|
Mont Blanc'04:
opis |
zdjęcia
Relacja
z wyjazdu na Mont Blanc (4810) 30 07 - 15 08 2004 r.
Uczestnicy
wyjazdu: Anna
Chodorowska i Michał Trytko
Wstęp
Wyjazd
na Mont Blanc planowałem już od dawna. Mieliśmy jechać w trójkę:
Ania Chodorowska, Maciek Mierkułow i ja. Niestety Maciek złamał rękę.
Postanowiliśmy, że pojedziemy w dwójkę. Wyjazd zaplanowaliśmy
na 30 lipca, a powrót 15 sierpnia, gdyż korzystaliśmy z
WOCHENENDE TICKET. Bilet ten uprawnia do przejazdów pociągami RE(regional
express) i RB(regional bahn) oraz w miastach z S-Bahn w
weekendy. Kosztuje
28 euro i może z niego korzystać 5 osób. Jeśli kupimy bilet w
sobotę to jest on ważny do godz. 3:00 w niedzielę. W kasie
biletowej lub informacji można poprosić o wydruk planu podróży
lub skorzystać z internetu. Naszym celem było wejście na Mont
Blanc od strony francuskiej drogą klasyczną.
Podróż
do Chamonix
Jedziemy
pociągiem do Wrocławia. Tłok okropny, nie wspominając o
temperaturze. Wyjechaliśmy z Zabrza 30 lipca o godz. 15:05. We Wrocławiu
zorientowałem się, że wziąłem zły rozkład pociągów, ale udało
nam się znaleźć kafejkę internetową i wydrukować nowy. Do
Zgorzelca jechało się już znacznie lepiej. W Zgorzelcu udajemy się
pieszo na dworzec w Gorlitz. Tam „pani ochroniarz” informuje
nas, że dworzec czynny jest tylko do godz. 23:00, a jest 23:20.
Decydujemy się spać na ławkach przed dworcem. Jak się okazuje
nie jesteśmy jedynymi Polakami, którzy spędzają noc w ten sposób.
W nocy poznajemy Aśkę i Artura. Jadą do Stuttgartu. My również
jedziemy przez Stuttgart, więc postanawiamy jechać razem. Po
pierwsze - jest taniej, a po drugie - większą ekipą raźniej.
Podróż przez Niemcy zaczynamy o 5:01. Mamy jeszcze mały kłopot
z kupnem biletu bo, automat nie chce przyjmować monet ale, VISA załatwia
sprawę. Okazuje się, że opowieści o punktualności niemieckich
pociągów to mit. Czasem biegiem przesiadamy się do następnego
pociągu, bo poprzedni się spóźnił. W Stuttgarcie rozstajemy się
z naszymi znajomymi i od tego momentu jedziemy sami (prawie sami).
Na peronie zaczepia nas jakiś Mmurzyn, który chce skorzystać z
naszego biletu. Jako, że bilet jest na pięć osób, myślimy sobie
dlaczego nie. I to był nasz błąd. Okazuje się, że do biletu nie
można się dołączać i nasz czarny kolega dostaje mandat. Poza
tym konduktor prosi o nasze paszporty i zaczyna coś pisać. Na
dworcu wzywa policję, która również spisuje nasze dane. Ledwo
udaje nam się zdążyć na następny pociąg. Do dziś nie wiem, o
co im do końca chodziło. W pociągu poznajemy 4 Polaków, którzy
wybierają się do Francji pojeździć na rowerach. Dowiadujemy się,
że bilet na rower to zaledwie 3 euro. Super myślimy sobie, czyżby
pomysł na kolejne wakacje?
W końcu dojechaliśmy do BASEL BAD. Stamtąd jedną stację
pociągiem i już jesteśmy w Szwajcarii. W BASEL SBB jesteśmy o
pierwszej w nocy. Idziemy łapać stopa. Stoimy całą noc i nic,
dopiero nad ranem udaje nam się coś złapać. Gościu podwozi nas
tylko do stacji benzynowej. Twierdzi, że tam będzie nam łatwiej.
Okazuje się, że stoimy kilka godzin i nic. Słońce piecze niemiłosiernie,
łapiemy poważnego doła. Koło południa zjawia się kilku Polaków,
więc mamy konkurencję. Jadą do Zermatt. Ich celem jest Matterhorn.
Zrezygnowani siadamy przed wejściem do sklepiku na stacji z naszą
karteczką „BERN-GENEVE”. Po chwili podchodzi do nas gościu
przypominający lidera zespołu „Ich troje” i mówi, że jedzie
do BERN. Dobre i to,
zawsze 100km bliżej celu. Tam powtórka z rozrywki - 5 godz. i nic.
W końcu jednak zatrzymuje się samochód. Jedziemy do Fribourga.
Straszna dziura. Jedno auto na godzinę. Postanawiamy wrócić się
do BERN. W Bern nie poddajemy się i wracamy na autostradę. Zaczyna
robić się ciemno wiec szukamy miejsca na nocleg. Znajdujemy
miejski park. Rozbijamy namiot i momentalnie zasypiamy. Pobudka o piątej.
Śniadanko i znów na autostradę, ale nic z tego. Decydujemy się
na pociąg. Z ciężkim sercem kupujemy bilet do GENEWY za 33 euro
(od osoby). Pociąg pierwsza klasa, choć to klasa druga.
Klimatyzacja to już standard. W Genewie jesteśmy popołudniu.
Idziemy do autostrady ponad godzinę. Miejsce wydaje się być
beznadziejne. Jednak już po kilku minutach Ania łapie stopa.
Naszym wybawcą jest Francuz. Z rozmowy wynika, że również się
wspina. Bardzo sympatyczny gość. Podwozi nas do miejscowości położonej
ok. 80km od Chamonix. Tam stoimy raptem 15 minut, po czym parka
Francuzów podwozi nas kolejne 20km. Jest już trochę późno, więc
decydujemy się na nocleg. Tuż przy drodze jest ładna polanka, a
my jesteśmy wykończeni. Nie przeszkadzają nam nawet jeżdżące
samochody. Rano udaje nam się złapać stopa do Servoz. To już
20km od Chamonix. W najgorszym wypadku 4 godziny z buta. Ale los
jest dla nas łaskawy i po pół godzinie lądujemy w centrum
Chamonix. Tam kupujemy mapę i jedziemy atobusem za 1,5 euro do Les
Houches. Znajdujemy CAMPING BELLEVUE
( 4,5euro od osoby +1,5euro za namiot). Dodatkowo dostajemy 2
bilety na CHAMONIX BUS w cenie noclegu. Upoważnia on do przejazdów
autobusami przez cały czas zakwaterowania na kempingu. Rozbijamy
namiot i wybieramy się na zakupy, gdyż nie mamy nic do picia. W
pierwszym sklepiku 1.5l wody kosztuje 2,80euro. Jakiś kilometr
dalej ta sama woda kosztuje 1,20euro. Na drugi dzień udaje nam się
jednak znaleźć supermarket, gdzie butelka wody kosztuje 20 centów.
To normalne, że ceny mogą się różnić, ale czternastokrotnie? W
drodze powrotnej dopada nas deszcz. Leje, aż do wieczora, zaczyna
przemakać namiot. W nocy jednak deszcz ustaje.
Budzimy
się rano, a tu piękna pogoda. Jemy śniadanko i wyruszamy na
pierwsze spotkanie z Alpami. Naszym celem jest schronisko na BEL
LACHAT 2136m. O 15:30 jesteśmy na miejscu. Widoki przepiękne.
Przede wszystkim, jak na dłoni, widać Mont Blanc i Aiguille du
Midi. Robimy kilka fotek i zabieramy się do zejścia, bo zanosi się
na deszcz. Deszcz nas nie oszczędza. Jednak to tylko przelotne
opady i zanim doszliśmy do namiotów udało nam się wyschnąć. Po
drodze robimy zakupy w naszym nowo odkrytym supermarkecie. Oczywiście
obowiązkowo bagietka. Wieczorem znów zaczyna padać i tak do
samego rana. Trochę się martwimy pogodą, bo jutro mamy zacząć
podchodzić na Blanca. Kładziemy się spać pełni nadziei, że
jutro będzie lepiej.
Wejście na Mont Blanc
Dzień
pierwszy
Pobudka
o 7:00 rano. Pogoda nie zapowiada się najlepiej, więc śpimy
dalej. O 9-tej pogoda nieznacznie się poprawia. Decydujemy się na
wyjście. Pakujemy plecaki, a niepotrzebne rzeczy zostawiamy w
depozycie. O godz. 11-tej wychodzimy.
Plecaki ważą sporo, ale bywało już gorzej. Po 4 godzinach
podejścia jesteśmy przy górnej stacji kolejki linowej Les Houches
– Bellevue. Dalej droga wiedzie wzdłuż torów kolejki TRAMWAY du
MONT BLANC. Mijamy po lewej jakiś duży betonowy budynek, dalej
widać starą stację kolejki. Zaczyna psuć się pogoda, a stacyjka
okazuję się dobrym miejscem na nocleg. Puszki po „TYSKIM”
utwierdzają nas w przekonaniu, że da się tam spać i że nie
jesteśmy pierwszymi, którzy mają zamiar tam nocować. Ania poszła
jednak zobaczyć budynek, który wcześniej minęliśmy. Okazało się,
że jest to stare zrujnowane schronisko. Jednak pokoiki są w niezłym
stanie (drewniana podłoga, boazeria, i zamykane okiennice). W
jednym zrobiony jest nawet prowizoryczny piecyk i trochę drewna na
opał. Reszta pomieszczeń to jedno wielkie składowisko śmieci (
polskich, czeskich i słowackich). Choć jest dopiero przed 18-tą
postanawiamy zostać tam na nocleg, poza tym pogoda psuje się na
dobre. Leje jak z cebra, więc dalsze podejście jest bez sensu. W
środku jest bardzo przyjemnie. Przede wszystkim sucho i ciepło.
Jest to oczywiście ostatni nasz tak luksusowy nocleg. Gotujemy
kuskusa z sosem i rozbijamy sypialnie z namiotu, ponieważ nie wiemy
czy przypadkiem nie ma tu jakiegoś robactwa. W nocy Ania ma gorączkę,
więc tym lepiej, że nie poszliśmy dalej.
Musiała się chyba przeziębić. Poza tym „schronisko”
ma trochę dziurawy dach i cały czas kapie gdzieś woda, co jest
bardzo denerwujące. Ale po pewnym czasie można się przyzwyczaić.
Dzień
drugi
Noc
minęła spokojnie. Wstajemy o 6:00 rano mimo tego, że budzik
dzwonił już o 5:30. Pogoda zapowiada się całkiem nieźle. Jemy
śniadanko, pakujemy plecaki i o 7:30 wychodzimy z naszego
„luksusowego hotelu”. Pewnie za kilka dni zatęsknimy za takim
noclegiem. Idziemy dalej wzdłuż torów, aż do ostatniej stacji
kolejki TRAMWAY du MONT BLANC. U góry jesteśmy drudzy, ponieważ
przed nami było już dwóch gości, którzy najprawdopodobniej tam
spali. Ale spokój nie trwa długo - po 10 min przyjeżdża pierwszy
tramwaj. Wysiada z niego ok. 50 ludzi. I nagle czuję się jak na
MOK-u w wakacyjny weekend. Część z nich również idzie na Mont
Blanc. Zachodni wspinacze nie podchodzą tego fragmentu trasy, tylko
pokonują go kolejkami. Ale my mamy na ten temat swoje zdanie.
Robimy kilka zdjęć i zaczynamy podchodzić. Podejście nie
sprawia trudności. Niebo jest częściowo zachmurzone, więc idzie
się całkiem nieźle. Dochodzimy do schroniska Tete Rousse 3167m.
Stwierdzamy, że jest jeszcze wcześnie i decydujemy się na dojście
do Goutera 3817m. Nabieramy do butelek wody z lodowca i kontynuujemy
podejście. Zaczynamy odczuwać zmęczenie. Myślę, że wysokość
daje pomału o sobie znać, a my mamy jeszcze do przekroczenia
bardzo niebezpieczny żleb. W wielu relacjach internetowych czytaliśmy,
że należy przechodzić go wcześnie rano, a nawet nocą, dlatego
tym bardziej mamy pewne obawy. Żleb okazuje się dla nas łaskawy.
Podejście za żlebem to wielkie rumowisko kamieni, a następnie
wspinaczka o trudności II-III. Jednak wysokość grubo ponad 3000m
i 25kg plecak dają nieźle popalić. W niektórych miejscach,
szczególnie tuż przy samym schronisku Gouter, są zamontowane
stalowe linki. W końcu jesteśmy na miejscu. Jest godz.20:00. Jesteśmy
wykończeni. Wchodzimy do środka, żeby chwilkę odpocząć. Tuż
powyżej schroniska ok. 50m dalej rozbitych jest kilkanaście namiotów.
Znajdujemy jedną wolną jamę wykopaną w śniegu. Rozbijamy
namiot i nareszcie robimy coś ciepłego do jedzenia. Widoczki
przepiękne. Szczególnie ciekawy jest widok tabliczek z zakazem
biwakowania, które znajdują się między namiotami. Gdyby to
widzieli nasi strażnicy TPN-u. J
Ania pada od razu, bo chyba znowu ma gorączkę. Poza tym ma
problemy z zatokami. Ja wychodzę zrobić jeszcze kilka zdjęć,
ponieważ widok na Chamonix jest przepiękny. Tym bardziej nocą,
miasto jest całe oświetlone. W nocy jest ciepło, temperatura na
zewnątrz namiotu -5°C.
Mimo wysokości udaje nam się przespać całą noc. To chyba
dlatego, że jesteśmy bardzo zmęczeni.
Dzień
trzeci
Rano
pogoda przepiękna. Staram się zjeść kaszkę ryżową z
brzoskwiniami, lecz okazuje się to niemałym wyzwaniem. Smakuje
ohydnie. Dziś planujemy dojść tylko do Vallota, dlatego nie
musimy się spieszyć. Tym bardziej, że pogoda nam sprzyja.
Wychodzimy o godz. 10:00. Przed wyjściem robię jeszcze kilka
fotek, bo widoki są naprawdę rewelacyjne. Podejście jest łatwe,
ale wysokość nas dobija. Boli mnie głowa, mam nudności i męczę
się 5 razy szybciej niż normalnie. Paskudne uczucie. Na początku
idziemy związani liną, ale po kilkudziesięciu metrach
stwierdzamy, że to bez sensu. Ania ma całkiem inne tempo niż ja,
poza tym szczeliny widać z daleka i można je bez problemu
przekroczyć. Po drodze spotykamy naszych znajomych z pola
namiotowego w Les Houches. Wracają ze szczytu. Mają jeden dzień
zapasu, gdyż spory odcinek podjechali kolejkami. Doradzają nam,
abyśmy rozbili się na przełęczy 50m poniżej Vallota, ponieważ
przy samym Vallocie nie ma za bardzo miejsca. Tak więc robimy. Tym
bardziej, że przed nami zaczęli rozbijać się już Finowie. Jesteśmy
już bardzo zmęczeni, a tu trzeba jeszcze okopać namiot. Kopiemy
menażkami i czekanami, co chwilę z zazdrością spoglądając na
aluminiowe łopaty naszych sąsiadów i tempo, w jakim powstają ich
jamki. Jednak widząc nasz wysiłek proponują nam jedną łopatę
twierdząc, że będzie nam łatwiej. Oczywiście dwa razy nie
musieli powtarzać. Z radością łapię za łopatę i już po
chwili możemy rozkładać namiot. Jesteśmy im bardzo wdzięczni,
ponieważ naszym sprzętem kopalibyśmy chyba z godzinę, co na
wysokości 4250m nie należy do przyjemności. W końcu staje nasz
namiocik, wchodzimy do środka i przez godzinę leżymy tak, jak
weszliśmy. Jedynie rozłożyliśmy karimaty i folię NRC. Po chwili
odpoczynku przyszedł czas na herbatkę. Przez cały dzień wypiliśmy
tylko kubek kawy na śniadanie i kubek herbaty, która została w
termosie jeszcze z nocy. Pijemy herbatkę, jemy po kawałku
czekolady i kładziemy się spać. Wieczorem zaczyna psuć się
pogoda, zrywa się wiatr i zaczyna padać śnieg. W nocy przechodzi
koło nas burza z błyskawicami.
Dzień
czwarty
Pobudka o 3:00. Pogoda fatalna. Pada śnieg, wieje jak
cholera, a w dodatku widoczność zerowa. Śpimy dalej, bo wychodzić
w taką pogodę nie ma sensu. Sytuacja zmienia się dopiero ok.
godz. 11-tej. Decydujemy się na atak. Wychodzimy na lekko o 12:30.
Zabieramy tylko aparat, termos i kilka czekolad. Do Vallota idzie się
całkiem dobrze, ale wyżej zaczyna się. Z Anią nie jest jeszcze
tak źle, ale ja czuje się fatalnie. Widocznie ona szybciej się
zaaklimatyzowała. Dochodzimy do wysokości ok. 4500m. Pogoda jest
bardzo niepewna. Czasem widoczność maleje do kilku metrów. Poza
tym czuję się okropnie. Proponuje wycofać się do przełęczy i
wejść jutro rano. Ania czuje się nie najgorzej, więc nawet nie
chce o tym słyszeć. Idziemy dalej. Wiatr jest bardzo silny, a grań
dosyć stroma. Dla bezpieczeństwa wiążemy się liną. Mijamy 3 -
osobową ekipę. Mówią nam, że warunki są kiepskie, dlatego się
wycofują. My nie dajemy za wygraną. Po wielkich trudach i walce z
wysokością o godz. 16:30 stajemy na szczycie. Jest przepięknie, aż
łzy się cisną do oczu. Oprócz nas jest jeszcze dwóch gości.
Prosimy ich o zrobienie pamiątkowego zdjęcia. Sami także robimy
sporo fotek. Wypijamy jeszcze po kubku herbaty i zaczynamy schodzić.
Zejście
Zejście
idzie bardzo szybko. To chyba dlatego, że Ania nie może się
doczekać jakże „komfortowego” wychodka w Vallocie. Oczywiście
grzechem byłoby nie zrobienie zdjęć wewnątrz, bo to już przecież
schron - legenda.
Stwierdzamy, że nie jest taki zły, jak go opisują.
Zejście
ze szczytu na przełęcz Col du Dome do namiotu zajmuje nam ok.
godziny. Pierwsze co robimy po przyjściu to wysłanie SMS-ów z
informacją o zdobyciu szczytu. Później przychodzi czas na posiłek.
Na początek czekoladka i resztka herbaty z termosu. Na tym jednak
się kończy, bo wcale nie mamy apetytu. Czas nas nie goni, więc
postanawiamy zostać na noc na przełęczy. W nocy przychodzi załamanie
pogody. Zaczyna padać śnieg, a wiatr szarpie namiotem na wszystkie
strony. Widoczność prawie zerowa. Dostajemy SMS-a z prognozą.
Poprawa pogody ma być dopiero w środę, a jest poniedziałek.
Najgorsze, że kończy nam się gaz. Topimy tylko śnieg, żeby mieć
coś letniego do picia, a do jedzenia pozostaje nam czekolada. Dzień
jakoś mija. Musimy odkopać namiot, bo robi się coraz ciaśniej.
Idę na ochotnika, bo nie mogę już wyleżeć w śpiworze. Niedługo
dostanę chyba odleżyn. Śniegu napadało całkiem sporo. Pod wieczór
mija nas grupka Polaków. Wycofują się, bo pogoda jest fatalna.
Mogą sobie pozwolić na zejście, ponieważ idą za przewodnikiem,
który ma GPS-a. Mamy niezły ubaw, gdy okazuje się, że również
są z Rudy Śląskiej, a w dodatku jeden chłopak jest z Bykowiny.
Jaki ten świat mały. W nocy wiatr cichnie. Z nadzieją wychodzę
sprawdzić jaka jest pogoda. Ku mojemu zdziwieniu widoczność jest
rewelacyjna, a niebo czyściutkie. Proponuje, żeby się spakować i
zacząć schodzić, ale Ania nawet nie myśli się ruszyć.
Stwierdza, że droga nie jest przetarta i lepiej poczekać do rana.
Rano pogoda znów się psuje. Jednak nie na długo, bo już po
godzinie znów jest ładnie. Kiedy zaczęliśmy się pakować sporo
ludzi było już w drodze na szczyt. Nigdy nie zapomnę tego widoku,
jak wężyk światełek podąża ku szczytowi. Zaczynamy schodzić.
Dziś Ania kiepsko się czuje. Ciągle męczy ją katar. Dochodzimy
do Goutera, dalej do Tete Rousse. Przy Tete Rousse nareszcie możemy
przebrać się w krótkie spodenki. Niektórzy jednak idą w
polarach i gore-texach, aż do samego dołu. Jednak najbardziej
rozbawiła nas pewna pani, która schodziła przez 2 godziny z
Goutera do Tete Rousse w rakach. Dla niewtajemniczonych podpowiem,
że idzie się po skałach i nie ma tam grama lodu, ani śniegu. Do
dziś słyszę przeraźliwy zgrzyt jej raków. Ciekawe, czy jak zeszła
to miała jeszcze zęby. Cóż głupota ludzka nie zna granic. Pogodę
mamy super. Po dojściu do stacji kolejki
TRAMWAY du MONT BLANC odechciewa się nam wszystkiego. Ludzi
jak na kasprowym. Co chwilę przyjeżdża nowy transport. Nie
zastanawiając się długo zaczynamy schodzić dalej. Anię zaczynają
boleć kolana. Schodzimy inną drogą, żeby ominąć śmierdzące
smarem tory kolejki. Zejście strasznie monotonne, ponieważ cały
czas idzie się trawersując zbocze, a wysokości nie ubywa.
Najgorsze, że nie mamy nic do picia, a po drodze nie ma żadnego źródełka.
Dopiero w połowie drogi Ania znajduje drewniane poidełko z wodą.
Cóż za smak w porównaniu z ohydną wodą z lodowca. Po drodze
dopada nas deszcz, ale jest nam już wszystko jedno. Wychodzimy w
Les Houches tuż obok naszego Supermarketu. Kupujemy 2l soku pomarańczowego,
który prawie cały wypijamy na miejscu, no i oczywiście butelkę
wina, żeby oblać nasz sukces. Wieczorem na polu namiotowym
gotujemy makaron z gulaszem. Czekaliśmy na niego z utęsknieniem.
To taki hermetycznie pakowany. Można kupić w TESCO za 4 zł.
Naprawdę polecamy. Rewelacja!!! Do tego jeszcze winko, palce lizać.
I tak minął kolejny dzień pełen wrażeń. Aha! Jeszcze jedno:
namiot przyszło nam rozbijać w deszczu, ale ten gulasz.......ummm
wszystko nam wynagrodził.
Droga
powrotna
Zdecydowaliśmy,
że wracać będziemy przez Francję, a nie jak poprzednio przez
Szwajcarię. Wynikało to z faktu, że we Francji łatwiej złapać
stopa. Przynajmniej tak się nam wydawało. Jednak tak czy inaczej
po dwóch dniach tułaczki wylądowaliśmy w Genewie. Bilet na pociąg
do Basel kosztuje 43euro od osoby. Niestety nie mamy innego wyjścia,
ponieważ jest piątek, a w sobotę rano mamy zacząć podróż
przez Niemcy na wochenende ticket. Podróż pociągami minęła dosyć
przyjemnie, mimo licznych przesiadek, a było ich aż 7. Był tylko
mały problem, gdyż przedostatni pociąg spóźnił się prawie pół
godziny i uciekł nam następny. Ale jak się później okazało
tamten też był sporo opóźniony, więc zdążyliśmy na niego bez
problemu. Jeszcze tylko przejście przez granicę i już jesteśmy w
Polsce. W Zgorzelcu kiblujemy do rana pod kościołem, ponieważ PKS
mamy dopiero o 6:30. Rano wsiadamy do autobusu i popołudniu jesteśmy
w Gliwicach.
Podsumowanie
Wyjazd
zajął nam 17 dni, z czego 8 straciliśmy na dojazdy. Dziś wiemy,
że przez Szwajcarię lepiej nie wybierać się na stopa. Przejazd w
dwie strony kosztował nas prawie tyle samo, co przejazd autokarem.
Było to spowodowane oczywiście kupnem biletów na pociąg w
Szwajcarii. Tak czy owak uważam, że wyjazd był bardzo udany. Z całą
pewnością polecam każdemu wejście na Mt. Blanc i nie tylko,
ponieważ całe Alpy są godne uwagi. Myślę, że Ania zgodzi się
ze mną w tej kwestii.
Michał
Trytko
|