WYPRAWY > Göll'07

 

<< wróć do wypraw    

Göll'07: opis | zdjęcia

Göll'07

AUSTRIA – Relacja z Wyprawy Eksploracyjnej Hoher Göll 2007 

01 - 28 07 2007

 

Wszystkie stare wygi z klubu zawsze powtarzały, że  e k s p l o r a c j a  to jest dopiero to, do czego dąży grotołaz. A wyprawa to wspaniałe doświadczenie, które warto  przeżyć. Tak więc za namową i wsparciem kolegów pojechałam do Austrii zobaczyć, jak to wygląda na prawdę…

 

2007-07-01 ni

Dzień wyjazdu z Rudy rozpoczął się dla nas bardzo wcześnie i skończył blisko dobę później. Sama podróż do Salzburga w dzisiejszych warunkach nie trwa dłużej niż 10 godzin. Czasem trzeba się jednak pogodzić z pewnymi przeciwnościami losu, które w ogólnym rozrachunku dodają pikanterii. Pierwsze 15 km trasy przemierzyliśmy zatem w zawrotnym czasie 5,5h. W Ornontowicach definitywnie rozkraczył się pełnoletni wóz transportowy, kilkakrotnie reanimowany młotkiem i majzlem. Został więc porzucony na jakimś parkingu. Po zorganizowaniu nowego samochodu już bez przeszkód dotarliśmy do schroniska w Barenhutte (w związku z opóźnieniem pominęliśmy imprezę u Helgi), gdzie jakoś przed piątą nad ranem zajęliśmy miejscówki pod chmurką. Radość z noclegu nad alpejską rzeką nie trwała długo- po półgodzinie zaczął padać deszcz…

 

2007-07-02 pn

Obudziłam się na tylnym siedzeniu Toyoty z twarzą w zagłówku przedniego siedzenia. Mateusz miał mniej szczęścia- spał pod mostem nad rzeką. Dzień upłynął na załatwianiu formalności, ostatnich wizytach w supermarkecie i transporcie na dolną bazę, którą stanowiła użyczana co roku stodoła, położona w malowniczej dolinie u podnóży „naszego” masywu. Wszystkie graty wjechały na przyczepce, więc każdy spokojnie, na lekko wchodził sobie na Almwinkl. Niestety- w deszczu.

 

2007-07-03 wt

We wtorek rozpoczęły się transporty na górną bazę pod przełęczą Hochscharte. Różnica wysokości do pokonania wynosi ok. 750m, przy czym w poziomie jest to bardzo niedaleko. Strome podejście ma też swoje niekwestionowane zalety, jednak ja za pierwszym razem starałam się nie myśleć o tym, co po mnie zostanie, jeśli się poślizgnę. Zatrzymaliśmy się na niedużym plateau, na którym dopiero po chwili dostrzegłam kamienne platformy pod namioty- koniec trasy. Nie wyglądało to może jak wymarzone miejsce na biwak- żadnej trawy, same szare kamienie, za to co chwilę słyszałam „zobaczysz, jak będzie fajnie”:-).

Wniesienie sprzętu i jedzenia do góry było jednak tylko niewielką częścią sukcesu- powoli przekonywałam się, jak wiele pracy nas jeszcze czeka, żeby móc tam zamieszkać. W pierwszej kolejności trzeba było wyjąć depozyt z jednej z jaskiń, następnie rozstawić namiot bazowy i wybudować wytapialnię śniegu. Praca wrała- ludzi dużo, humory dopisywały i pogoda też. Dopiero pod wieczór, kiedy zbieraliśmy się do schodzenia, zaczęło znów padać. Kiedy doszliśmy na dół byliśmy już zupełnie przemoczeni.

 

2007-07-04 śr

Kolejny dzień rozpoczął się i zakończył obfitym deszczem. Pożytek z niego był jedynie taki, że brudne naczynia myły się same. Tylko nieliczni zdecydowali się na wyjście do góry. Późnym popołudniem Mateusz, Jontek, Zbigu i ja zeszliśmy całkiem na dół i pojechaliśmy do Salzburga na spotkanie klubu grotołazów. Wyglądaliśmy tam trochę biednie (w gumowcach lub… w sandałach, mokrych i zatęchłych ciuchach, itd.), ale tłumaczyliśmy się tym, że  idziemy prosto z Almwinkla, a niektórzy z nas byli dziś jeszcze na 1900m npm. Udało nam się wyjść dopiero o 22. Zaś na dolną bazę dotarliśmy o 1 w nocy w ciężkiej ulewie.

 

2007-07-05 cz

Przetarło się na tyle, że można było wykonać transport sprzętu. U góry jednak padał śnieg, więc jakieś zasadnicze prace w rozstawianiu bazy były… zamrożone.

 

2007-07-06 pt

Był już koniec tygodnia a my wciąż tkwiliśmy na dolnej bazie. Mateusz wydał więc rozporządzenie, że dzisiaj będziemy już spać wszyscy u góry. O dziwo i pogoda się dostosowała i wraz z poprawą aury wzrosło morale załogi. (Choć ja tam dalej nie pojmowałam co się tak spieszy na tą górę, skoro tu jest przynajmniej solidny dach nad głową..). Kiedy rozstawiliśmy namioty sypialne zrobiło się już bardziej swojsko. W przydzielonym namiocie („Rudzkim”, który dzieliliśmy z Agą i Kozłem), można było wreszcie urządzić swój kąt. Powoli też przyzwyczajałam się do sprawnego poruszania się po lapiazie, co z początku na prawdę jest niezłą akrobatyką. Wieczorem zaś można było rozsiąść się na skałach i podziwiać góry w chmurach i przy zachodzącym słońcu.

 

2007-07-07 so

Sobota minęła na szeroko zakrojonym sprzątaniu bazy. Pogoda można powiedzieć, że dopisała, bo choć szału nie było to przynajmniej nie padało. Porządki dotyczyły szczególnie jedzenia i posortowania na produkty, które datę ważności utraciły przed 2005 i te od 2005 do aktualnych. Te pierwsze szły na śmietnik. Zagadką pozostawały konserwy, ale powiedzmy, że ich przydatność do spożycia określało się organoleptycznie tuż przed użyciem. Dużo czasu poświęciliśmy także na zawody w ładowaniu się do beczki. Miały one wyłonić ochotników, którzy w razie potrzeby w ten sposób ukryją się przed kontrolą policji na bazie (było nas o dwie osoby i dziecko więcej niż w zezwoleniu).

 

2007-07-08 ni

Bóg odpoczywał w niedzielę. A na wyprawie w niedzielę rozpoczęła się działalność jaskiniowa. Czternaście osób zostało podzielonych na pięć zespołów. Dwa zespoły w składzie: I- Zbigu i Ola Harat, II- Umberto, Ula i Michał wybrały się do Hochschartehoehlensystem od otworu Gadających Kamieni w celu poprawienia oporęczowania i wybadania warunków w jaskini; jeden zespół (Stiv, Kozioł i Agnieszka) został wydelegowany do jaskini Krater, aby sprawdzić stan lodu (dużo jak zawsze, ale za to zrobili ładne zdjęcia). Kolejny squad - Jontek, Ewa, Rysiek - miał za zadanie zaporęczować drogę dojścia do jaskini „Zjadak” (przebiegającą przez bardzo kruchy i eksponowany teren, a przelotne burze również nie ułatwiły im zadania.)

Natomiast ja zostałam oddana pod opiekę Mateusza Golicza (kierownika) i Kierownika (Piotra Stelmacha), czyli kierownika prawego i lewego. Naszym zadaniem było sprawdzenie zagrożenia obrywami lodu i zaporęczowanie do głębokości 200m alternatywnej drogi dojścia w Hochscharte od  Niedoróbki. Byłam w sumie bardzo podekscytowana, że idę do takiej poważnej jaskini. Pierwsza akcja na Gollu pozwoliła mi też zapoznać się z tamtejszymi jaskiniami chyba z najmniej przyjaznej strony. Niedoróbka na przestrzeni tych 200m biegnie niemal całkowicie w pionie. Stąd istnieje realna szansa oberwania czymkolwiek strąconym przez partnera i dlatego też chodzenie w więcej niż 2-3 osobowych zespołach jest dość kłopotliwe. W wielu miejscach studnie są skute lodem, stąd konieczne jest każdorazowe (tzn. każdowyprawowe) ściąganie lin. Po 200. metrach ucieka się kawałek od studni wlotowych i za mostkiem śnieżnym rozpoczyna się Studnia Przełamanych Lodów.

Pierwszego stracha dostałam, kiedy po zjechaniu pierwszej 80.-metrowej studni oderwał się kawałek sopla, pojechał kawałek po śniegu, po czym część uderzyła w ścianę, za którą udało mi się schować, a częścią dostałam po nogach. Poza tym dostałam jeszcze opieprz od Mateusza, który był już niżej, że zrzucam śnieg.

Drugiego stracha dostałam już o zdrowie psychiczne chłopaków, którzy stojąc nad Przełamanymi Lodami wybierali co większy kamień i zrzucali do czarnej dziury. Świst – długo długo nic- i dudnienie… nie do opisania. A potem przeraźliwy wrzask, mający wyrazić „ale było fajnie- zróbmy to jeszcze raz”. Kiedy skończyły się kamienie pojechaliśmy dalej, żeby sprawdzić co słychać u „kolesia” – czyli 30.-metrowego sopla. Dodatkowo duża czarna dziura okazała się na prawdę duża i na prawdę czarna. To znaczy za pomocą naszych superczołówek nie dało rady oświetlić przeciwległej ściany. Co więcej – nie było widać też nic na prawo i lewo i w dół tym bardziej. Była tylko lina i ściana przy której się zjeżdżało- choć i ta czasem uciekała, a wtedy wisząc tak na linie miałam nieodparte wrażenie, że zaraz gumowce ześlizgną mi się z nóg. W ogóle, trzymałam się kurczowo każdego punktu i sprawdzałam wszystko po pięć razy. Zjechaliśmy może z dwie przepinki i spotkaliśmy się z „kolesiem”.  Miał się dobrze, więc Mateusz z Kierownikiem im tylko znanymi technikami pozbawili go kilku kilogramów. A ja robiłam fotki. Fajnie było, ale trzeba było wracać. Na ostatnim odcinku Mateusz kazał mi już wychodzić, a oni mieli poprawić jeszcze jakiś punkt. Poza tym doszliśmy do wniosku, że sopel w studni wlotowej należałoby jednak zrzucić (miał on jakieś 2-3 metry i dość mocno się topił).

Wyszłam na powierzchnię, przebrałam się i czekałam. W  tym czasie dwie ekipy wyszły z Gadających (pomachaliśmy sobie), rozpadało się i zaczęło robić się ciemno. W sumie czekałam chyba dwie godziny, a w deszczu to nic przyjemnego. W końcu wyszli. Wróciliśmy do bazy, gdzie czekał już ciepły obiad, ale ja przestałam się trząść z zimna dopiero po paru godzinach. Wiedziałam już przynajmniej czego spodziewać się po göllowskich jaskiniach. I po pogodzie- wieczorem zaczął padać śnieg, który jednak szybko stopniał.

 

2007-07-09 po

W poniedziałek utrzymała się deszczowa pogoda przechodząca w opad śniegu. Wnioski z akcji przygotowawczych były takie, że w tym roku wyjście na biwak będzie się odbywało przez „Niedoróbkę”, wcześniej jednak należałoby pozbyć się sopla na głębokości 80. metrów. Pogoda dla działalności była naprawdę kłopotliwa, dlatego tego dnia obyła się tylko jedna akcja- Uli i Ryśka, którzy mieli zabezpieczyć liny (wieszane przez nas wczoraj), które mogły by zostać uszkodzone spadającym lodem przy usuwaniu sopla.

Reszta ludzi przejadała zapasy i próbowała się nie wychłodzić.

 

2007-07-10 wt

Następnego dnia obudziło nas zimno. Od rana sypał śnieg, blokując wyjście zespołu mającego zlikwidować sopel. Koło południa śniegu było już na tyle, że razem z Mateuszem postanowiliśmy się trochę rozgrzać przy lepieniu bałwana :-). Wyszedł nam bardzo ładnie, został więc upamiętniony na zdjęciu z pozostałymi uczestnikami wyprawy. W końcu opad śniegu zelżał na tyle, że Stiv, Jontek i Kozioł mogli wyruszyć na misję. W tym czasie do wyjścia na biwak przygotowywali się Kierownik i Umberto, a Mateusz, Michał i ja poszliśmy pod otwór „Niedoróbki” zanieść wory ze sprzętem. W drodze powrotnej mocno nas zmoczyło (śnieg z deszczem). Znów zimno, mokro i smutno. A to przecież lato! Wieczorem na biwak wyszedł pierwszy dwuosobowy zespół.

 

2007-07-11 śr

Środa – główny punkt programu, czyli wyjście na biwak drugiego zespołu w składzie Mateusz i Michał wraz z towarzyszącym zespołem transportowym: dwie Ole i Ula. Miejscem docelowym dla nas była Katedra, spora sala położona na -450m, gdzie zlokalizowany był biwak. Kiedy wyruszaliśmy na przełęcz wszędzie leżał jeszcze śnieg. Jeszcze na bazie wszyscy przebraliśmy się w jaskiniowe ciuchy i sprzęt, żeby w razie czego nie zmoknąć. Pod otworem podzieliliśmy się przyniesionymi wcześniej worami (Mateusz i Michał mieli po dwa, ale nasze też swoje ważyły, w końcu np. 200m liny to nie jest takie nic). Pierwszy szedł Mateusz, za nim ja, Ula, Ola i Michał. Wyjście w tak dużym zespole, dodatkowo z ciężkimi worami, wymagało szczególnej ostrożności. Przyjęliśmy w prawdzie taktykę, mającą przynajmniej w naszym odczuciu poprawić „bezpieczeństwo”, wydłużyło to jednak znacznie czas akcji. Bezpieczeństwo w jaskini i tak jest rzeczą złudną. Pierwszy kamień poleciał zaraz na początku (otwór stanowiło rumowisko i łatwo było coś tam strącić)- byłam za pierwszą przepinką, kiedy usłyszałam „KAMIEŃ!!”. Momentalnie przylgnęłam do ściany, a obok mojego ramienia przefrunął kamol wielkości melona i spadł w śnieg na dnie studni. Znów dostałam opieprz od Mateusza, że zrzucam śnieg. Drugi kamień spadł mi już na głowę. Trzeci- Ola Harat złapała w porę i schowała do kieszeni.

Zjazd Studnią Przełamanych Lodów był niesamowity, a jeszcze lepsze były widoki z dołu, kiedy zjeżdżające po kolei ludziki oświetlały tak ogromną przestrzeń. Dalej kolejne studnie, Sala Deszczowców, którą trzeba przebiec, bo zawsze w niej pada deszcz i ostatni zjazd do Katedry, gdzie widać już było światła czekających Umberta i Kierownika. Ja na przedostatnim odcinku walczyłam jeszcze blisko pół godziny z zepsutym karabinkiem od shunta, którego przez to nie mogłam wypiąć na przepince. W końcu wszyscy dotarliśmy do biwaku. Chłopcy jeszcze przed wyjściem na pierwszą szychtę zrobili nam obiad. Po odpoczynku, najedzeniu i wysuszeniu w workaczach (które trochę przypaliłyśmy), Mateusz i Michał szykowali się do snu, natomiast kobiety do powrotu na powierzchnię. Zabrałyśmy zlasowany karbid i trochę innych śmieci, w rezultacie czego mogłyśmy zapomnieć o wyjściu na lekko. Pożegnanie przed rozstaniem i w drogę. Na powierzchni jesteśmy wszystkie przed drugą w nocy. Przywitała nas gęsta mgła i brak śniegu, przez co miałyśmy problemy orientacyjne. W końcu jednak udało nam się znaleźć właściwą drogę i wrócić do bazy. Tam czekali na nas Jontek i Stiv z obiadem. Po 4:30 poszliśmy spać.

Była to naprawdę wykańczająca akcja (fizycznie i psychicznie), ale wszystko poszło dobrze, choć czas przejścia był dłuższy niż przewidywaliśmy. Ale było warto pójść na ten transport- wiedziałam już dokładnie jak wygląda droga dojścia i jakie są jej niebezpieczeństwa i paradoksalnie bardziej mnie to uspokajało niż zeszłoroczne 3 czy 4 dni oczekiwania na wiadomości sms-em.

 

2007-07-12 cz

Rano (…13 po południu) obudziło mnie ciepło i brzęczenie much. Słońce! Tego dnia rozpoczął się ciąg dobrej pogody. Wreszcie było ciepło i SUCHO. Po śniadaniu razem z Agą wyrzuciłyśmy wszystkie graty z namiotu, żeby przeschły na słońcu. Poza tym wreszcie można było się umyć i coś wyprać. Ha… choć z myciem jest tak, że jak jest woda- z deszczu- to nikt o kąpielach nie myśli ;), a jak przestaje dolewać, to chętnie by się odświeżyło- a tu limit i trzeba najpierw nakopać śniegu. Dzień więc minął sennie, ale miło- słońce zawsze poprawia nastrój. Dokuczały tylko trochę zakwasy po wczorajszym targaniu worów. Ale to też zawsze jest na swój sposób przyjemne.

W tym czasie Rysiek, Stiv i Wojtek prowadzili wizję lokalną w rejonie przełęczy (pomiędzy przełęczą a Głową Cukru), czego rezultatem było odnalezienie dwóch nowych jaskiń. Oba otwory były nieduże i znajdowały się w zagłębieniach terenu, które prawdopodobnie w poprzednich latach były zasypane śniegiem.

 

2007-07-13 pt

Nowo odkryte otwory wzbudziły niemałe zainteresowanie, stanowiąc równocześnie poligon ćwiczebny dla mniej doświadczonych uczestników wyprawy. Nie da się ukryć, że także dzięki nim liczna aktywna część ekipy, nie biorąca jednak udziału w zasadniczej eksploracji (czyli poczynaniach w Hochschartehoehlensystemie), miała po prostu co robić.

Tego dnia Ula z Olą oraz Stiv, Rysiek i Wojtek (w formie obserwatorów) zajęli się nowymi jaskiniami, nazwanymi roboczo „Zachętą” i „Podnietą”. Geneza nazw tych jaskiń jest dość złożona, dlatego nie będę się w to zagłębiać. Ponieważ z „Podnietą” zaraz na początku pojawiły się problemy, o czym będzie później, działalność zasadniczo skoncentrowała się na tej pierwszej.

Natomiast drugi zespół (Jontek, Kozioł, Ewa, Aga i ja) miał skartować drugi otwór jaskini Dolinendom. Zadanie to miało jednak charakter bardziej wycieczki integracyjnej, a przynajmniej tak to potraktowaliśmy :-). Zaś Zbigu - jako koordynator, mówił co mamy zrobić, chadzał to tu to tam i sprawdzał jak nam idzie. Otwór, który mieliśmy zwiedzić był dość ciasny, dlatego na ochotnika wydelegowano mnie i Jontka :-). Poszło szybko, bo nie było dużo do roboty. Potem w babskim gronie próbowałyśmy sił w pomiarach na powierzchni, a w tym czasie Kozioł poręczował zjazd do Dolinendomu. Jaskinię tą, prawie w całości pozbawioną stropu- pozostał jedynie biegnący przez środek most skalny- można zwiedzać przy świetle dziennym. Spąg pokryty jest grubą pokrywą śniegu, także mieliśmy trochę frajdy przy zjeżdżaniu na tyłkach. W końcu zabawie trzeba było położyć kres. Ja zajęłam się deporęczem, a potem w promieniach zachodzącego słońca zeszliśmy razem do bazy.   

 

2007-07-14 so

Kolejnego dnia Ola, Ula i Stiv kontynuowali prace w „Zachęcie”. Rano wrócili z biwaku Umberto z Kierownikiem i Zbigu planował już następne wyjście. Wszyscy jakoś mieli swoje zajęcia, a mnie się nudziło. Dlatego zabrałam trochę wałówy i postanowiłam pokręcić się po okolicy, porobić zdjęcia. Po dwóch tygodniach w Alpach spodobał mi się nawet dźwięk spadających kamieni, dlatego, widząc co większą dziurę, zrzucałam co nieco do środka i słuchałam jak roztrzaskuje się o ściany. Dziwne hobby…

W ogóle to na początku wyprawy dziwiłam się, dlaczego niemal wszyscy stali bywalcy ledwo co rozbili bazę a już mówili o wyjściu na biwak. Przecież miesiąc to jest masa czasu, po co się tak spieszyć! Potem dotarło do mnie, że czas jednak szybko leci i kiedy skończył się pierwszy biwak minęły właśnie dwa tygodnie od wyjazdu z Polski.

Kiedy wracałam na przełęcz, zobaczyłam  Mateusza i Michała, którzy wyszli właśnie z „Niedoróbki”. Poszłam im naprzeciw i razem wróciliśmy na bazę :-).

Wieczór minął na opowieściach o nowo odkrytych partiach i o tym co jeszcze zostało i na świętowaniu powrotu wszystkich całych i zdrowych.

 

2007-07-15 ni

Rano opuścił nas Kierownik- wracał do kraju. Razem z nim na dolną bazę zszedł Rysiek (miał go odwieźć na pociąg) oraz Ewa i Aga (zniosły śmieci). Poza tym, jak co dzień, Ola i Ula, tym razem z Umbertem, pracowali dalej nad „Zachętą”. Mateusz zajmował się opracowywaniem pomiarów i świata poza tym nie widział (w sumie słusznie- zrobić co zrobić póki się pamięta jak to wszystko wyglądało). Kozioł zajął kuchnię (rozrabiał spirytus). A ja miałam zorganizować coś na wieczór na urodziny Wojtka (czyli też pół dnia spędziłam w kuchni). Nie jest łatwo przygotować niespodziankę dla kogoś, kto bez przerwy się kręci obok. W ramach tortu zrobiłam galaretkę z owocami i myślę jak na warunki, w jakich przyszło mi pracować (wyniosłam się ze wszystkimi gratami i półproduktami do lodówki, żeby mieć święty spokój i zapomniałam czołówki) to wyszła super.

Wieczorem wszyscy zgromadziliśmy się w bazówie z okazji kolejnego dobrego powodu do świętowania :-).

 

2007-07-16 po

W poniedziałek kolejny dzień upału, trwającego niemal nieustannie już blisko półtora tygodnia. Ruszył kolejny biwak w Hochscharte. Pierwszym wchodzącym zespołem był Zbigu i Kozioł, a drugim Jontek i Stiv. W Zachęcie działała stała ekipa. Mateusz do rana znów siedział nad pomiarami, a w tym czasie Michał, ja i Ewa postanowiliśmy pójść się rozerwać do wytapialni i  nakopać trochę śniegu. Nie obyło się też bez wojny na śnieżki, bardzo orzeźwiającej w palącym słońcu. Koło południa udało mi się na szczęście wyciągnąć Mateusza na „spacer”. Mieliśmy poszukać nowych otworów w bardzo rzadko odwiedzanym terenie. Wkrótce przekonaliśmy się dlaczego nikt tam nie chodzi- dziur nie było prawie wcale, a jak były to kończyły się po kilku metrach. Poza tym teren bardzo nieprzyjazny: kruszyzna jak diabli, stromo i wieje. Po paru godzinach wracamy więc z niczym na grań, przemierzamy kilka piargów i z powrotem na przełęcz. No cóż… sama chciałam. Generalnie trekking w Alpach (a przynajmniej w niektórych miejscach) również nie okazał się zbyt relaksujący, ale za to kilka fajnych widoczków było.

 

2007-07-17 wt

I znów porankiem powitało nas piękne słońce. Jak zawsze ładna pogoda na swój sposób rozleniwiała. Przed południem pożegnała się z nami Ula, która jechała dalej na inną wyprawę, a wraz z nią zeszli Agnieszka i Wojtek, mający ją odwieźć do Salzburga. Reszta ekipy plątała się po bazie, nie wiedząc za bardzo co ze sobą zrobić. „Zadań” jaskiniowych było niewiele, bo Zbigu, który zwykle je wymyślał, siedział na biwaku. Sensowne było więc wykonanie kursu na dół ze śmieciami w ramach odgracania Golla i transportu nowego zapasu żywności (i piwa). Wcześniej jednak Mateusz i ja postanowiliśmy wyjść w teren.

Poszliśmy domierzyć drugi otwór „Niedoróbki”. Misja zaporęczowania została powierzona mnie. Miałam co do tego mieszane uczucia- wprawdzie raz już kiedyś używałam wiertarki i wywierciłam cały jeden otwór, ale w jaskini? tak żeby samemu potem na _własnych_ punktach wisieć? – to co innego. Zabrałam 100m liny do jednego i wiertarkę do drugiego wora i pojechałam. Brak doświadczenia zaowocował wydłużeniem czasu pracy. Mateusz w tym czasie trochę się wychłodził. No ale pomierzyliśmy i wyszliśmy na powierzchnię (dzięki nam System zyskał kolejne 1,5m w pionie ;). Nie zdążyliśmy się jeszcze przebrać, kiedy nadeszła ekipa ratunkowa w postaci Michała i Umberta. Martwili się, że długo nas nie ma, nawet jak na zabawy w podgrupach, a poza tym przyszli powiedzieć, że będą jeszcze dzisiaj schodzić na dolną bazę. Spakowaliśmy sprzęt i ugotowaliśmy sobie chińską zupkę. Skończyliśmy pomiary na powierzchni i ruszyliśmy na przełęcz. Robiło się już chłodno.

Siedzieliśmy na przełęczy do zachodu słońca. Właściwie pokłóciliśmy się o to, kto ma schodzić pierwszy. Nie pamiętam dokładnie które z nas spękało (czy może- które było mądrzejsze), ale w końcu ruszyliśmy się z miejsca i doszliśmy do obozowiska przed zapadnięciem kompletnych ciemności. Na bazie byliśmy sami. Zastaliśmy jedynie kartkę ze wskazówkami na wieczór i gotowy do odgrzania obiad :-).

 

2007-07-18 śr

Następnego dnia pobudka skoro świt. W założeniu mieliśmy dokonać transportu śmieci i powrotu razem z pozostałymi tego samego dnia. Załadowaliśmy plecaki kilogramami starych kaloszy, rękawic (które ktoś zostawił, bo po co rok w rok je wnosić na górę), starych stelaży namiotów i bieżących odpadów i ruszyliśmy w drogę. Godzina wyjścia jak zwykle zaliczyła „mały obsów”, ale w tym wypadku dobrze się stało…

Byliśmy już w połowie drogi (pod linami), kiedy Mateusz odebrał przez krótkofalówkę wiadomość od naszych z dołu, że idą nam na spotkanie panowie z policji. Wypatrzyliśmy ich całkiem niedaleko od nas. Dodatkowo martwiło to, że Austryjacy chodzą całkiem szybko. Pozostało nam porzucić plecaki i brać nogi za pas, żeby zrobić jeszcze jako taki porządek na bazie, jednak wbieganie pod górę w przedpołudniowym już upale nie jest niczym przyjemnym. Kiedy ja dotarłam Mateusz już doszedł do siebie i rozpoczął porządkowanie. Doprowadzenie bazy do stanu jakiego życzyliby sobie austyjaccy urzędnicy i tak było rzeczą niemożliwą (jak zrobić z 6 namiotów 3? albo gdzie schować zlewozmywak i 5 dużych beczek na wodę??). Chodziło nam jednak bardziej o usunięcie ewidentnych „wykroczeń” (typu zlikwidowanie liny prowadzącej do nielegalnego kibelka) i o przynajmniej wrażenie ładu i porządku na bazie, czego nie ułatwiały rozrzucone po całym lapiazie graty. Po pół godzinie krzątaniny i paniki doszli wypatrzeni przez nas osobnicy… którzy okazali się być Agnieszką i Wojtkiem. Ucieszyliśmy się, że nie będziemy sami podczas wizytacji i z tego, że przyszło piwo- będzie czym częstować. Niemniej policjant i urzędnik wkrótce przybyli. Policjant okazał się być niegroźny (długoletni znajomy wyprawy) i dodatkowo pilnował tego drugiego, żeby się zbytnio nie rozglądał i nie zadawał wielu kłopotliwych pytań (na szczęście mieli kłopoty z angielskim). Zlewozmywak został wytłumaczony jako prezent od klubu salzburskiego (a jak prezent- to być musi!). Posiedzieli może z godzinę i wrócili na dół.

Mateusz i ja ponowiliśmy próbę zejścia ze śmieciami (plecaki były już przecież w połowie drogi). Dodatkowo wpadłam na wspaniały pomysł, że zabiorę jeszcze trochę żelastwa do starego wora i za jednym razem w sumie zniesie się więcej. Udało się, jednak w nocy budziłam się co chwila z powodu bólu kolan… Przy źródełku minęliśmy się z resztą ekipy wchodzącą właśnie do góry. Było już późne popołudnie, dlatego wiadomo było, że wracać będziemy dopiero następnego dnia. Dla mnie jednak najbardziej liczyło się to, że będę mogła się wykąpać bez martwienia się o zużycie wody :-). Wieczorem znów pusto i cicho- a u góry pewnie impreza.

 

2007-07-19 cz

Pobudka o świcie- przynajmniej w założeniu, bo z praktyką gorzej- aby uniknąć upału przy wchodzeniu. Lenistwo wygrało, przez co smażyliśmy się w słońcu przez rekordowy czas podejścia 4,5 godziny. (I na co były kąpiele? Choć trzeba przyznać, że nawet mycie o krótkim terminie ważności mocno podnosi morale).

W tym czasie u góry trwały prace jaskiniowe: Ewa i Michał wybrali się do „Zjadaka”, aby sprawdzić stan śniegu (okazało się, że śniegu mniej niż w poprzednich latach i dalej ciągnie się kawał jaskini), natomiast Ola i Umberto prowadzili dalszą eksplorację w „Zachęcie”.

 

2007-07-20 pt

Tego dnia od rana na bazie trwało małe poruszenie. Wynikało ono z oczekiwania na pierwszą dwójkę mającą wrócić z biwaku. Mateusz, Michał i ja postanowiliśmy jednak wybrać się do „Zjadaka”- Michał miał sprawdzić- co słychać w dalszej części jaskini, a my mieliśmy na spokojnie sobie pomierzyć (bo jak się okazało, dotąd jaskinia ta nie była skartowana). Łatwo domyślić się od czego wzięła się nazwa „Zjadak kamieni”. Generalnie w tamtym czasie miałam już trochę dość uważania na to, by nic nie spadło mi na głowę i tym bardziej, żeby samemu komuś czegoś nie zrzucić. Ale co zrobić- taki teren. Na głębokości ok. 130m pojawił się śnieg i było do wyboru albo jechać dalej wzdłuż niego, albo dostać się do okna, za którym jak się okazało, ciągnęła się równoległa studnia nie zagrożona już śniegiem. Na przodku dokonało się więc małe przetasowanie- trafił tam Mateusz, Michał go pilnował, a ja wisiałam jakieś 20m nad nimi z taśmą na przepince. Poręczowanie nowego kawałka trochę trwało, bo my młodzi lepiej posługujemy się wiertarką niż spitownicą... Także wisiałam sobie może z godzinę może półtorej i czekałam na rozwój wypadków. Wielkich osiągnięć jednak z tej akcji nie było- wkrótce skończyły się plakietki (albo karabinki albo lina- w każdym razie, coś się skończyło). Dojechałam więc do Mateusza i zmierzyliśmy nowy kawałek.

Na powierzchni przywitało nas ciepłe popołudnie i okrzyki radości Kozła i Zbiga wychodzących właśnie z „Niedoróbki”. Szybko więc przebraliśmy się, żeby jak najprędzej dotrzeć za nimi na bazę i posłuchać o nowych odkryciach. Doszliśmy o zmierzchu- w sam raz na niekończące się opowieści, obiad i dziką imprezę (powitalną i pożegnalną jednocześnie).

 

2007-07-21 so

Po trzech tygodniach wyprawy do Polski wracają Ewa i Sławek Kozłowscy, Agnieszka Appelt i Michał. Duże straty dla wyprawy, bo odchodzi trójka najlepszych kucharzy. Czułe pożegnania i… powrót do własnych zajęć. Był to jednak jeden z tych dni kiedy nic się nikomu nie chciało, a każdy powód do nicnierobienia był dobry- np. bo słońce za mocno świeciło. Dzień więc minął na pilnowaniu gospodarstwa, czytaniu książek, obliczaniu prędkości kosmicznych (I i II) i spaniu w bazówie (tylko tam było chłodno i można było zrobić przeciąg :). Z biwaku w Niedoróbce wrócili także Jontek i Stiv.

 

2007-07-22 ni

Niedziela i tym razem minęła pod znakiem jaskiń.  Mateusz i Umberto dotarli do dna „Zachęty” na głębokość -100m. Jaskinia okazała się w zasadzie stosunkowo wąską szczeliną (niemożliwe było użycie wiertarki podczas eksploracji) zakończoną salą (o wymiarach gdzieś 10x30m) w całości skutą lodem. Zbigu z Olą Harat kontynuowali pogłębianie „Zjadaka”, mając nadzieję na połączenie z jaskinią Gadających Kamieni. Połączenia nie udaje się osiągnąć, jednak akcja kończy się na -240 metrze a końca jaskini nie było widać. Oboje wracają do bazy późnym wieczorem bardzo uradowani. Kolejny zespół: Jontek i Rysiek Chiniewicz zostali wydelegowani do zdeporęczowania „Niedoróbki”. Natomiast mnie pozostał Stiv i Wojtek, którzy wyciągnęli mnie do zbadania „Podniety”- drugiego nowego otworu odkrytego tego roku.

Z tą jaskinią historia była taka, że przy wstępnej obdukcji i montowaniu pierwszych punktów do zjazdu, Stiv kopnął w skałę przy otworze i oderwał się od niej gdzieś półtonowy blok, zawalając wejście. Rozwalenie i zrzucenie „kamola” okazało się mało możliwe (skakanie po nim również nie dawało rezultatów). Prześwitu zostało jednak na tyle, że szczupła osoba byłaby w stanie przejść. Stąd wybór padł na mnie. Skały przy otworze były dość zwietrzałe, także z pomocą młotka poszerzyliśmy jeszcze trochę wejście. Zawiesiłam jedyną linę jaką miałam i pojechałam (z uwagi na to, że tego dnia popyt na sprzęt był duży, trzeba było mocno o niego walczyć; mnie dostała się 30.-metrowa lina, bo prognozy w porównaniu z pozostałymi akcjami nie były obiecujące). Kamol „wiszący” nad wejściem nie zbyt mnie relaksował, ale… co zrobić. Jaskinia ta, poza ciasnym wejściem, okazała się być całkiem przestronna i podobnie jak „Zachęta”, była podłużną szczeliną. Po 15. metrach pojawił się śnieg i dalej zjeżdżało się wzdłuż niego, a po 25 zatrzymałam się na zaklinowanym w przewężeniu szczeliny głazie, blokującym niemal cały jej prześwit. Dalszy zjazd byłby możliwy po wykopaniu kawałka śniegu, i przy założeniu, że owy głaz nie miałby zamiaru spaść, no i w przypadku posiadania dłuższej liny. Wróciłam więc na powierzchnię.

Było wcześnie, powoli więc wracaliśmy w trójkę na bazę, przy okazji znajdując różne stare śmieci (puszkę po niemieckim piwie, kilka potłuczonych szklanych butelek). W obozie przejęłam dowodzenie kuchnią i przygotowaliśmy obiad dla reszty.

 

2007-07-23 po

Kolejny dzień miał przynieść finał tegorocznej eksploracji. Mateusz i ja wybraliśmy się skończyć „Podnietę”. Zjechaliśmy do zaklinowanego głazu, odgruzowaliśmy go z mniejszych kamieni, wykopaliśmy jeden jego koniec ze śniegu, poskakaliśmy… i doszliśmy do wniosku, że stabilny to on nie jest i jakimś sposobem trzeba się go stąd pozbyć. Okazało się, że około dwutonowy głaz trzyma się w zasadzie na żeberku skalnym. Także, po wcześniejszym przygotowaniu stanowiska pracy, na zmianę młotkiem i wiertarką Mateusz likwidował ten kawałek ściany. Było to dość mozolne zajęcie jednak „czuć” było rezultaty- po tym jak głaz dwukrotnie minimalnie osiadł, wiadomo było, że jeszcze chwila- i runie. Przepięłam się więc wyżej i zapieraczką usadowiłam w szczelinie. Po którymś uderzeniu młotkiem wielki kawał skały po prostu zaczął się od nas po cichu oddalać. Niesamowity widok. Potem oczywiście było słychać równie niesamowity łoskot . Dalej Mateusz zjeżdżał pierwszy. Głębiej śniegu i lodu było coraz więcej. Ze szczeliny wyjeżdżało się w stropie sporej sali całkowicie skutej lodem- niesamowite sople, polewy, nawet rzeczka płynąca pomiędzy lodowymi kolumnami- piękny widok! Wynagrodziło mi to blisko dwugodzinne marznięcie. Szkoda tylko, że nie mieliśmy przy sobie aparatu… Generalnie na tym jaskinia się kończyła, osiągając głębokość około 70. metrów.

W tym czasie trwała też ostatnia akcja do „Zachęty” Oli i Umberta, mająca na celu dokonanie pomiarów i zręporęczowanie jaskini. Pozostali organizowali depozyt jedzenia i sprzętu w jaskini Gadających Kamieni, będący przygotowaniem do zaplanowanej jesiennej działalności.

 

2007-07-24 wt

Od wtorku rozpoczęły się transporty na dolną bazę. Dodatkowo uprzykrzający był powrót przelotnych, acz solidnych, opadów deszczu.

 

2007-07-25 śr

Ostatni wieczór na bazie. I… ostatnia eksploracja. Po południem Zbigu z Wojtkiem odkryli w rejonie przełęczy- tuż przy bazie- kolejny, całkiem spory otwór, z bardzo silnym przewiewem. Jaskinia zapowiadała się pasjonująco, jednak okazała się zaledwie górnym otworem lodówki…;-)

 

2007-07-26 cz

Przy definitywnym zwijaniu bazy pogoda na szczęście dopisała. Był to jednak bardzo długi i męczący dzień i zdecydowanie- budowanie było dużo przyjemniejsze niż likwidacja, która realnie dała odczuć nieubłagany koniec wyprawy. O zachodzie słońca po raz ostatni w tym roku schodzimy z Gölla

 

2007-07-27 pt

Tego dnia, już na dolnej bazie, wszyscy starali doprowadzić się do jak najlepszego stanu użyteczności publicznej i odchamianie po miesiącu w górach rozpoczęli od dokładnego mycia. Jeszcze wczesnym rankiem samochód z ładunkiem śmieci na przyczepie zrobił rundkę na wysypisko, a popołudniem zwoził już nasze plecaki- my natomiast pieszo za nim. Przy schronisku Barenhutte posiedzieliśmy jeszcze chwilkę przy napojach, po czym ruszyliśmy do Salzburga do Helgi. Wieczorem w ogrodzie odbyła się tradycyjna już impreza z grillem i z zabawami w nowo wybudowanym basenie:-). Poszliśmy spać późno w nocy- też w ogrodzie. Z ogrodem jednak problem był taki, że trzeba było uważać na spadające jabłka- co po niektórym się nawet dostało :-).

 

2007-07-28 so

W sobotę rano ostatnie szaleństwa w basenie, pamiątkowe zdjęcia i w drogę. W Lechowicach pożegnaliśmy się z Poznaniakami i kilka godzin później znów  byliśmy na Śląsku, żeby przez kolejnych kilka dni (tygodni) zaliczać dość poważną „powyjazdowa załamkę”.

 

/ więcej kompetentnych informacji na http://wiki.goll.pl /


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   
m. -- http://23am.jaszczur.org/~mteg/ ,,I tak dzien zmarnowal na czekanie, co, jak wiedzial, bylo grzechem: kazda chwile nalezy przezywac. Czekanie to grzech przeciw czasom, które dopiero nadejda, jak równiez przeciw obecnym, zlekcewazonym chwilom.''