WYPRAWY > Gotlandia'06

 

<< wróć do wypraw    

Gotlandia'06: opis | zdjęcia

Gotlandia'06

Relacja z wyprawy na Gotlandię 2006 (film)

 
W dnaich 15 - 30 lipca 2006 odbyła się żeglarska wyprawa na szwedzką wyspę Gotlandia (trasa). W wyprawie udział wzięli z RKG: Wojciech Orszulik (kapitan), Damian Szołtysik, Ewa Okońska, Paweł Szołtysik oraz dwóch kolegów spoza klubu: Grzegorz Stajer i Marcin Żywiecki (Żyła). Na 6 osób załogi po morzu pływał tylko Wojtek, ja miałem wprawdzie patent żeglarski lecz jako niedzielny żeglarz jeziorny, Paweł i Marcin pływali trochę po jeziorach a Ewa i Grzegorz byli w ogóle pierwszy raz na łajbie. Tak więc na leciwym jachcie "Wunio" startujemy z dzielnicy Gdańska - Górki Zachodnie. Na morzu dzień wcześniej wiała ósemka (w skali Bouforta) więc dopływamy tylko do główek portu gdzie wysoka na 2 metry fala i silny wiatr wtłaczał nas dosłownie z powrotem. Nasz silnik nie dawał rady i dryfowało nas niebezpiecznie w stronę plaży. Z trudem zrobiliśmy zwrot i po godzinnej walce wróciliśmy grzecznie do portu. Nazajutrz było łatwiej i udało nam się wejść na wody Zatoki Gdańskiej. Tu z kolei flauta. Dopiero po minięciu Helu dostaliśmy kopa. Morze po wczorajszym sztormie było mocno rozkołysane. Wysoka i krótka fala waliła w dziób i burty jachtu. Pierwszy obiad większość z nas zostawiła szybko za burtą. Tak się zaczęło . Choroba morska dręczyła nas dwa dni. Żygaliśmy solo, w duecie a nawet w tercecie. Samo przejście z kokpitu do kabiny powodowało mdłości. Prawie nic nie jedliśmy. Mimo to musieliśmy pełnić wachty (czytaj kilkugodzinne wpatrywanie się w kompas w celu utrzymania pożądanego kursu, nanoszenie co godzinę z GPSu pozycji na mapie, ewentualne brasowanie żagli, wypatrywanie innych obiektów na morzu, reagowanie na zmianę wiatru itp.). I tak na początku większość rzeczy wykonywał Wojtek. Na wachtach zmienialiśmy się w dzień co 6 godzin a nocą co 4. Po wachcie od razu kładliśmy się na koi. Pierwszy dzień i pierwsza noc rejsu to duże fale. Wpadaliśmy do wodnych dolin po czym windowaliśmy na wodną grań by znów ślizgiem wchodzić w dolinę. Woda przelewała się po całym jachcie i mimo postawionej szpricbudy niejednokrotnie nas moczyła. Oczywiście płynęliśmy w znacznym przechyle. W kabinie latały kubki, garnki i wszystkie luźne przedmioty. Samo poruszanie się związane było z obijaniem o różne fragmenty jachtu. Na szczęście nie było deszczu. Wręcz przeciwnie, świeciły gwiazdy i księżyc natomiast na północy stale gorzała poświata dnia polarnego. Woda miała kolor srebra. Po wpatrywaniu się kilka godzin w kompas a co najważniejsze stałe trzymanie steru, który na falach zwłaszcza w bajdewindzie nie zawsze chciał być posłuszny, człowiek po wachcie od razu wskakiwał na koję. W drugim dniu morze się uspokoiło i żegluga dla takich laików jak większość z nas stała się znośniejsza. Na początku trzeciego dnia rejsu ujrzeliśmy wapienne klify południowej Gotlandii. Zawijamy to najbliższego portu - Burgsvik. Po kilku minutach postoju nadlatuje policyjny helikopter i ląduje na spłachciu piasku kończącego pirs, 30 metrów od nas. Jak się okazało wkrótce nalot miał na celu nasz jacht. Kontrola grzeczna ale rutynowa. Na lądzie dalej się huśtamy (takie dziwne odczucie). Zwiedzamy senną osadę. Wieczorem do portu zawinął mały jacht, jak się okazało właścicielem  był Polak mieszkający na stałe w Sztokholmie. Po przespanej bez bujania nocy wypływamy na północ. Celem jest wapienna wyspa Stora Karlso. Jest to rezerwat przyrody. Wysokie wapienne klify, okapy, jaskinie. Tak wyglądało to z morza. Zawinięcie do małej przystani przysporzyło trochę emocji jak w decydującej chwili silnik odmówił posłuszeństwa a wiejący na szczęście od lądu wiatr dryfował nas w stronę klifu. W ostatniej bodaj chwili odpalił i udało się zacumować. Po wejściu na ląd trzeba uiścić niezbędną opłatę (park narodowy). Obchodzimy wkoło wyspę zaczynając od rozległej pieczary gdzie kiedyś mieszkali ludzie pierwotni. Jaskinia ma dużą kubaturę lecz szybko się kończy. Powierzchnia wyspy jest wapienna. Liczne żłobki krasowe, Porośnięta skąpą roślinnością. Nad zatoczką kilka domków, latarnia morska i to wszystko. Niewątpliwie jedna z ciekawszych wysp Bałtyku. Nie możemy tu zostać na noc więc na noc wyruszamy do stolicy Gotlandii - Visby. Wiatr jest sprzyjający i osiągamy w porywach 6 węzłów. Nad ranem docieramy do stołecznego Visbi. Duży port promowy i jachtowy. Zresztą jachtów bez liku. Na niektórych balangi. Po przespaniu kilku godzin wybieramy się do miasta. Wypożyczamy rowery i jedziemy na północ wzdłuż wybrzeża do jaskini Lummelunda. Dziura ta odkryta została w latach 50-siątych XX wieku. Posiada 4200 m korytarzy w większości wodnych. Odbyło się tu wiele akcji z nurkowaniem. Jaskinia jest generalnie dostępna tylko dla turystów za 70 SEK (35 zł). Przed wyjazdem kontaktowałem się z federacją speleologiczną w Sztokholmie lecz powiadomiono mnie, że dla grotołazów jest dostępna tylko przez jeden tydzień w czerwcu i to za opłatą 40 euro. Chcieliśmy więc zobaczyć jak wygląda teren gdzie jaskinia się rozwinęła. Wyjście dla turystów to żelazne drzwi. 200 m dalej znajduje się naturalne wejście do jaskini po kilu metrach zakratowane. Okazało się jednak, że kładąc się w wodzie można przejść pod kratą. Mimo, że nie posiadamy kombinezonów (ja, Wojtek i Ewa) prześlizgujemy się pod kratą i idziemy w głąb jaskini. To typowo wodny ciąg. W odgałęzieniach woda sięga stropu. Idziemy tam gdzie puszcza wyszukując pod wodą oparcia dla stóp. Po pewnym czasie dochodzimy do prożku, za którym korytarz obniża się do ok. pół metra i wiedzie w glinie. Tu musimy odpuścić bez kombinezonów, w kąpielówkach raczej niezbyt przyjemne czołganie. Szkoda bo na jachcie zostały kombinezony i gumowce i jaskinię szło zwiedzić znacznie dalej. Cóż, Szwedzi nie zakładali, że ktoś będzie się przepychał pod kratą. Inna drogą wracamy do Visbi. Wieczorem zwiedzamy piękną starówkę otoczoną murami. Nocne życie Visbi to osobny temat. My wracamy przed północą na jacht. Wyruszmy nazajutrz. Tym razem na najdalej wysuniętą na północ gotlandzką wyspę Faro. Wiatr jednak nie pasuje w żaden sposób. Przebijamy się przeto całą dobę do małego portu Lauter. Przed południem jesteśmy na wyspie. To najdalej na północ wysunięty punkt naszej eskapady. Wybrzeża Faro słyną z licznych raukarów (skalne ostańcie wapienne). Robimy krótką wycieczką do skalnych baszt. Wieczorem nieopodal portu rozpalamy ognisko, pieczemy kiełbaski, po prostu swojskie klimaty, nawet krajobraz trochę jurajski. Następny dzień to lekkie pogorszenie pogody. Przechodzimy cieśninę Farosund i wpływamy na wody oblewające Gotlandię od wschodu. Trochę halsując płyniemy na południe do portu Herrvik. Niezbyt korzystny wiatr sprawia, że do portu musimy podchodzić znów w nocy. Emocje rosną dodatkowo jak widoczne z daleka światełka portu przysłania gęsta mgła. Na dodatek głębokościomierz zaczyna pokazywać coraz niższe wartośći: 2, 1,6, 08, 0,3. Już czekaliśmy kiedy kil walnie o podwodne skały. Robimy zwrot. Przyczyna jednak była banalna, wyczerpał się jeden z akumulatorów i po przepięciu klem wszystko wróciło do normy. Podchodzimy na samej genui (to przedni żagiel). Przed portem uruchamiamy silinik. Wyjście do portu jest bardzo wąskie. Obok skalny klif. W pewnym momencie podmuch obraca jacht w stronę skał. Szybko zrzucamy żagiel i wszystko wraca do normy. W wszystkich trudnych sytuacjach, wejściach do portu, odejściach ster przejmował Wojtek i robił to bardzo dobrze wychodząc cało z opresji. Dopiero po zarzuceniu cum możemy odetchnąć z ulgą. W dzień wybieramy się na ciekawą wycieczkę na klif. Przykład zjawisk krasowych i działalności morskiej są tu wręcz podręcznikowe. Po południu wyruszamy na najdłuższy przelot do Polski. Wiatry były sprzyjające (z wyjątkiem kilkugodzinnej faluty) po przeszło dwóch dobach docieramy na Hel. Cieszymy się z tego faktu. Cóż jeszcze dodać. Z Helu krótki przeskok do Gdyni a potem do "naszych" przytulnych Górek Zachodnich. Marcin z Grzesiem wracają jeszcze tego samego dnia do domu a my na jachcie spędzamy jeszcze jedną noc. Zdajemy jacht. Na jachcie podczas rejsu nie działało radio, kibel i samoster.  Po załatwieniu formalności wracamy na południe Polski.
Niewątpliwe rejs był cudowną przygodą zwłaszcza jak patrzy się na to już z perspektywy czasu. Pozwolił nam zapoznać się z morskim żeglowaniem. Wszystkim ignorantom mogę powiedzieć, że emocji w takich rejsach nie brakuje. Czasem trzeba podejmować szybkie decyzje. Odizolowaliśmy się całkowicie od świata zewnętrznego. Ważne były tylko: kurs, wiatr, pogoda, pozycja, stan morza. Zwiedziliśmy kilka bałtyckich wysp. Zobaczyliśmy jak wygląda ich kras. 

Damian Szołtysik