WYPRAWY > Hoher Goll 2008

 

<< wróć do wypraw    

 Austria - Salzburskie Alpy Wapienne - masyw Hoher Goll - 29.06 - 02.08.2008. opis

Tak mniej więcej było to tu

Dobiegła końca coroczna wyprawa eksploracyjna Wielkopolskiego Klubu Taternictwa Jaskiniowego w masyw Hoher Goll (Salzburskie Alpy Wapienne). Wyprawa działała w dniach 29.06. - 2.08.2008, a wzięli w niej udział głównie grotołazi z WKTJ Poznań: Zbigniew Rysiecki, Norbert Skowroński (Umberto), Stefan Nowak (Stiv), Marcin Gorzelańczyk (Jontek), Ryszard Chiniewicz, Piotr Stelmach (Kierownik), Sławomir Kozłowski, Aleksandra Harat (Buka), Arkadiusz Brzoza, Wojciech Hołysz i Agnieszka Appelt (Kropek) - a także skromna delegacja z RKG "Nocek" z Rudy Śląskiej: Mateusz Golicz (kierownik wyprawy), Michał Wyciślik, Aleksandra Skowron. Przez krótki czas gościliśmy także na górnej bazie Dianę Sahy (Uniwersytet Przyrodniczy BOKU - Wiedeń) i Petera Pointnera (Landesverein fur Hohlenkunde in Salzburg).

Głównym celem eksploracyjnym wyprawy był intensywny atak na jaskinię Unvollendeterschacht (Niedoróbka, 1336/302 - tutaj materiały o tej jaskini), będącą wspólnie z jaskinią Gadających Kamieni (1336/153) i Kammerschartenhohle (1336/217) częścią systemu jaskiniowego Hochschartehohlensystem. Wyprawa działała w niekorzystnych warunkach pogodowych (deszcz), jednak z bazy zlokalizowanej tradycyjnie pod przełęczą Hochscharte (wys. ok. 1900 m n.p.m.) udało się cztery razy zrealizować biwak w jaskini. W efekcie deniwelacja systemu jaskiniowego wzrosła z 1033 m do ok. 1070 m, zaś do długości Niedoróbki dodaliśmy ok. 1 kilometr (dokładne opracowywanie wyników pomiarów trwa). Nowa głębokość została osiągnięta w nieznanej do tej pory części jaskini. System kontynuuje się w głąb, choć z uwagi na znaczną głębokość "przodka", dalsze odkrycia będą coraz większym wyzwaniem.

W trakcie rekonesansów powierzchniowych (głównie w ścianach szczytu Kammerschneid) odkryto 4 nowe, niewielkie obiekty. Wydaje się jednak, że żaden z nich nie rokuje nadziei na kontynuację.

(Prawie wszyscy) uczestnicy wyprawy

Wyprawa została sfinansowana w ok. 30% ze środków Komisji Taternictwa Jaskiniowego Polskiego Związku Alpinizmu. Serdecznie dziękujemy firmie Sudetica Verticalia z Wrocławia za wyposażenie Wyprawy w karabinki oraz plakietki FIXE Climbing, firmie UNI-SPORT za wyposażenie nas w linę statyczną MAMMUT oraz firmie Natel za wsparcie finansowe.

Poniżej relacja "na gorąco" z prywatnego punktu widzenia - szeroko opisuję zdarzenia przy których byłem, skrótowo te, przy których nie byłem. Nie miałem czasu skonsultować, a nie chcę nakłamać.

W sobotę 28.06. część ekipy poznańskiej dostała się do Rudy Śląskiej, gdzie dokonaliśmy szybkiego przepaku - z zamiarem ruszenia następnego dnia na Salzburg. Obawialiśmy się nieco finałów mistrzostw świata - w Austrii zawieszono na ten czas układ z Schengen i prasa straszyła powrotem kontroli granicznych - ale w praktyce wyglądało to tak, że na granicy stało kilku policjantów i machało dalej, dalej, dalej. Nie obyło się za to bez problemów z samochodami - w tym roku padło na pożyczonego specjalnie na wyprawę Renaulta Espace. Komputer pokładowy stwierdził: DALEJ NIE JADĘ; już chcieliśmy go resetować, ale kiedy zaczęło dymić się spod kół uznaliśmy, że to nie żarty. Stosując naprzemiennie metodologię mechaniczną i informatyczną udało się nam przekonać go do współpracy, ale na finał nie zdążyliśmy. Przez radio nie zdołaliśmy nawet dowiedzieć się wyniku; teoretycznie słuchaliśmy relacji, ale komentatorzy seplenili - a poziom emocji w ich głosie przypominał bardziej pogrzeb niż imprezę sportową.

Wjazd na dolną bazę (fot. Z. Rysiecki)

Atrakcją specjalną w tym roku był wjazd na dolną bazę traktorem. Odświeżyliśmy stare kontakty i dzięki wehikułowi p. Maltera wjechaliśmy wszyscy na chatkę na Almwinklu (ok. 1300 m n.p.m.) na przyczepie - razem z bagażem i płynem do spryskiwaczy z auta Kozła (ktoś w całym zamieszaniu uznał najwyraźniej, że może się przydać). Następny tydzień był dość nudny - transporty i transporty. Pogoda była taka, później inna, generalnie po trzech dniach noszenia + dzień przerwy jakoś się nam udało rozłożyć, w tzw. międzyczasie odwiedzając w skromnej delegacji (ja i Ola) przyjaciół w klubie w Salzburgu. Właściwa działalność rozpoczęła się w sobotę 5.07. akcją poręczowania Niedoróbki - z reguły do ok. -190 wyciągamy liny aby zapobiec ich uszkodzeniu przez śnieg i lód. Mam do tej jaskini lekkiego pecha - poręczować poszliśmy w dwójkę, z Kozłem - i znowu skończyła mi się lina; nie zdołaliśmy się nawet dowiedzieć "jak się ma" niebezpieczny dla nas sopel w Studni Przełamanych Lodów....

Obrazki z transportówH (fot. M. Golicz)

W weekend zrobiło się trochę zamieszania - do składu wyprawy dołączyli Jontek, Kierownik i Wojtek, a ponadto okazało się, że będziemy mieli gościa pilnie poszukującego kwarcu. Zbigu w tej sytuacji zaproponował działanie wg Odgórnie Ustalonego Harmonogramu (w końcu żeby stwierdzić jak bardzo jesteśmy opóźnieni, trzeba się do czegoś odnieść!). Trochę wysiłku i trochę alkoholu i powstała jakaś koncepcja: zaczynamy od biwaku w Katedrze (-470 m), zmierzającego do rozpoznania otwartych problemów w rejonie tzw. Deja Vu (-550) i tworzymy grupę ds. poszukiwania ziarenek piasku (kwarcu) w sprasowanych ślimakach (wapieniu) w składzie: Zbigu (przewodnik), Diana (ekspert od kwarcu), Ola Rudzka (ekspert od ślimaków, choć raczej żywych), Mateusz (tłumacz), Aga (a bo nie chciała wejść na górną bazę).

Jaskińka w której spędziliśmy noc (fot. M. Golicz)

Diana - doktorantka z uniwersytetu BOKU we Wiedniu, z pochodzenia Rumunka, pracująca w projekcie Francuzów pod kierunkiem promotora ze Szwajcarii, okazała się mówić perfekcyjnym angielskim. Trochę kontaktowaliśmy się mailowo przed wyprawą - było zapotrzebowanie na "łatwo dostępne, poziome jaskinie", stąd propozycja Zbiga, żeby szukać kwarcu w Dependance (pozioma) i Kamerce (łatwo dostępna). Zaczęliśmy od Dependance (1336/45) - poziomej jaskini na ok. 1 300 m n.p.m. odkrytej dawno, dawno temu przez Austriaków. Zbigu mówił: "3 - 4 godziny podejścia, lekka ekspozycja", co Kozioł przetłumaczył nam: "będziecie szli 7 - 8 godzin i będzie walka o życie". Dużo się nie pomylił. Jak ustaliliśmy w drodze, ścieżką do Dependance Zbigu ostatni raz szedł w 1985 roku. W połączeniu z deszczem i mgłą wynikł z tego ok. 7-godzinny spacer w trakcie którego Diana przyznała, że jest to raczej najtrudniej dostępna jaskinia z jaką miała do czynienia. Otworu nie znaleźliśmy, zaliczyliśmy za to zupełnie nieplanowany kibel "w ścianie"... no, trochę dramatyzuję - w zupełnie miłej nyży, ale bez jednego choćby śpiwora. Następnego dnia czekało nas natomiast kilkaset metrów zjazdu po trawkach - na odcinku liny o długości 30 m. Diana postanawia dać nam jeszcze jedną szansę i daje się przekonać do wejścia na górną bazę. W dniu na który przewidzieliśmy akcję do Kammerschartenhohle pogoda zapowiada się bardzo dobrze, ale do wycieczki nie doszło z uwagi na zatrucie pokarmowe najbardziej zainteresowanej. Niektórzy złośliwie twierdzą, że to był tylko wybieg, chociaż dla mnie wyglądało to wiarygodnie. Wizyta "naukowa" skończyła się więc smutno - bez ani jednego ziarenka kwarcu. Teoria mówi podobno, że dawno temu całe te góry były nim pokryte...

Równolegle do tej wycieczki krajoznawczej rusza biwak. W pierwszej dwójce (08.07) - Umberto i Ola Poznańska; w drugim zespole - Jontek i Kierownik. Transportowo pomagają Rysiek i Stiv. Z sali Katedra (-470 m) w której mamy ustanowione bardzo wygodne miejsce biwakowe, ekipa biwakowa atakuje dwa tematy zaczynające się w odkrytej w zeszłym roku sali Deja Vu. Ciasny meander z przewiewem namierzony w zeszłym roku przez Michała okazuje się, po lekko kłopotliwym zwężeniu, doprowadzać nad studnię (Studnia Drwala). Studnia nie została zjechana, problem jest otwarty. Większym zainteresowaniem cieszyła się wspinaczka w górę - do Kominów Continuum. Kominy w ciekawy sposób przeplatają się z okazałym meandrem - udaje się wspiąć ponad 100 metrów (??) i widać kontynuację, na którą jednak nie starczyło czasu.

Czekając na wyjście biwaku, prowadzimy rozpoznania na północnych ścianach Kammerschneida. Otwór w jednym z wyraźnie widocznych pęknięć ("rówów") mógłby doprowadzić w ciekawe miejsca w Hochschartehohlensystemie. Zajmują się tym najpierw: ja, Ola Rudzka i Rysiek, a potem Zbigu + Kozioł i ja + Ola + Wojtek. W trzecim z kolei "rowie" (jeden rów - jeden dzień pracy jednej ekipy) Zbigu i Kozioł znajdują rokującą studnię (350).

Warunki biwakowe w Katandze (fot. Z. Rysiecki)

Prace w 350 zatrzymują przygotowania do kolejnego biwaku. Tym razem atak "na głębokość" - biwak hamakowy w "mokrych" ciągach w tzw. Katandze (gł. ok. -750). W niedzielę 13.07. ruszają Zbigu i Stiv, zaś następnego dnia Kozioł i Wojtek. Towarzyszy im ... 9 worów, m.in. ze sprzętem do licznych planowanych prac inżynieryjnych: zabezpieczenie zawaliska pianką budowlaną i nowatorskie doprowadzenie wody do biwaku ponad stumetrowym wężem. Ekipa transportowa nr 1 (Ola Rudzka i Arek) przeżywa ciężkie chwile (z I biwaku na II biwak - 7 godzin; dla porównania - powrót tylko 3 godziny), bo trasa wymaga błyskawicznego przeporęczowania... na powierzchni trochę popadało i jedyną alternatywą do czekania w zimnie na poprawki lin są zjazdy w wodospadach. W drodze powrotnej "transportowcy" śpią w Katedrze. Drugiej ekipie (Michał i ja - wchodzimy z Kozłem i Wojtkiem) idzie nieco sprawniej i razem z Michałem decydujemy się na "wariant tatrzański" - tam i z powrotem na -750. Goni nas trochę czas, bo na środę rano zobowiązaliśmy się dostarczyć Olę do Polski. Były rozważane różne warianty: autobus z Monachium, samolot, ale ostatecznie - robimy błyskawiczny kurs Golling - Ruda Śląska (7h 40 min) i z powrotem. Przy okazji dowozimy trochę chleba, liny i wszystkie młotki jakie udało się nam znaleźć w sklepach górskich w Katowicach (tzn. wszystki jeden młotek).

Biwak z Katangi wychodzi w czwartek. Ku ogólnemu zaskoczeniu, w "drzwiach" namiotu bazowego pojawia się drugi zespół (Kozioł z Wojtkiem). Donoszą, że skończyła się lina (mieli 300 m) i mimo tego, że na dole zostało spore "zadanie pomiarowe" do odrobienia - nie było sensu robić czwartej szychty. Raportują także najgorszy rodzaj błota, zatrzymujący gumowce. Z pozytywnych wiadomości: mamy w 100% otwartą kontynuację.

W sobotę (19.07) udaje się nam wytrzeźwieć na tyle, żeby uruchomić kolejną grupę śmiałków: w I zespole Kierownik i Arek, w II - Jontek i Umberto. Start trzeciego z kolei biwaku utrudnia fatalna pogoda - nie tylko osłabiając motywację ekipy, ale także bardzo utrudniając naładowanie z baterii słonecznych akumulatorów do wiertarki. W nasz Odgórny Harmonogram włącza się przybyły w piątkowy wieczór gość z Salzburga (Peter Pointner). Wybieramy się (ja i Peter) na małą wycieczkę krajoznawczą w rejon tzw. Małego Słonia (porzucony przodek na głębokości ok. -600), przy okazji tropiąc młotki. Udaje się nam znaleźć dwa i pociągnąć eksplorację Słonia o jednego spita dalej. Przy okazji dowozimy biwakowiczom jednego wora do połowy drogi. Peter przyznaje, że Studnia Przełamanych Lodów robi wrażenie i że mamy dużo mniej błota, niż w ich aktualnie otwartym problemie w Tennengebirge. Ciekawostka: na wyjściu z -600 nasz gość nie używa "kostkowca", a ja i tak za nim nie nadążam.

Studnia Dzikiej Wantuli - rejon Małego Słonia (fot. M. Golicz)

Następnego dnia rusza Jontek i Umberto. Silną grupę wycelowaną w Kammerschneida i 350-tkę (Stiv, Zbigu, Peter, Rychu) powstrzymują opady, więc niedzielne popołudnie spędzamy na rozmowach o grotołażeniu w Polsce i w Austrii. Peter opowiada nam o oficjalnej jaskiniowej służbie ratunkowej w Salzburgu. Z jego opowieści wnioskujemy, że w razie wypadku... no cóż, lepiej jej nie wzywać, bo z reguły pogarsza to sytuację. Nie ma to jak psychiczny komfort działania :).

Jak to bywa na wyprawie jaskiniowej

W poniedziałek Peter musi schodzić (miał dla nas niestety tylko trzy dni). Mamy czwarty tydzień wyprawy, sytuacja pogodowa bez większych zmian - deszcz odciął od świata jakieś wioski tam na dole, prądu nie mamy wcale, a chciałoby się puścić jeszcze jeden biwak do Katedry. Ola Poznańska namawia nas na ambitne przedsięwzięcie: zejście do Barenhutte i naładowanie akumulatorów do wiertarek w samochodach. Schodzimy w czwórkę - Michał, Rysiek, ja, Wojtek. Czas trwania tego procesu szacuję na 6 - 8 godzin, a coś przecież musimy w tym czasie robić. Po wycieczce trasą widokową na Rossfeldzie, lądujemy w wodach termalnych w Bad Reichenhall. Peter opowiadał nam, że tutejsza ludność tłumnie przyjeżdża na organizowane przez ich klub prezentacje - ale rzadko kiedy ktoś daje się namówić na poważniejszy (tzn. fizyczny) kontakt z jaskiniami. Mocząc się w 33-stopniowej solance na świeżym powietrzu (oczywiście widok na góry) znajdujemy trochę więcej zrozumienia dla takiej postawy :). Pod koniec akcji zaliczamy jeszcze obiad w chińskiej restauracji w Salzburgu (pamiętacie, że oni tam cały czas siedzą w Katandze na biwaku? - próbowałem to wyjaśnić pani kelnerce, ale popatrzała tylko na nas z politowaniem). Następnego dnia (wtorek) jesteśmy z powrotem na górnej bazie z pełnymi bateriami, gotowi do akcji. Michał i Wojtek muszą wracać w piątek i mają ostatnią szansę, żeby wejść na biwak i zrobić choćby jedną szychtę. Nie udaje się. Pełna demotywacja - pada śnieg i mimo namow Michała, Wojtek nie wytrzymuje kontrastu sytuacji "za oknem" z sauną w Bad Reichenhall, którą odwiedział poprzedniego dnia.

Kończy się to tak, że wchodzę na dwuszychtowy "półbiwak" na -470 z Olą Poznańską. Po drodze mijamy się najpierw z Jontkiem i Umbertem, a potem z Kierownikiem i Arkiem. Ich biwak również uległ ograniczeniu - na 3-ciej szychcie skończył im się prąd w akumulatorach (oni mieli je ładowane z tej odrobiny słońca). Donoszą, że do przodka zrobiło się na tyle daleko, że na zabijanie spitów w kolejnych, otwierających się studniach zostaje na szychcie ok. 2 - 3 godziny. Humory jednak dopisują ekipie, bo panuje przekonanie, że przekroczona została magiczna bariera (powstała nawet przyśpiewka: "a - na minus tysiąc - sto - nie ma tlenu - no to co?"). Zdaje się, że nawet była z tego powodu jakaś impreza, ale po przeliczeniu okazało się, że "przestrzelili" i tak dobrze to nie ma (ok. -1070)...

Ostatni biwak w Katedrze (fot. M. Golicz)

Na biwak z Olą (Poznańską!!) wchodzimy w zacinającym deszczu, mokniemy więc totalnie we "wlotówce" Niedoróbki. Mój aparat fotograficzny też "obrywa" wilgocią i zdołałem zrobić nim aż jedno zdjęcie. Niestety pod światło, niby kto mi uwierzy, że to naprawdę jest kobieta? Podczas suszenia negocjujemy, gdzie pójdziemy. Oli zależy na Kominach Continuum, gdzie była kilka dni wcześniej. Ja z kolei chciałbym sprawdzić Małego Słonia - wycieczka z Peterem przypomniała mi jak duży przewiew powietrza tam "zgubiliśmy". Ustępuję i na pierwszą szychtę wybieramy się wspinać dalej Continuum. Wychodzimy w meandrze jakieś 15 metrów wyżej i próbujemy sięgać do dalszej części wkomponowanych w niego kominów. Mam złe przeczucia - robiłem trzy małe wspinaczki w tej jaskini i tylko jedna zaowocowała czymś interesującym (ta do Deja Vu). Atakujemy najłatwiejszą do wspinania, najciaśniejszą odnogę (średnica ok. 70 cm - 1.5 m), licząc na rychłe połączenie z pozostałymi dwiema rurami. Niestety po ciężkiej walce (kruszyzna) wzorcowo zacipiamy naszą odnogę. Prześwituje jakieś przejście, być może rzeczywiście do odnogi bardziej obszernej - ale kto by się tam przecisnął... Nieco zrażeni, dalszą część szychty postanawiamy poświęcić na wytyczenie lepszej trasy z tego "przodka" do Deja Vu. Łącznie schodzi 13 godzin. Problem nadal otwarty.

Druga szychta to atak na Małego Słonia. Kilkumetrowy kawałek wąskiego korytarzyka doprowadza nad 50-metrową obszerną studnię. W korytarzyku wiatr gaszący karbidkę. Na dnie studni szczelina, nie wieje wcale. Po drodze jakieś okna, odejścia. Wspólnie z Peterem, wcześniej sprawdziliśmy szczelinę w dnie studni. Temat raczej skończony i to po kilkunastu metrach. Sprawdzamy więc z Olą "wyższe" odejścia - najpierw dwie możliwe kontynuacje korytarzyka - nic. Potem wykonujemy karkołomny trawers do okna "na przeciwległej ścianie" studni - nic, żadne to okno, a tylko przerośnięty kamień zaklinowany w górnej części tej samej szczeliny. No trudno, trzeba skartować co mamy, zrobić porządek (deporęcz studni) i wracać. W siódmej godzinie, kiedy mamy już się wycofywać, postanawiamy sprawdzić jeszcze jedną opcję - a może zaraz nad studnią powietrze zawraca w ten o tu korytarzyk? Faktycznie! :) Znaleźliśmy kontynuację przewiewu i zamieniliśmy problem "głębinowy" w problem "wspinaczkowy". Wykonujemy dwie nieco większe wspinaczki i ostatecznie zostawiamy na przyszłość całkiem zgrabny przodek - 20-metrowy komin i wyraźny przewiew w górę. Szychta się nam przedłuża, wracamy do Katedry po 16.5 godzinach - no ale cóż, co robić, skoro tak puszcza. Śpimy drugie tyle. Jesteśmy sami, więc nie ma kto nas obudzić...

Na śniadanie wpadają Jontek i Umberto - pomóc nam wynieść biwak i zabrać wora, który został w Katedrze przy okazji zwijania trzeciego biwaku (w Katandze). Idealny "timing". Sprzątamy i wychodzimy wszyscy razem. Na ok. -80 odkrywamy to i owo - Ola dowiaduje się, że mnie _też_ boli brzuch, a ja, że brzuch boli też Olę. Zespół to zespół - Ola czeka na mnie na powierzchni i w piękną, gwieździstą noc z niedzieli na poniedziałek (28.07) wspólnie zwracamy konserwowy farsz grzybowy, który zjedliśmy na ciepło do chleba. Poniedziałek spędzamy dość leniwie (słońce!!) - dowiadujemy się, co się działo na zewnątrz - 350 została uznana za temat zakończony, ale w Kammerschneidzie Zbigu i Stiv poznajdowali coś nowego... Jontek i Umberto też byli na małym rekonesansie (znaleźli otwór na wys. ok. 2300, niestety skończył się). No i po tych kilku tygodniach - a może należałoby napisać, po tych kilku latach - wszyscy mają siebie nawzajem dość.

Nasz czas się kończy. Wtorek to ostatnie wycieczki na powierzchni (w międzyczasie Ola Rudzka wróciła na wyprawę - poszliśmy w okolice jaskini Turbogeblase - w tamtą stronę kieruje się Mały Słoń) oraz deporęcz Niedoróbki (Jontek, Umberto, Ola Poznańska). W środę i czwartek likwidujemy bazę. Zaskakujące, ale mimo okrojonego składu (zostało nas na koniec 8 osób) przebiega to dość sprawnie. Może dlatego, że w trakcie wyprawy udało się zjeść znaczną część nadmiaru jedzenia zgromadzonego w depozycie... - chociaż ciągle została jedna mała beczka mielonki, mała tzn. 56 puszek. W piątek porządek ze śmieciami i impreza u Helgi - w sobotę (2.08) powrót do Polski. Po drodze odwiedziliśmy antykwariat Waltera Klappachera w Salzburgu, więc tak naprawdę wyruszyliśmy w drogę dopiero ok. 13:00. W domu śląska część ekipy jest w okolicach 01:00 w niedzielę.