|
<<
wróć do wypraw
Maroko'06: opis
| zdjęcia
Maroko'06
Uczestnicy:
Joanna i Tomasz Jaworscy
21.06-14.07.2006
Do tej podróży
nie przygotowywaliśmy się zbyt intensywnie- kilka przeczytanych
stron internetowych, parę zdjęć, przewodnik. Jak zwykle nie było
czasu. Jechaliśmy trochę „na żywioł”. Dobrze, że to się to
tam akurat mogło sprawdzić. Duże plecaki i perspektywa spędzenia
miesiąca z całym dobytkiem na plecach nie nastawiała mnie zbyt
pozytywnie, zwłaszcza że byliśmy -ku naszemu zdziwieniu- ogromnie
wykończeni naszym ślubem i całą tą imprezą. Z domu wyjechaliśmy
już 20 czerwca wieczorem. Wszystko na wariackich papierach. Mnóstwo
rzeczy do załatwienia przed ślubem a po ślubie wcale nie było
mniej. Gdy siedzieliśmy już w pociągu do Warszawy odetchnęliśmy
z ulgą- jednak jak się okazało nie na długo. Kiblowaliśmy trochę
na lotnisku i o 6:45 wylecieliśmy z Warszawy do Mediolanu. Potem
przesiadka do Casablanki. No i tak się zaczęła nasza przygoda i
obcowanie z kulturą arabską- kulturą, którą zapamiętam w
szczególny sobie sposób.
Casablanca
Pierwsze i
brutalne zetknięcie z Marokiem- jak bardzo dalekie od oczekiwanego!
Nie mogliśmy się odnaleźć w gąszczu ulic bez nazw, bez
tabliczek. W końcu dotarliśmy do naszego „hotelu”- no tak był
on tani niewątpliwie…Casablanka to ponoć miasto kosmopolityczne.
Hmm…może…Zaczęliśmy od zwiedzania mediny czyli części
miasta, które było najstarszą zachowaną częścią Casablanki.
Każde większe miasto podzielone jest na: medinę, czyli stare miasto otoczone dawnymi murami obronnymi i velle
nouvelle czyli nowe miasto zbudowane za czasu protektoratu
francuskiego. W Casablance nie odnaleźliśmy nic ciekawego w obu częściach,
poza wyjątkowym budynkiem: Meczetem Hassana II. W Maroku generalnie
wszystko posiada albo nazwę Hassana II albo Mohammeda V. No więc
meczet jest przepiękny, położony tuż nad oceanem i może być z
pewnością powodem do dumy- zwiedziliśmy go, choć generalnie
„niewiernym” nie można wchodzić do meczetu co jest BARDZO
mocno przestrzegane w innych miejscach. No cóż tam akurat można
było wejść i nawet bez nakrycia głowy. Wybudowanie tego
monumentu trochę kosztowało, poniesione koszty trzeba jakoś
odzyskać… Drugą noc spaliśmy w schronisku francuskim
prowadzonym przez Marokańczyków. Warunki w miarę dobre. W
Casablance po raz pierwszy zetknęliśmy się z tak zwanym „naciąganiem”
naiwnych turystów. Tomek był jednak bardzo czujny- taksówkarz
zrozumiał po kilku minutach, że nie zapłacimy za taryfę nocną o
godz 17.
Marrakesz
Dużo sobie
wyobrażałam o tym mieście. Osławiony plac Jemma
El-Fna, do którego kiedyś docierały karawany z całej Sahary
rzeczywiście ma swój niepowtarzalny klimat odczuwany tylko i wyłącznie
w nocy. W dzień jest ogromnie dużo turystów co jest niezwykle męczące.
Trudno jest wytrzymać w tym miejscu dłużej, komuś kto od takich
zatłoczonych miejsc stroni. Przybywaliśmy do tego miasta dwa razy,
jakoże było to miejsce wypadowe w góry Atlas. Zwiedziliśmy również
Muzeum Marrakeszu, Pałac El-Badi- a raczej jego ruiny wraz z
podziemiami i medresę, czyli szkołę koraniczną- bardzo piękny
zabytek, konieczny do zobaczenia.
Góry Atlas
Z Marrakeszu wzięliśmy
tzw. grande taxi do miejscowości Imlil-
tu planowaliśmy nocleg, jednak zmieniliśmy zdanie- za dużo
„naciągaczy”, postanowiliśmy iść w góry mimo, że było już
dość późno bo około godz. 15 a teren nieznany i praktycznie w
ogóle nie oznaczony jakimikolwiek szlakami. Jednak nie było tak źle,
kierowaliśmy się drogą szutrową
prowadzącą aż na przełęcz Tamatert na której postanowiliśmy przenocować. Pierwszy raz
poczuliśmy się w Maroku dobrze i …bezpiecznie. Odetchnęliśmy z
ulgą. Byliśmy daleko od tego całego gwaru jaki był wokół nas.
Cieszyliśmy się wreszcie obecnością swoją i obecnością przepięknych
i majestatycznych gór. Pierwszy raz od długiego czasu mogliśmy
spokojnie popatrzeć na otaczające szczyty. Nigdzie nie było żadnego
człowieka jedynie w oddali dostrzegaliśmy rozmazane wioski
berberyjskie- byliśmy wysoko nad nimi. Pomyśleliśmy, że w końcu
jesteśmy u siebie. Następnego dnia ruszyliśmy już przed szóstą
rano. Zeszliśmy do doliny do wioski Waneskra
i Tacheddirt. Tu odwiedziliśmy pewnego
Berbera imieniem Hassan oczywiście. Wizyta kosztowała nas 50
dirhemów, czyli około 20 zł. W tej wiosce na zawsze pozostawiliśmy
ufność we: „wrodzoną i naturalną gościnność ludów
berberyjskich”. Ruszyliśmy dalej w góry, na przełęcz Likemt
położoną na wys.około 3550 Droga była niemiłosiernie męcząca.
Wszędzie towarzyszył nam przepiękny widok szczytów górskich,
tak różnych od naszych tatrzańskich. Po drodze nie spotkaliśmy
żadnych turystów- jedynie samych pasterzy-Berberów. Schodziliśmy
do wioski berberyjskiej Azib
Likemt już w ciemnościach. Było dość ciężko zwłaszcza,
że wkopaliśmy się na ich specyficzne pola uprawne. O znalezieniu
ścieżki nie było mowy. Zresztą żadna ścieżka tam nie jest
oznaczona a ta którą szliśmy prowadziła właśnie na nawadniane
pola uprawne. Poza tym ciemność utrudniała orientację.
Postanowiliśmy zejść do rzeki. Byliśmy już bardzo zmęczeni wyjątkowo
trudnym podejściem i zejściem do doliny, poza tym nie chcieliśmy
być zauważeni przez Berberów. Długo siedzieliśmy jeszcze nad
rzeką bez zapalonych czołówek oczekując, aż w oddali zgasną światła
nielicznych berberyjskich domów i szałasów pasterskich. Jak się
okazało na drugi dzień nie groziło nam raczej nic złego…chyba…
Następnego
dnia długo spaliśmy, później równie długo Tomek walczyk z
maszynką benzynową, która trudno było odpalić, zwłaszcza na
tak dużym wietrze. Pierwszy raz zauważyliśmy turystów. Była to
grupa francuskich „trekkerów” jak ich później nazwaliśmy z
małymi 20 L plecaczkami, przed nimi szli przewodnicy oraz muły obładowane
namiotami, materacami. Rozbili się niedaleko nas na południową
drzemkę. Wynajęta obsługa zadbała o wszystko, na miękkich
materacach delektowali się widokiem gór. My zebraliśmy się późno
i po godz 12 wyruszyliśmy w góry. Ten etap był w miarę krótki.
Szliśmy pięknym wąwozem wzdłuż rwącej rzeki. Oczywiście
najpierw musieliśmy się sporo wypytać berberyjskich dzieci, żeby
trafić na odpowiednią ścieżkę. Kolejny nocleg mieliśmy na dość
dużej wysokości 3120 pod przełęczą Wuren. Bardzo mocno wiało w tym miejscu a temperatura w nocy spadła
prawdopodobnie poniżej zera ponieważ cały czas budziłam się i z
powodu zimna nie umiałam zasnąć. Niedaleko nas rozbili się znani
„trekerzy”. Następnego dnia ruszyliśmy na przełęcz…i następne
mulą ścieżką trawersowaliśmy kolejne szczyty gór podziwiając
wioski berberyjskie w dole. Po długim trawersie zaczęliśmy
schodzić do doliny. Słońce było coraz bardziej uciążliwe. Zbliżała
się godz. 12-zrobiliśmy sobie godzinną przerwę, szukając pod
paroma głazami upragnionego cienia. Po odpoczynku ruszyliśmy
dalej, gubiąc właściwą ścieżkę. Postanowiliśmy iść na przełaj
po gruzowo -żwirowatym wzgórzu. Tutaj dałam wreszcie upust swojej
długo kumulowanej złości i zakomunikowałam wszem i wobec (czyt.
Tomkowi) o swoim ogromnym niezadowoleniu. Stałam się w tym
momencie typowo zrzędliwą żoną i szczerze się dziwię, że
Tomek to wytrzymał, chociaż zastanawiałam się skąd ma tyle sił
i dlaczego idzie tak szybko, że nie potrafię go dogonić ;] No ale
zeszliśmy w końcu do doliny po kilku łykach cudownie zimnej
coca-coli odzyskaliśmy zapał do dalszej drogi. Za żadna cenę nie
chcieliśmy spać w tej wiosce i postanowiliśmy iść dalej, aż do
upadłego w kierunku jeziora Ifni.
Była to długa droga. Po drodze mijaliśmy dwie wiochy, w jednej
kupiliśmy gigantycznego arbuza o niepowtarzalnym smaku. Urządziliśmy
sobie prawdziwą, niezapomnianą ucztę. Każdym kęsem
rozpieszczaliśmy nasze długo zaniedbywane podniebienie. Z przepełnionymi
brzuchami ruszyliśmy dalej. Po drodze kolejne wiocha. Dzieci
atakowały nas o cukierki. Dwóch
maluchów przyczepiło się i szło z nami jakieś dobre 40 minut.
Przypadkiem przyjrzałam się niewielkiej desce zakończonej dużym
gwoździem trzymanej ot tak sobie w rękach jednego malucha. Ups…miałam
go od tej pory cały czas na oku, puszczałam go przed sobą. W końcu
towarzysze opuścili nas a ich napotkane matki wskazały nam drogę
w stronę jeziora. Kobiety okazały się być bardzo miłe co mnie
dość zaskoczyło. Po półtoragodzinnym podejściu przez skalne
zawalisko ujrzeliśmy przepiękne jezioro no i trekkerów. Po 40
minutach byliśmy na miejscu. Jeszcze tylko rozbić namiot, wrzucić
parę kanapek z sardynkami na ząb i spać. Byliśmy mocno zmęczeni.
Kolejnego
dnia szliśmy bardzo długo skalnym
wąwozem na przełęcz Wanums 3600 m.
Ponad pół dnia zajęło nam
to męczące podejście. Zejście było znacznie przyjemniejsze.
Dotarliśmy do schroniska Tubkal. Tam nocowaliśmy. Następnego dnia
wyruszyliśmy przed godziną szóstą na szczyt Tubkal
4167 m. n.p.m. Tutaj
było już bardzo dużo turystów przybyłych wprost z miejscowości
Imlil. Prawie wszyscy turyści
szli z przewodnikami. Na szczyt prowadziła tylko jedna ścieżka…Wejście
na szczyt nie było zbytnio męczące. Trochę się już
zaaklimatyzowaliśmy przez te kilka dni. Ze szczytu można było
podziwiać wspaniałą panoramę, wartą tego kilkudniowego wysiłku.
Na szczycie bardzo wiało. Ciężko było nawet spokojnie ustać w
miejscu a chłód przenikał do szpiku kości. Nie zabawiliśmy tam
długo. Około południa byliśmy z powrotem w schronisku. Po
krótkiej drzemce wyruszyliśmy w stronę wioski Imlil,
miejsca skąd mieliśmy opuścić górską okolice. Droga była dość
długa, więc zabiwakowaliśmy niedaleko szlaku. Następnego dnia
doszliśmy do wioski i stamtąd udaliśmy się do Marrakeszu.
Kolejnym etapem naszej podróży miała być Sahara oraz historyczne
miasta Maroka.
Erg
Chebi
Erg
Chebi to nazwa sławnych, jedynych wydm znajdujących się na
terenie Maroka. Jest to, można powiedzieć przedsmak Sahary. Zanim
tam dotarliśmy mieliśmy kilka niezłych przygód. Poznaliśmy
prawdziwe Maroko nieznane turystom z pięciogwiazdkowych hoteli.
Przez 10 godzin jazdy najtańszymi liniami autobusowymi (jedynie
takie docierały w interesujące nas miejsce) obcowaliśmy z niższymi
warstwami społeczeństwa a było co podziwiać;) . Na miejscu
wykupiliśmy wycieczkę obejmującą nocleg na pustyni w namiotach
berberyjskich. Dotarcie na wielbłądach.
Fez
Fez
to była stolica Maroka (zresztą jakie miasto nią nie było?).
Historyczne miejsce warte zobaczenia. Jeden dzień wystarczy na
zwiedzanie. Tutaj nie było natrętnych naciągaczy. Bardzo dużo
turystów.
Meknes
W
przewodniku polecali obejrzenie tego miasta. Do dziś się
zastanawiam dlaczego?
Rabat
Obecna
stolica państwa. Nie można w żaden sposób odczuć tutaj ducha
Maroka. Co można robić tutaj ciekawego? No cóż można
jedynie napić się pysznej kawy au latte, zjeść migdałowe
ciasteczka „Rogi Gazeli” i rozmyślać, jaki piękny i tak często
niedoceniany jest ten nasz słowiański kraj…
|