek; w drugim- Piciu, Stiv, Jątek i
Wojtek, trzecim- Mateusz, Ula, Gosia, Ewa i ja. Pokonujemy granice w
Cieszynie
i kierujemy się w kierunku Lachowic na ostatni wypasiony obiad.
Potem już tylko asfalt i asfalt- kierunek Wiedeń, potem Salzburg.
U Helgi jesteśmy po północy, cos przegryzamy, kilka piw,
opowiadania Zbiga i do wyra.
Dzień
2, 04.07 Poniedziałek
Po
godzinie dziewiątej wstajemy, małe śniadanie pakowanie gratów,
jeszcze załatwianie pozwoleń i jakieś ważne telefony. Po
czternastej żegnamy się
z Helgą i jedziemy w kierunku masywu. Pod schroniskiem
rozpakowujemy samochody i wszystko ładujemy do Piciowego nissana i
na przyczepę. Już na lekko idziemy dolina, każdy swoim tempem
przy słonecznej pogodzie. Wraz
z Ewą pstrykamy kilka fajnych fotek, podziwiamy widoki. Po piętnastej
rozładowujemy graty i zaczynamy nosić w kierunku dolnej bazy. Obładowani
jak wielbłądy po 2 plecaki i jeszcze jakieś szpeje w rękach
chodzimy sobie mijając się co chwilę. Każdy po kilku takich
transportach ma już dość. Dolna baza- stodoła przemieniła się
w wielki skład żywności, rzeczy i szpeja na miesiąc działalności
w górach. Tego też dnia do kraju powróciła Marysia
z synem Wojtkiem. Po godzinie osiemnastej zaczyna padać. Pod wieczór
robimy grila i imprezę. Znowu czuję smak przygody, mogę odpocząć
od zgiełku miasta i być na łonie przyrody przez tak długi czas.
Dzień
3, 05.07 Wtorek
Wstajemy,
kręcimy się, robimy klar na bazie dolnej a za oknem cały czas
„mleko”. Siąpi, wieje jest trochę zimno. Czekamy na poprawę
pogody, mijają godziny, siedzimy przy stole, podjadamy. Sortujemy
żarcie i przeliczamy je, mielonki, ryby, wypełniacze, zupki, sosy
i jeszcze wiele innych produktów. Robi się z tego całkiem spora
kupa liczona w dziesiątkach. Tego dnia Piciu wraca do polski, a my
nie startujemy z transportem na bazę górną z powodu złych warunków
atmosferycznych. Odpalamy kolejny raz karbidkę i siedzimy przy
stole gapiąc się na siebie. Herbatka pierwsza, druga i trzecia w
końcu znów na piętro spać. Na sianie rozwaleni próbujemy zasnąć,
ktoś chrapie, cos kapie na mój karimat, eh dach przecieka…
Dzień
4, 06.07 Środa
Pobudka,
śniadanie, przeciera się. Pomiędzy chmurami miejscami widać
masyw, i okazuje się ze w nocy od wysokości 1900-2000m padał śnieg.
Dojeżdżają tego dnia do nas kolejni uczestnicy wyprawy a
mianowicie: Gosia Rysiecka, „Kierownik”, Arek i Agnieszka. Przy
w miarę ładnej pogodzie zapada decyzja że wykonujemy transport na
bazę górną. Pakujemy po minimum dwadzieścia pięć kilogramów
dobytku do plecaków i cóż- czeka nas „wycieczka”, pierwsza
wycieczka na 1900 metrów. Gramolimy się tam sapiąc
i wzdychając. Jest ładnie, świeci słońce. Po standardowych
ponad trzech godzinach jesteśmy już na górze, rozbijamy dwa
namioty sypialne, oraz rozkładamy wytapialnię śniegu. Okazuje się
że śniegu jest tyle, że nie trzeba tego rozkładać na przełęczy
tylko zaraz nad „ namiotem Stivowym”. Wszystkie graty wniesione
wrzucamy do mojego namiotu i zapada hasło „zwijamy się na dół”.
Schodzimy do stodółki i co najlepsze okazuje się że te marne
dzisiejsze słońce troszkę spaliło nas. Wrzucamy jakiś
ciepły posiłek w siebie, kręcimy się i znów spanie.
Dzień
5, 07.07 Czwartek
…
i cóż znów pada. Śniadanie, dziś znów mimo nienajlepszych
warunków podchodzimy na bazę górną. Na środku pomieszczenie leży
jeszcze niezła kupa żarcia i szpeje. Każdy coś wrzuca do
„wora” i znowu w górę. Podczas podejścia siąpi. Na górze
wyrzucamy graty do namiotu i od razu wracamy. Dziś nic nie da się
robić ciągle pada. Wracamy na dół, okazuje się że większość
żarcia mająca trafić na górna bazę została już wniesiona-
cieszymy się, że tak szybko nam poszło. Dziś po raz pierwszy używamy
acutolu - Wojtek rozciął palec podczas naprawiania kijka.
Wieczorem wpadam na pomysł by porobić troszkę fotek na bazie
dolnej- głównie twarzy uczestników wyprawy. Może potem je się
zamieści gdzieś na stronie czy w gazecie, może się przydadzą.
Dzień
6, 08.07 Piątek
Dziś
ładna pogoda, o dziwo nie pada… zbieramy wszystko co jeszcze jest
potrzebna do działalności i tym wypełniamy plecaki. Karbid,
benzyna, liny, sprzęt jaskiniowy, beczki na sprzęt i wiele jeszcze
innych dziwnych rzeczy. Kolejny raz podchodzimy, i schodzimy na dół.
Potem kolacja, herbatki i spanie.
Dzień
7, 09.07 Sobota
Dziś
po raz ostatni podchodzimy do góry, wiec zabieramy cała resztę
gratów-
w większości własne ubrania i rzeczy niezbędne do życia przez
kolejne trzy tygodnie działalności. U góry rozbijamy resztę
namiotów sypialnych, powstaje namiot bazowy, zakładamy zlew i ciągniemy
wodę z wytapialni. Zaczyna padać. Chmury, zimno, jeszcze kolacja i
do namiotów. Prawie 2000 m i my w czterech namiotach w chmurach,
zlewani deszczem zasypiamy czekając na lepszą pogodę.
Dzień
8, 10.07 Niedziela
Wstajemy
zmęczeni po czternastej. Całą noc padało, namioty mokre,
wszystko wilgotne. Ubieramy polary, czapki, kurtki przeciwdeszczowe
i biegniemy na śniadanie do namiotu bazowego. Tak, tak lipiec a my
w grubych rzeczach siedzimy i czekamy na słońce. Od ponad
dwudziestu czterech godzin już pada, w radiu mówią cos o
powodziach, a z prognoz pogody wynika że jeszcze będzie padało.
Wielu z nas ma już dość tego siedzenia, jedzenia i czekania na
zmianę pogody. Jedni czytają ksiązki, inni jakieś polskie gazety
z przed dwóch tygodni. Większość ma już wszystko mokre, morale
podupadają. Wieczorem Mam już dość, czekamy na chociaż chwilę
bez deszczu by wyjść i „rozprostować kości”.
Dzień
9, 11.07 Poniedziałek
W
nocy cały czas padało, wychodzimy po dwunastej z namiotu i idziemy
na śniadanie. Pada i pada, nasłuchujemy, w radiu mówią że wylały
rzeki, zalały drogę dojazdową do doliny, piwnice…. Jesteśmy
odcięci, zdołowani siedzimy
w „bazówie”, próbujemy się rozgrzać ciepłymi napojami,
telepie nas z zimna. Totalne dno. Od ponad dwóch dób pada.
Dzień
10, 12.07 Wtorek
W
nocy na przemian pada, i mocno wieje. Nie chce się wychodzić z
ciepłych śpiworów. W końcu po dziesiątej wstajemy i wychodzimy,
troszkę się przejaśniło. Próbujemy suszyć ubrania, mokre
namioty. Pod karimatami mamy już kałuże. W tym zimnie nic nie
chce schnąć, idziemy na śniadanie. Po piętnastej znowu to samo-
pada. Trzeba w końcu wyjść do jaskini przecież po to tu
przyjechaliśmy. Pakujemy się, i wraz z Ewą i Kierownikiem
wychodzimy do jaskini Gadających Kamieni. Akcja rozruchowa na minus
trzysta metrów w celu wyciągnięcia około dwustu metrów nieużywanej
liny. W dziurze okazuje się że wszędzie niemiłosiernie kropi,
pada i leje się na łeb. Dno totalne, mokrzy zmęczeni a na
dodatek zmarznięci, ponieważ w miejscach gdzie rok temu było
sucho, natrafiamy na polewy lodowe. Akcja wyciągnięcia lin z
dolnego okna
w studni okazuję się troszkę trudniejsza niż można było
się spodziewać. Lina na której trzeba zjechać jest oblana 4
centymetrową warstwą lodu. Po centymetrze rozbijam rękami lód,
uderzam kaloszem. Jest mi zimno. Ewa i Kierownik krzyczą z góry,
że coraz im zimniej i mają już dosyć. Mam jeszcze kilkanaście
metrów rozkruszania „lodowej liny”, okazuje się jeszcze że
ostatnie metry liny są pod kilku centymetrową warstwą lodu,
wmarznięte w ścianę. Za przepinką schodzę już na przyrządach
do wychodzenia, nie chcą łapać, czasem wiszę tylko na jednym, ślizgają
się. W dole „lufa”, chwytam jakiś kamień i zaczynam centymetr
po centymetrze kuć lód, wyrywać z pod niego linę. W końcu
dochodzę do zwiniętej liny, doczepiam ją do siebie zaczynam
wychodzić. Lina jest sztywna i waży więcej niż powinna, dochodzę
do partnerów, Ewą odbiera ją odemnie i okazuje się że minęła
już godzina, a oni są już dosyć mocno wyziębieni. Podczas
wychodzenia po linie Kierownika mdli i wymiotuje kilka razy, Ewa ma
problemy z wychodzeniem po linie, wszyscy są już mocno zmęczeni.
W końcu dochodzimy do otworu wyjściowego i okazuje się że jest
taka mgła że nie widać drogi zejścia. Próbuję założyć poręczówkę,
lecz nie potrafię natrafić na żadna plakietkę. W końcu zakładam
jakieś dwa przeloty
o głazy i docieram do piargu. Po mnie dochodzi Ewa i Kerownik.
Stajemy
w bezpiecznym już terenie i teraz tylko trafić do bazy. Jakoś w
tym „mleku” docieramy i około czwartej rano zaczynamy jeść
jakiś ciepły posiłek. Akcja skończona, teraz można odpocząć i
ogrzać się. Jak kładziemy się spać zaczyna świtać i przejaśniać
się.
Dzień
11, 13.07. Środa
Dziś
odpoczywamy, suszymy mokre rzeczy. Ewa dostała kataru, i lekkiej
gorączki. Pakujemy się i przygotowujemy, bo jutro ruszamy wraz
z Wojtkiem
i Kierownikiem na transport do „Szartki”.
Dzień
12, 14.07. Czwartek
Po
nerwowej nocy, szarpania namiotu wiatrami wstajemy na śniadanie i
po dziewiątej wyruszamy w trzy osobowym składzie do dziury. Cel to
sprawdzenie czy moja dwójka partnerów zmieści się w ciasnotach,
oraz doniesienie trzech worów z jedzeniem i szpejem na biwak. Pożegnanie
z Ewą, i znikamy w jaskini. Mijają kolejne metry jaskini, każdy z
dyndającym worem, „lina wolna”, „ok.- jadę”. Łyk wody,
czekolada przesypka karbidu i dalej w głąb jaskini. Minus dwieście
pięćdziesiąt i wielka chwila prawdy- czy się zmieścimy.
Wskakujemy w „RWPG” i sprawdzamy siebie. Podajemy sobie wory,
przeciskamy się, sapiemy i klniemy. To się wór klinuje, to ciało,
czasem zaczyna dusić kask „pomocy”. Kierownikowi odkręca się
karbidka i spada do meandra. Nurkuje głową w dół, znajduje ją i
już możemy iść dalej. Klinuje się w jednym zwężeniu i opadam
z sił. Dyszę i klnę, zastanawiam się co ja tu robię. W końcu,
jakoś wychodzę sapiąc, klnąc…Dochodzimy do studni i okazuje się
że nie ma karabinków, pozbywamy się swoich z wyposażenia i
jedziemy dalej w dół. Studnia zjechana i znowu czeka nas
„zabawa”- Meander Dla Sprawnych Inaczej. Człowiek „jakoś”
przechodzi no ale z „kichą” zaczyna być trudno. Po którymś
już rozbieraniu ze szpeje i ubieraniu się w końcu przechodzimy
najtrudniejsze miejsca szartki- chłopaki zmieścili się !!!.
Jeszcze kilka przepinek i biwak, minus czterysta pięćdziesiąt
metrów pod ziemią. Sprawdzamy co
z foliami nad platformami na których się śpi, z kuchenkami
benzynowymi,
z jedzeniem na biwaku. Zjadamy ciepły posiłek, wypijamy herbatę z
witaminą
i cóż, trzeba wychodzić. Teraz już tylko z jednym worem na
trzech, trzeba wyjeść te kilkaset metrów. Przeciskamy się przez
zwężenia, powtórka
z rozrywki, znowu rozbieranie, ubieranie, sapanie. Mijają kolejne
godzina akcji, przed nami już tylko „lizak”, tyrolka i kilka
studni. W lizaku zostajemy dobici, Wojtek wychodzi po linie wiszącej
na dwu milimetrowej lince. Klniemy, ręce nam opadają, jak do tego
mogło dojść. W oczach mamy złość i przerażenie, przecież
przez te niedopatrzenie mógł zginąć. Na powierzchnie wychodzimy
w ciszy, każdego zjadają myśli co by było gdyby… Wychodzimy z
dziury, minęła piętnasta godzina akcji. Zdołowani zjadamy gorący
posiłek i idziemy spać.
Dzień
13, 15.07 Piątek
Dziś
dzień odpoczynku przed akcją biwakową. Suszymy się, przeżywamy
wczorajszą akcję… jedynie pociesza nas fakt że słońce świeci.
Z Ewą udajemy się na spacer w celu wykonania fotografii
reklamowych dla firm które nas sponsorowały. Świeci słońce jest
ciepło, „ładuję akumulatory” przed zejściem na kilkadziesiąt
godzin pod ziemię.
Dzień
14, 16.07 Sobota
Dziś
nastał dzień w którym ruszamy na biwak do jaskini Szartenschacht.
Jaskinia na dzień dzisiejszy ma dziewięćset dwadzieścia cztery
metry głębokości i eksploracje rok temu zakończyliśmy na rzece
płynącej w szczelinie. Zbigu poinformował nas o składzie
biwakowym- pierwszą dwójka to ja
i Wojtek, druga Umberto i Jontek. Zobaczymy co uda nam się w tym
roku zdziałać w tej jaskini. Umawiamy się, że wychodzimy z
Wojtkiem do dziury po dwudziestej pierwszej. Dziś też wychodzi
grupa na biwak powierzchniowy do Gamskaru. Będą prowadzić
eksplorację powierzchniową, nowego, dobrze zapowiadającego się
terenu. Wieczorem jeszcze przed moim wyjściem do jaskini wracają
Ewa, Ula i Gocha, były tylko pomóc w transporcie sprzętu
i żywności. Z Wojtkiem przygotowujemy się do zejścia pod ziemię,
otrzymaliśmy po „worze na łeb”, pstryknęli nam kilka fotek,
pożegnaliśmy się
z wszystkimi, uścisnąłem i pocałowałem „swą drugą połówkę”.
Odpaliliśmy karbidki i zaczęło znów padać. Wszyscy schowali się
do bazówy z my
w ciężkich kroplach deszczu podeszliśmy pod otwór i od razu w
nim zniknęliśmy. Jeszcze kilka słów do Wojtka i zaczęliśmy
swoją akcję. Zjazd za zjazdem, „lina wolna”, „jadę”, od
komendy do komendy, od przepinki do przepinki. Meandry, zaciski,
studnie…
Dzień
15, 17.07 Niedziela
Na
biwaku znaleźliśmy się około czwartej rano, zrobiliśmy ciepły
posiłek, wysuszyliśmy się, potem przygotowaliśmy sobie miejsce
do spania i do śpiworów. Woda kapała, waliła wodospadem w środku
studni tuż obok nas. Raz przybierał na sile raz jakby milkła
troszkę. Obudziły nas jakieś głosy, to nasi zmiennicy, druga dwójka
biwakowa. Wstaliśmy, zjedliśmy coś, ubraliśmy się
i w dół. Umówiliśmy się, iż w tym roku „szychty” będą
trwały po piętnaście godzin. Poderwaliśmy wory i o piętnastej
zniknęliśmy za kamieniem. Znów zjazd za zjazdem, cały czas
sprawdzanie lin pod sobą, wszędzie mocno kapie, po ścianach ciekną
strużki wody, rok temu tego nie było… W siklawie nas zlewa, gasi
karbidki. Na elektryce docieramy do okna i wpadamy w poziome ciągi.
Jesteśmy już na minus osiemset dziewięćdziesiąt metrów.
Idziemy korytarzem, wszędzie błoto, warstwy namuliska podobne do
wysuszonej gliny, czasem wilgotne. Nasze szpeje przeobrażają się
w wielkie kluchy, gumowce maja wszędzie po kilka centymetrów
gliny, wielkie, utrudniają poruszanie się. Nasze kombinezony
ugnojone, wszystko ma taki sam kolor. Mijają kolejne metry
korytarza, pokonujemy prożki, i nagle słyszymy wielkie ciągłe
dudnienie. Nie przypominam sobie, by gdzieś w tym rejonie jakaś
woda mogła taki dźwięk stworzyć. Huczy i dosyć mocno wieje.
Wpadamy w zawalisko, potem meander, to z niego się tak niesie.
Informuje Wojtka że jakby za dużo dolewało, i nie dało się
dalej zjechać to się wycofamy. Zjeżdżam przepinkę, drugą,
trzecią ląduję na dnie studni. Stoję przy ścianie a na
przeciwległej ścianie wali z wielkim impetem wodospad rozbryzgując
się o kamienie. Widok ten mnie zaskakuje, rok temu płynął tu po
ścianie mały strumyczek. Dojeżdża do mnie Wojtek, nie poddajemy
się, idziemy dalej. Wskakujemy w meander idziemy po wodzie,
i znów, „rok temu kilka centymetrów wody”, a teraz wlewa się
do kaloszy. Worek klinuje się i spiętrza ogrom płynącej wody.
Zimno, ciągle mocno wieje
i
huczy. Wychodzimy meandrem nad studnie i sprawdzam czy jest możliwy
dalszy zjazd. Po kilku metrach przepinam się do wychodzenie, woda
wyskakiwała wielką kaskadą z progu meandra i kierował się w
stronę środka studni, rozbryzgując o ściany w miejscu gdzie wiszą
liny. Zdecydowaliśmy że nie zjeżdżamy głębiej, że sprawdzimy
problemy w starym korytarzu. Wracamy studnie, i chodzimy po błotnym
korytarzu, wskakujemy tam gdzie jeszcze nie było żadnych śladów.
Wojtek wskakuje w meander biegnący pod korytarzem
i idzie w kierunku przeciwny do spływu wody. Niestety w tym roku tędy
pod prąd nie przejdziemy, za dużo wody, za mocno wieje i na
dodatek przeszkody w postaci kaskad. Wracamy się w kierunku biwaku
i w próbujemy namierzyć okno w Beautiful Schacht. Niestety nie
znajdujemy jego, natomiast wypatrujemy inne, też ciekawe.
Wspinaczka klasyczna w tym miejscu jest zbyt niebezpieczna, a
trawersu na spitach tak długiego nie opłaca się robić.
Podejmujemy decyzje że wychodzimy. Jeszcze pech chce, że wtedy jak
już mamy wychodzić, ze szpeje odłącza się nam spitownica i
trzeba po nią pięćdziesiąt metrów zjechać. Wojtek zjeżdża,
znajduje ją i po chwili dochodzi do mnie. Siedzę pod ścianą na
worku jaskiniowym, z karbidką pomiędzy udami, skulony tak mocno by
jak najmniej tracić ciepła. W Siklawie wychodzę pierwszy, wiemy
że tam mocno dolewa i nie pozwala na wyjście suchym. Zakładam
kaptur na kask, włączam elektrykę i ruszam, to sprint a nie
wychodzenie po linie, przepinki znikają podemną, gaśnie mi
karbid, jestem mokry, zdyszany. Po chwili dobiega do mnie partner.
Jeszcze tylko ponad sto metrów do góry i będziemy mogli się
cieszyć ciepłą herbatą.
Dzień
16, 18.07 Poniedziałek
Wracamy
na biwak, jest siódma rano, pijemy, jemy, suszymy się. Potem
znikamy do śpiworów. Nasi partnerzy wychodzą na akcję. Śpimy,
wiecznie kapie, dreszcze, chwile głębokiego snu i chwile nasłuchiwania.
Totalna ciemność i wieczne kapanie. Około dwudziestej wracają
Umberto z Jontasem, okazuje się, że woda był mniejsza i przeporęczowali
zjazdy by uciec przed wodą. Dojechali na około minus dziewięćset
metrów. Są zmęczenie
i zmarznięci. Gotują sobie posiłek i suszą się. Po godzinie
zmieniamy się, oni wskakują do śpiworów, a my pichcimy i znikamy
na akcję. Jest godzina dwudziesta druga, znowu nikniemy za
kamieniem. Kolejny raz meander, mokra Siklawa, klejące gliny, i
potem studnia za studnią. Dojeżdżamy do minus dziewięćset i
teraz my „ciągniemy” dalej tę dziurę. Na ostatnim zjeździe
prawie już nie dolewa, wiec zjeżdżamy na stare dno, dno z roku
2004. Jesteśmy na minus dziewięćset dwadzieścia cztery, i
wszystko co jest dalej jest nowe, nieznane dla człowieka. Będziemy
tu pierwsi. Wskakujemy w szczelinę kilka metrów nad rzeką, wielki
hałas robi opadająca po progach woda, trudno się porozumiewać.
Biorę spitownice, zabijam punkt, wiążę linę, dochodzi do mnie
Wojtek. Dalej lecimy zapieraczką w śliskiej od błotnistej mazi
szczelinie, zwęża się wiec musimy polecieć w dół. Wojtek
zabija punkt, ja przesypuje karbid
w ariance, słyszę hasło „możemy jechać dalej”. Odbieram
szpej, podpinam wora z liną i jadę szczeliną. W dole ciemność,
słychać tylko szum wody. Zjeżdżam
w nieznane, znów przewężenie, bije spita, podwójna ósemka,
„lina wolna”, jadę dalej, biję kolejnego spita. W świetle
karbidowym pod moimi nogami zaczyna coś błyszczeć, dojeżdżam
„to rzeka”…. Płynie dalej w tej samej szczelinie, trawersuję
nad wodą i dochodzę do zablokowanego kamienia, zablokowanego pomiędzy
dwoma oddalonymi o jakieś półtora metra ścianami. W dół znowu
opada wodospad, huczy i dudni gdzieś w dole. Staje na kamieniu
rzucam kamień w dół, i po kilku sekundach słyszę uderzenia po
skałach. „Kolejna studnia” mówię, i na dodatek by nas nie
dolało trzeba uciec od wodospadu. Dojeżdża do mnie Wojtas i
spogląda w dół, też rzuca kamieniem. Zjadamy czekoladę, jakieś
suszone owoce i lecimy dalej. Zakładamy stanowisko z liny, związujemy
się nią, jestem teraz asekurowany. Zaczynam zapieraczką,
trawersem przemieszczam się w śliskiej szczelinie, przechodzę
kilka metrów w żółwim tempie, pod moim tyłkiem czarna studnia,
kolejna hucząca studnia. Każdy mój błąd- poślizgnięcie może
się skończyć kilku metrowym wahadłem, potłuczeniem się i
wpadnięciem pod masę spadającej w dół wody. Myślę „ spadnę
to się zabije albo utopię”. Zauważam kolucho skalne, odcinam z
końca kawałek liny, zakładam sobie „przelot” i idę dalej.
Dochodzę do zwężenia
w którym zdołam bezpiecznie zabić punkt. Wojtek blokuje mnie na
stanowisku
i się oddala. Ściągam warstwę gliny ze ściany, biję młotkiem,
dziwny dźwięk mi odpowiada, dziwna skała, jakby przeżarta,
podziurawiona. Zabijam w końcu punkt, przykręcam plakietkę,
wpinam się w nią i dopiero teraz mogę czuć się
w miarę bezpiecznie. Zakładam trawers linowy i biorę się za
drugi punkt. Znowu to samo i na dodatek spit się zapycha. We dwójkę
próbujemy go odkręcić, nie da się. Musimy to wydłubać ze środka,
udaje się, zabijam go
w ścianie i okazuje się że klin był inny, jakby za duży. Spit
kiepsko siedzi
w kiepskiej ścianie. Zawiązujemy fałkę z liny ósemki, biorę
wora pod siebie
i zjeżdżam. Metry mijają, suchy zjazd, najpierw po ścianie potem
koło wielkiego skalnego chłopka. Lina ucieka w rolce, w końcu
trafiam na dno. Ku mojemu zdziwieniu, okazuje się że dojechałem
do dna studni, a tu jeziorko. Zajmujące połowę dna czarne, ciemne
jezioko. Z jednej strony ściana, z drugiej kamienna plaża.
Zwalniam linę, krzyczę „lina wolna”. Wypinam worek,
i zaczynam podziwiać nowy odkryty jaskiniowy świat. Wielki słyszany
z góry huk powstaje przez spadający kilkumetrowy wodospad, dalej
woda płynie szczeliną i trafia do jeziorka. Przy ścianie gdzie
wylądowałem jest płaska plaża pokryta otoczakami, zaraz obok
mnie wielki ostaniec skalny, dość mocno zerodowany przez wodę.
Przez plażę przepływa mały zawinięty strumyczek
a jego wody także nikną w czarnej otchłani wody. Dojeżdża do
mnie Wojtek, wypina się i podziwia ten cud przyrody. Wdrapuje się
na zawalisko przegradzające dno studni i oznajmia że z tego
miejsca nie uda się dalej przejść. Na dole woda z jeziora gdzieś
niknie pod kamieniami, na górze za duże przewieszenie by wywspinać
klasycznie. Dalej ewidentnie musi być dalsza cześć jaskini, a
jezioro wygląda jak syfon. Podziwiamy dno i zaczynam wracać na
biwak. Pierwszy wychodzi Wojtas potem ja. Dochodząc do połowy
studni okazuje się że lina tarła i strzeliła już koszulka. Z
wielkim biciem serca
i dziwnymi myślami dochodzę do przepinki, przecinam linę i związuję
ją. Jeszcze tylko ten trawers, i potem tylko setki metrów do góry.
Dochodzę do partnera, mówię mu o linie, zjadamy przy rzece
turystyczną, suszone owoce
i gorzką. Łamie sobie jeszcze na twardej, zmarzniętej czekoladzie
zęba
i zaczynamy dalej wychodzić. Przed nami ponad pięćset metrów do
góry na biwak. I znowu, studnia za studnią, przepinki, błota,
meandry. W starym korytarzu robimy jeszcze coś ciepłego do
zjedzenia, jakąś puchę mięsa z zupką ekspresową, juwel ledwo
co mruga, klniemy by w końcu się zagotowało. Zjadamy papkę i
startujemy dalej. Metry przebierania nogami w korytarzu usłanym
warstwą błota, lepiącego się do wszystkiego, potem tylko jeszcze
sprint w kaskadach Siklawy i już zaraz biwak. Wreszcie dochodzimy
do biwaku, dość zmęczeni, okazuje się że mój zegarek się
popsuł a według czasu biwakowego powinniśmy wrócić cztery
godziny wcześniej. Nasi koledzy wybierali się już po nas z akcją
ratunkową, apteczką, puchami i żarciem, wypalili z nerwów już
po kilka ćmików. Zdenerwowani stali już w gotowości, „już właśnie
wychodziliśmy po was”. Akcja nam się wydłużyła do szesnastu
godzin, a że czasy mieliśmy różne, dla nich minęła już dziewiętnasta.
Wszystko się dobrze skończyło, zajęliśmy się suszeniem i
jedzeniem. Oni się pakowali, na swoją drugą szychtę a my
opowiadaliśmy co jest nowego odkryte. Zabrali „pomiar”, troszkę
szpeja i polecieli. Ich celem miało być dostania się do okna nad
jeziorem oraz pomierzenie odkrytego ciągu.
Dzień
17, 19.07 Wtorek
Jak
wskakujemy do śpiworów jest już trzynasta, śpi się dobrze, zmęczenie
dało się we znaki, nie zwracamy już nawet uwagi na wilgotne śpiwory
i kapiącą wodę.
Dzień
18, 20.07 Środa
Chłopaki
wrócili około czwartej rano, krzątali się po biwaku, pozwolili
nam jeszcze trochę pospać. W końcu wstaliśmy, chcieliśmy
wiedzieć co na „przodku”. Okazało się że niestety dostanie
się trawersem na spitach do tego okna to rzecz bardzo
ryzykowna, a skała jest coraz gorsza, kruszy się i nie nadaje na
nasze trzy centymetrowe spity. Pomierzyli ciąg, oddali mi zeszycik
z pomiarem, wypalili ćmiki, zaczęli jeść i pić. Wraz z Wojtkiem
zaczęliśmy pakować śmieci z biwaku oraz kurtki puchowe, zaraz już
będziemy wychodzić na powierzchnię. Biwak dla nas schyla się ku
końcowi. Jeszcze tylko nabijam karbidkę, robię łyk herbaty z tłustymi
oczkami, żegnam się i zaczynam wychodzić. W dole widzę pod
foliami kuchni drżące światła czołówek, i słyszę jakieś głosy.
W miarę nabierania wysokości światło robi się coraz mniej zauważalne,
krzyczę „lina wolna” i sapiąc „małpuję” kolejne metry,
kolejne przepinki. W dole widzę światło poruszającego się do góry
Wojtka. Znowu podajemy sobie worki w meandrach, próbujemy sobie
pomagać wyszarpywać oporne wory. Jakoś puszczają nas przewężenia,
jeszcze tylko z dwieście metrów, i słońce… no chyba że na
powierzchni znów leje. Teraz Lizak, Wojtek leci pierwszy,
czekam na komendę. Odrzekam „ok. idę”, wychodzę. Gdzieś wyżej
napełniam butelkę wodą spływającą po ścianie, dalej przepinki,
góra, dół i już tyrolka. Wpinam się, przechodzę ja i już
stoimy razem. Zjadamy resztkę czekolady, i cieszymy się że
jeszcze tylko jakieś sto metrów. Przepinki się jakoś dziwnie mnożą,
jakby się nie kończyły, ruchy są coraz powolniejsze, już się
nie chce. Wreszcie wyczuwam świeże powietrze, dochodzę do
partnera i razem wychodzimy z dziury. Wynurzamy z ciemności głowy,
jasność na powierzchni zmusza nas do mrużenia oczu, siadamy na
kamieniu i wyglądamy naszych znajomych. Cicho tylko wiatr szumi i
wrony latają, skrzecząc. Dziwnie tu- zielona soczysta trawa, jakieś
niebieskie coś nad naszymi głowami, chmury suną wokół nas. Pięknie
tu. Wpadamy na bazę, i okazuje się że jesteśmy sami, nie był żywej
duszy. Nikt nas nie powitał, popatrzyliśmy na siebie,
pogratulowaliśmy że wyszliśmy cali, chwyciliśmy aparat i
strzeliliśmy sobie kilka fotek. Wyszliśmy przed osiemnastą, po
dziewięćdziesiąt dwu godzinach akcji, zrzuciliśmy brudne łachy
z siebie, zjedliśmy coś, walnęliśmy po dwie herbatki i wtedy
doszły do nas jakieś dźwięk od przełęczy. Był to Arek.
Dowiedziałem się że był w jaskini Bez Spita z Gochą i Ewą.
Poleciałem w kierunku przełęczy, usłyszałem ukochaną, była w
lodówce wybierała żarcie na kolację. Rzuciłem się na nią,
zdziwiła się co ja tu robię, nie wiedziała kiedy wrócę z
biwaku, wiec to była dość duża niespodzianka. Teraz nastał czas
odpoczynku. Oczywiście znowu wieczorem padał deszcz…
Dzień
19, 21.07 Czwartek
Wstaje
koło południa, w końcu w suchym śpiworze, oczywiście jak i w
dziurze tu też wiecznie kapie tyle że z niebieskiego nieba.
Poranek deszczowy, dopiero po południu się przejaśniło.
Podrasowaliśmy trochę nasz namiot, bo podczas mojej nieobecności
nie miał kto się tym zająć. Na nowo pościeliliśmy go z Ewą
folią, przydusiliśmy kamieniami i przyczepiliśmy linami. Śniadanie
a potem długo wyczekiwaliśmy drugiej dwójki biwakowej, wyszli
wreszcie, trochę później niż obiecali- normalnie byśmy po akcji
ich obudzili, a tak jeśli oni tylko zostali tam na minus czterysta
pięćdziesiąt , to nie miał kto to zrobić, więc zaspali nieco.
Wyszli oślepieni słońcem i dość mocno wybrudzeni. Zasiedli
przed bazówą i po prostu tak siedzieli. Coś zjedli, coś wypili,
wypalili kilka ćmików i tak im upłynął czas do wieczornej
imprezy z okazji zakończenie biwaku. Dziś po żmudnych
obliczeniach podałem nowa głębokość „Szartki”. Obwieściłem
że ma teraz już minus dziewięćset siedemdziesiąt dwa metry głębokości.
Wynik niezły jak na głębokość, choć jak na tyle godzin akcji
to raczej marny. Może gdyby był sierpień i mało wody w dziurze-
zrobilibyśmy więcej. Oczywiście nie ma co się smucić, może
jakiś kolejny zespół biwakowy pociągnie dalej tę dziurę. Wieczór
upływa przy śpiewach, zabawie
i świętowaniu.
Dzień
20, 22.07 Piątek
W
sumie nie trzeba było by tego pisać, ale znowu pogoda w kratkę.
Wstaję
i czują dość duże zmęczenie, dopiero teraz wychodzące ze mnie
po biwaku. Dziwnie drętwieją mi dłonie i jakoś jestem osłabiony.
Po godzinie piętnastej wybieramy się do Jaskini Turbo Wywiew.
Zadanie: to wyciągnąć liny z prawie trzystu metrowej głębokości
jaskini. Droga dojście dosyć fajna, dobre widoki
i niezbyt ciężki teren. Trochę we znaki daje kruszyzna po drodze.
Wreszcie wraz z Ulą i Ewą dochodzimy do otworu, przebieramy się.
Niezbyt mam ochotę wskakiwać w mokre, nie wysuszone kombinezony,
no ale jakoś się mobilizuję. Wchodzimy do dziury, przenikliwy ziąb,
wieje tak, aż człowiekiem zaczyna telepać. Od razu czuje jakby
palce, moje cholerne drętwiejące palce- zamarzały. Klnę i już
mam dosyć. Wilgotny polarowy wewnętrzny kombinezon zaczyna mnie
coraz to bardziej wychładzać. Ruszanie się nic nie pomaga,
zaczynam trzaskać zębami. Pokonuję wejściowe przewężenie i
kolejną zwężkę. Za mną idzie Ewa. Zjeżdżam jeszcze jeden próg
i słyszę że zaklinowała się. Krzyczy
i sapie. Krzyki się nasilają „ nie umiem wyjść”. Wracam się
próbuje jakoś jej pomóc, wreszcie udaje jej się opuścić
cholerne przewężenie. Też mocno zmarzła. Denerwuję się i zarządzam
wyjście z jaskini. To nie akcja na dziś. Wybraliśmy nasze zdrowie
a nie jakiś cel. Wracamy na bazę. Zjadamy kolację
i znikamy do namiotu spać. Kolejna deszczowa noc, kapią na folię
duże krople deszczu, co jakiś czas zawiewa, folia szeleści, nie
da się zasnąć. Norma w tym roku, znów niespokojny czeka nas sen.
Dzień
21, 23.07 Sobota
Morale
coraz to bardzie podupadają, znowu pobudka, wyjście z namiotu,
chmury są nisko, kolejny raz trzeba założyć ciepłe polary i iść
zjeść jakieś śniadanie. Udaje się potem z Ewą na przełęcz
w celu poszukania jakichś ciekawych skamieniałości. Ewa szuka
sobie kamieni, ja ładuje śnieg na folię
z wytapialni. Stoimy około dwudziestu metrów od siebie a się nie
widzimy, takie mleko w powietrzu. Rozmawiamy ze sobą nie widząc się.
Co chwilę słyszę oznaki radości „znalazłam fajny okaz, rozłupiesz
mi go”. Mijają godziny, wracamy do bazowy. Ula, Gosia i Jontek idą
do Turbo.
Dzień
22, 24.07 Niedziela
Wstajemy
i o dziwo ładna w miarę pogoda jak na warunki tu panujące w tym
roku. Wczesnym rankiem jak jeszcze spaliśmy wrócili z akcji w
Turbo. My po trzynastej idziemy tam pod otwór, przynieść wyciągnięte
sznurki na przełęcz- czyli z wysokości tysiąca siedmiuset metrów
wnieść je na dwa tysiące. Wychodzimy wraz z Mateuszem, Ryśkiem i
Stivem. Idzie nam całkiem dobrze, trochę świstają kamienie strącane
przypadkowo liną. Podczas powrotu Ewa zalicza salto w tył, wyglądało
to groźnie, dobrze że sobie nic nie zrobiła, oprócz dwóch małych
skaleczeń. Potem wieczorem, po dziewiętnastej wychodzimy
z Ewą do Szartki w celu zmierzenia znalezionego przez Stiva zapętlonego
meandra. Schodzimy, szukamy i coś znajdujemy. Najpierw trochę
poprzerzucałem kamieni by się dostać do meandra- „tu raczej
jeszcze nikt nie wchodził” myślę. Sapiąc przeczołgałem się
po wantach, wszczeliłem w pionową zwężkę, obsunąłem półtora
metra i wylądowałem w małej salce. Dalej było niskie przejście,
no i tylko osuwisko kamienisto-humusowe. Więc wracam, pod wantami
po których się czołgałem znajdował się trzy metrowej głębokości
meander. Zmierzyliśmy ciąg, po czym znów stałem przy Ewie. „Jeśli
tu nie puszcza to może za prożkiem”. Mały, zaledwie cztero
metrowy, wygładzony przez wodę. Wspinam go, wskakuję i ku moim
oczom za załomem ściany, nie widziany z dołu, otwiera się wysoki
z możliwością łatwego przejścia meander. Ewa podaje mi linę,
ja zawiązuje ją o występ skalny, asekuruje się i staje przy
mnie. W międzyczasie zwiedziłem kilka metrów odkrytego meandra,
wracam
i postanawiamy skartować go. Zabieramy się do roboty. Meander ładny,
kolorowy i czysty. ”Tu raczej jeszcze nikogo nie było” idziemy,
strzał, odczyt, zapis i tak kilkanaście razy. Cudo raz się zwęża
raz rozszerza, ogólnie ma
z cztery metry wysokości, a w końcowej części osiąga nawet z
sześć metrów. Na końcu znajdujemy prawie poprzeczną szczeliną
po obu stronach zakończona zawaliskiem. Dochodzimy do wniosku że
raczej to nie był odkryty przez Stiva meander, bo tamten z
opowiadania miał się zapętlić, czyli wyjść w miejscu wejścia
w niego. Po około dwudziestej trzeciej wychodzimy, wskakujemy do
bazówy, jemy i pijemy, a idąc spać koło północy zaczyna padać…
Dzień
23, 25.07 Poniedziałek
Po
deszczowej nocy, przychodzi słoneczny poranek. Suszenie, pranie,
mycie szpeja. Przychodzi taki czas, że już się nic nie chce,
jestem dobity tą pogodą, do dziury się nie chce iść, bo
wszystko jeszcze nie zdążyło wyschnąć, no bo jak, jak wiecznie
leje i siedzimy w wilgotnych chmurach. Dziś kolejna akcja do Niedoróbki,
wychodzą Umberto, Jontek, Ula, Mateusz, Stiv. My kręcimy się po
bazie, każdy coś robi. Jedni się myją inni myją szpej. W bazówie
gotuje się kolejny ciepły posiłek- znów pewnie jakąś breja. Po
szesnastej znowu zaczyna padać, cóż to chyba klątwa, kropi,
pada, leje i tak na przemian, czasem się na chwilę rozwieją
chmury i widać nawet że jednak jesteśmy wśród szczytów górskich.
Mam dosyć, około dwudziestej pierwszej znikam spać.
Dzień
24, 26.07 Wtorek
Kolejna
deszczowa noc za nami, ja jeszcze leżałem, a Ewa już biegała po
bazie. Mówiła potem że ponoć słońce rano świeciło. Jednak
jak wyszedłem z namiotu, znów było wszystko zamglone i ziąb jakiś.
Dziś kolejny raz wychodzę do Szartki, tym razem z Ryśkiem. Następna
próba odnalezienia Stivowego problemu. Zjeżdżamy, szukamy i nic.
Miało być na jakieś minus trzydzieści a ja już jestem na
przynajmniej siedemdziesiątce i nic. Podczas wychodzenia domierzamy
poznany z Ewą wcześniej meander do powierzchni- do otworu jaskini.
Reszta dnia upływa na krzątaniu się po bazie, wykonaniu obliczeń
i rysunków.
Dzień
25, 27.07 Środa
Dziś
dzień zejścia na dolna bazę. Trzeba jak najwięcej rzeczy poskładać
na górnej, a swoje prywatne znieść na dolną. Każdy się pakuje,
składa, szuka dobytku. Wala się wszystko, poprzykrywane
kamieniami, by wiatr nie zdmuchnął. Większość mokre, lub
brudne, piorę uprząż z gliny, wydłubuję glinę ze sprzętu.
Wrzucam kolejne łachy do wora, ubijam i zastanawiam się czy
zmieszczę. Składam nasz zbrojony namiot, zbieram jakieś śmieci.
Na bazie wrze jak w ulu, wszyscy latają i cos noszą. Jak się tak
ogarnąłem, znalazłem sobie „fajniejsze” zajęcie- sortowanie
śmieci. Otwieram worek- smród, odrzuca mnie, to chyba organiczne.
Drugi- ryby, jakieś paskudztwa- „o fajnie- puszki”, biorę młota
i walczę z nimi. Bije tak kilkaset razy, robi się niezła sterta
zmiażdżonych puch. Potem przebierka papierów i folii. Ładuję
to do worków i robie paczuszki, każdy taką, czasem cuchnącą
zniesie w plecaku na dół. Jeszcze mały klar na bazie i schodzimy.
Jutro znów się tu wróci, po całą wielką kupę rzeczy.
Wrzucamy
wory na plecy, i sznureczek sylwetek schodzi w dół. Dziwnie coś
przeważa, kołysze, z każdym krokiem mocniej bolą kolana, w
butach się gotuje. Każdy krok trzeba kontrolować, by nie fiknąć
gdzieś na ostrym lapiazie, czy też na śliskich trawkach .Mały błąd
i giniesz. Sapiemy, kilkaset kroków, mały odpoczynek. Zauważamy
że większość śnieżników potopiła się, kwiaty zakwitły, może
dopiero teraz zrobi się tu ciepło. Po trzech godzinach siadam
w stodole, czuję że jednak plecak był trochę za ciężki i
jeszcze „poskarżą” się moje kolana.
Dzień
26, 28.07 Czwartek
Pobudka,
śniadanie, czujemy że dziś znów będzie ciepło. Wczoraj trochę
nas przypaliło, a dziś w tym skwarze trzeba podchodzić. Dziś
wnosimy jeszcze konserwy, konserwy na przyszły rok. Ładuję jakieś
piętnaście kilo, ubieram chustę na głowę, jeszcze tylko butelka
na wodę i już zaczynam swoja „wycieczkę”. Jest może dziesiąta,
pali słońce, poty ściekają po skroni, znów sapię i sapię.
Wznoszę się bardzo wolno, z każdym krokiem pocieszam się „już
niedaleko”. Spiekota, nie chce się już iść, woda się kończy,
zasycha w gardle. Ciało wylewa wielkie poty. Wreszcie baza, rzucam
plecak na skałę, wchodzę do bazówy, wypijam litr soku,
odpoczywam. Zbieramy wszystko, wrzucamy do worów, jeszcze ostatnie
sprawdzenie czy nic nie zostawiliśmy i w dół. Znowu rzuca, ale cóż
trzeba jakoś zejść. Siedzę na ławce, zejście już za mną,
wypijam piwo, czuje że się spaliłem. Wyglądam po tych dwóch słonecznych
dniach, tak jakby tu miesiąc słońce świeciło. Zjadamy posiłek
i znów trzeba wstać. Dziś jeszcze znosimy śmieci do drogi, już
niżej samochód je zwiezie. Trzy kursy
i można odpocząć. Znów siedzę, mogę już odpocząć, dziwnie
wlewam w siebie co chwile kubek soku, to już dziś czwarty litr
chyba. Jeszcze tylko spacer do wodospadu, kąpiel i do śpiwora.
Dzień
27, 29.07 Piątek
Dziś
wszyscy wcześnie się poderwali, pakują swoje rzeczy, sprzątamy
stodołę, nie widać, że korzystaliśmy z niej przez ostatni miesiąc.
Jeszcze kilka fotek, ostatni raz spoglądam na masyw, i już
schodzimy. Każdy po plecaku, czymś
w rękach zmierza w kierunku drogi. Wokół widać osuwiska,
naniesione gałęzie, korzenie, małe strumienie zmieniły się
tutaj podczas ulew w rwące kilkumetrowe rzeki. „O już auto”,
wrzucam wora do środka, samochód zjeżdża. My, na lekko schodzimy
doliną. Po kilku kilometrach schronisko, załadunek gratów do
trzech aut, i w drogę. Odpalamy silniki i wyjeżdżamy z doliny.
Teraz do Helgi, pozałatwiać jeszcze kilka spraw, może małe
zakupy. Oddajemy śmieci na wysypisko, kilka osób idzie nad jezioro
schłodzić się nieco, potem tylko zostało nam czekać na imprezę
pożegnalna. Grill, piwo, śpiewy, toasty. Czujemy że to koniec,
wyprawa się kończy, jutro trzeba będzie wracać do domu.
Dzień
28, 30.07 Sobota
Budzi
mnie komar, wstaje, zaraz będzie świtało. Umyłem się, ogoliłem,
i usiadłem przy stole. Wokół bałagan po imprezie, kilka osób śpi
na trawniku, tylko głowy im wystają. Na ławce chrapie Stiv, obok
porusza Mateusz. Siedzę
i zastanawiam się co tu robić. Idę się jeszcze położyć, nic
tu po mnie. Zaczyna być ruch, powoli wszyscy wstają, jedzą śniadanie
i pakują wory do samochodów. Żegnamy się z życzliwymi właścicielami
i wychodzimy przed bramę. Jeszcze tylko pożegnanie z Jontasem,
Stivem, Umberciakiem i Rychem- bo oni wracają przez Niemcy, i już
wsiadamy do aut i mkniemy w kierunku autostrady. Jest dosyć ciepło,
można wręcz powiedzieć że strasznie. W aucie schładzamy się
wodą w sposób dość dziwny, po prostu zlewamy się ją. Ubranie
mokre, włosy mokre „no teraz można żyć”. Mijają godziny,
mijają kilometry, budka, pokazanie paszportów, zmieniają się
napisy, o już Czechy. Cieszymy się bo zaraz podjedzmy na obiad
„normalny obiad” po miesięcznym jedzeniu mielonek. Potem znów
w trasę, robi się już znośnie, odstawiamy naszą „klimę”.
Zaczynamy łapać polskie radio, potem znów świśnięcie
paszportami i POLSKA jesteśmy w domu. Parędziesiąt kilometrów i
zajeżdżamy pod dom Zbiga. Pożegnanie i w deszczu odjeżdżamy do
domu. Mateusz odwozi nas pod mój dom. W deszczu wyrzucamy nasze
graty, a okna rodzinka macha do mnie, chwile później stoją już
brat z siostrą koło mnie i noszą mój dobytek. Proszę Ewę by
weszła ze mną, by nie mokła. Witam się z rodzicami. Chwilę później
podjeżdża mama po Ewę, wychodzimy, witamy się z nią i Alą,
jeszcze całus na drogę, odjeżdżają. Siedzę w domu, chcę
opowiedzieć wszystko lecz czasu nie starcza. Zjadam jogurt, myję
się, zauważam że chyba się spasłem trochę, znikam spać.
Dziwnie się czuję- nie na karimacie, jakoś wysoko, nic nie kapie,
nic nie wiej. W końcu zasypiam…
Dziś
wiem, że pogoda nie wypaliła, mało jaskiń zwiedziliśmy, mało
odkryliśmy, cóż to nie zabawa- tak już bywa. Czasem masyw się
broni przed eksploracją, czasem miesiąc pali słońce, a czasem
wali deszcz. Wiem też że przybyło mi pięć kilo, że w miejscach
odsłoniętego ciała mam paski opalenizny, że z nerwów mi siwych
włosów przybyło. Jednak cieszę się, że mimo dziwnych zdarzeń
wszyscy przeżyliśmy, nie wiem do dziś czy to za sprawą szczęścia,
czy może przypadku. Jednak to co odkryliśmy i przeżyliśmy
cieszy, nasze wspomnienia, nasza wyprawa …
Maciej
Dziurka
Lipiec
2005
Informacje na gorąco
z wyprawy:
Salzburgskie Alpy
Wapienne (rejon Hoher Goll) - wyprawa eksploracyjna organizowana przez WKTJ.
Organizator:
WIELKOPOLSKI KLUB TATERNICTWA JASKINIOWEGO
Kierownik:
Zbigniew Rysiecki (WKTJ)
Uczestnicy:
WKTJ - Małgorzata Borowiecka, Urszula Kotewa
, Stefan Nowak, Wojtek Hołysz , Arkadiusz Brzoza , Piotr Stelmach, Marcin Gorzelańczyk, Agnieszka Jaruga
(WKTJ)
RKG
"Nocek" - Mateusz Golicz, Maciek Dziurka, Gosia Rysiecka, Ewa Okońska
26 lipca
Wyprawa powoli kończy działalność, rozpoczęła się właśnie pożegnalna impreza,
a na jutro planujemy rozpoczęcie "zwijania" górnej bazy.
Pod koniec wyprawy w systemie Kamerschacht - Gadających - Niedoróbka
pracowaliśmy nad ciągiem związanym z Studnią Przełamanych Lodów (zespołami:
Stiv - Mateusz, Umberto - Zbigu i dwie szybkie dwójki z kucharką Ula -
Umberto - Yoko - Stiv - Mateusz). Sama studnia ma około 180 m głębokości -
gdzie te dwudziestosekundowe loty kamieni? :-), następnie jaskinia opada
stromymi kaskadami do "Sali Deszczowców". Ciąg wykazuje dalej zaskakującą
powtarzalność :-). W sali znajduje się okno z dużym wywiewem, za którym
ciągnie się około 50m kruchej studni, wypadającej w kolejnej gigantycznej sali
rozmiarami zbliżonymi do Studni Przełamanych Lodów. Sala ma przepiękną
kamienistą "plażę" i nieuciążliwy strumyczek przez co wydaje się być
wymarzonym miejscem na biwak. W tym miejscu, ciągle na tym samym pęknięciu,
widzimy kolejne okno z kolejną, troszke mniej obszerna studnia, na której
zakończyliśmy w tym roku eksplorację na poziomie -518 m względem otworu
Niedoróbki. W ostatniej studni widzimy... kolejne, wyraźne okna... i kilka
innych możliwości rozwoju: stosunkowo łatwy komin, mały meander - biwak wydaje
się nieunikniony =)
Oprócz tego wyszły dwie akcje do "Schartki" mające na celu zinwentaryzowanie i
próbę dalszej eksploracji poziomego meandra długości ok. 80 - 100 m odkrytegoprzez Stiva na głębokości ok. 25 m.
22 lipca
Z jaskini Schartenschacht wyszły ekipy biwakowe (Wojtek i Maciek - wczoraj,
Norbert i Marcin - dzisiaj). Jaskinia osiągnęła głębokość ok. 972 m, na której
to znajduje się salka z jeziorkiem będącym prawdopodobnie syfonem. Niestety,
"obecne" dno jaskini rokuje dalsze nadzieje (okno z silnym przewiewem).
Wczoraj zespół Mateusz+Piotr w Studni Przełamanych Lodów strącił połowę sopla
(ok. 8 m) ustyuowanego w sąsiedztwie trasy zjazdu; na jutro planowana jest
kolejna akcja eksploracyjna.
Skład ekipy na górnej bazie został dzisiaj uszczuplony o piątkę grotołazów z
WKTJ (Gosia Borowiecka, Aga Jaruga, Piotr Stelmach, Arek Brzoza, Wojtek
Hołysz), zostało nas 10.
19 lipca (kilka uwag co do połączenia Niedoróbki
z Gadającymi)
W tej studni (Niedoróbce) jest ogólnie dużo lodu i śniegu i
wypada ona prosto w stropie Przełamanych Lodów - być może właśnie z niej
pochodziły lody zagrażające zjazdowi w ubiegłych latach. Wygląda jednak na to,
że śnieg w Niedoróbce powoli się wytapia - po pierwsze, w zeszłym roku udało
się w niej zjechać ponad 200m (poprzednia ekipa kilka lat temu stwierdziła,
że się to kończy po ok. 100 - 120m - może wtedy był korek lodowy?); po drugie
- lodowa wanta, która zagrażała eksploracji w zeszłym roku w tym roku jest
zaledwie symbolicznym mostkiem.
Strop Przełamanych Lodów jest czysty, chociaż nasz zjazd odbywa się w tej
chwili w towarzystwie może nawet kilkunastometrowego (!) sopla; następna akcja
w Niedoróbce (prawdopodobnie jutro nad ranem) zamiast eksplorować zajmie się
jego kuciem z użyciem wiertarki.
Wg informacji z 17
lipca przesłanych przez Mateusza Golicza:
Biwak do jaskini Schartenschacht wystartował w niedzielę, w składzie jak
podawałem wcześniej (Maciek i Wojtek - pierwsza dwójka, Yoko, Umberto - druga
dwójka)
Jaskinia Niedoróbka połączyła się z systemem Kamerschartenhoehle-Gadających
Kamieni, stanowiąc w rzeczywistości "wlotówę" do studni Przełamanych Lodów. Z
Niedoróbki widać strop studni i zespół Zbigu-Stiv ocenił, że zjazd jest w tym
roku w miarę bezpieczny. Zespół ten osiągnął głębokość ok. -400 (po czym
zabrakło im liny) i nawiązał kontakt z ekipą w Gadających (Ula, Gosia B,
Arek, Mateusz). Studnia ma niesamowitą kubaturę i głębokość ok. 120 m, aktualnie "za
przodkiem" widać pochylnię długości ok 50 m, za którą jaskinia kontynuuje się
sutdniami...
Wg informacji z 15
lipca przesłanych przez Mateusza Golicza:
Pogoda na transportach i przez pierwsze dni pobytu na górnej bazie
była dość kiepska, w związku z czym rozładował się nam
akumulator i straciliśmy kontakt ze światem...
Od trzech dni pogoda wygląda OK, odbyły się akcje do jaskiń:
Gadająćych Kamieni i "Kamerki" mające na celu
odzyskanie sprzętu, a także transport "pod biwak" do
Schartenschacht (Maciek, Wojtek, Kierownik) oraz poręczowanie
Niedoróbki (dwie jaskinie będące głównymi celami wyprawy).
Do składu wyprawy dołączyli Norbert "Umberto" Skowroński
i Ryszard Chiniewicz (WKTJ).
Jeśli pogoda pozwoli, biwak do "Schartki" rusza jutro, w
składach: Umberto + Jontek, Maciek + Wojtek.
W planach na jutro jest również dwudniowy rekonesans
powierzchniowy w rejonie Gamskar (Gosia Rysiecka, Arek, Kierownik,
Aga).
"Puszcza" jaskinia Niedoróbka, tematem zajmuję się głównie
ja (Mateusz), jak na razie odbyły się dwie akcje, jedna z
Wojtkiem, druga z Jontkiem. Zgodnie z oczekiwaniami z zeszłego
roku, wypadliśmy w wielkiej studni o średnicy ok. 30 m (bez
"szperacza" nie widać przeciwległej ściany) i głębokości
ok. 120 m - pomiar na podstawie długości liny. Trwa poręczowanie
tej studni po ścianie (studnia zwęża się ku dołowi, co stanowi
problem przy poręczowaniu - konieczność dowahiwania się do ściany...);
jak na razie jesteśmy ok. 30m poniżej miejsca w którym
eksploracja została zakończona w zeszłym roku (stropu tej
formacji). Na jutro planujemy akcję ze Zbigiem podczas której
zostanie ocenione "okiem eksperta" bezpieczeństwo w
jaskini...
Wg. ostatnich doniesień
(z 7 lipca) pogoda fatalna. Udało się zrobić dwa transporty do góry.
Sytuację ratują napoje rozgrzewające. Póki co ekipa przebywa na
dolnej bazie czekając na poprawę pogody i "dopalacze".
Więcej o wyprawie na stronie WKTJ >>>
|