WYPRAWY > Meksyk'07

 

<< wróć do wypraw    

Meksyk 07: opis | zdjęcia

Meksyk 07

Meksyk - wulkany, jaskinie i piramidy

Uczestnicy: Damian Szołtysik, Wojciech Wyciślik 

Meksyk to kraj, w którym ludzie lubiący góry i jaskinie znajdą coś dla siebie. Tak też celem naszej wyprawy było wejście na dwa najwyższe wulkany w tym kraju (Iztac i Orizaba) oraz rekonesans po jednym z wielu w tym kraju rejonach krasowych. Oczywiście nie można było też pominąć miejsc związanych z prekolumbijskimi kulturami Ameryki Środkowej. 
Z stolicy udaliśmy się do miejscowości Amecameca, skąd wyjechaliśmy na przełęcz Corteza (tędy prawie 500 lat temu Hernando Cortez wiódł swoją armię na podbój państwa Azteków) i do miejsca zwanego La Joya (3900). Dalej ruszyliśmy już na nogach w stronę szczytu Iztachuatl (5240). Zaczynamy od falstartu schodząc w niewłaściwą dolinę lecz po 2 godzinach byliśmy już na właściwej ścieżce wiodącej w stronę szczytu Szlaki tu nie są właściwie znakowane a poza tym leżał tu już śnieg. Podczas odpoczynku na małej przełączce doszła nas para Polaków (Marcin i Monika z Poznania wraz z przewodnikiem). Wkrótce wysokość daje znać o sobie a ciężkie plecaki dopełniają dzieła. Tempo marszu drastycznie spada. Z trudem osiągamy jedną z przełęczy dość rozległej grani Iztac i docieramy do schronu na 4790. Kładziemy się od razu spać planując nazajutrz o świcie wyruszyć na szczyt. Czujemysię łagodnie mówiąc fatalnie. W nocy przychodzi śnieżna nawałnica. Rano nie poznajemy świata. Napadało dużo śniegu czyniąc dalszy trasę na kilka dni raczej niedostępną, widoczność ograniczona do kilkunastu metrów a co najgorsze brak perspektyw na rychłą zmianę pogody. Niestety musimy odpuścić schodząc razem z Marcinem i Moniką. Oni również podwożą nas z powrotem do Amecameca (dziękujemy i pozdrawiamy). 
Następny cel to najwyższy wulkan Meksyku a zarazem trzeci co do wysokości szczyt Ameryki Północnej - Orizaba (5700). Tradycyjnie startujemy z miasteczka Tlachichuca. Jeepem podjeżdżamy do schroniska Piedra Grande (4260). Było tu już 4 Amerykanów próbujących wejść na górę ale z powodu złej aklimatyzacji im się to nie udało. Tak na marginesie to w schronisku grasowało mnóstwo myszy, które w nocy stawały się bardzo bezczelne. W końcu by mieć święty spokój rozbijamy na podeście namiot i problem z głowy. W drugi dzień robimy rozpoznanie trasy dojścia pod lodowiec. Śniegi zaczynały się tuż powyżej schronu. Miejscami brniemy po kolana w śniegu. Słońce i wiatr szybko zatarły  ślady poprzedników (albo ich w ogóle tam nie było) więc sami musimy szukać drogi. Czasem spod śniegu wystają pomarańczowe chorągiewki. Lodowiec zaczyna się na 4900. Do tego miejsca dochodzimy i wracamy z powrotem do schronu, w który został już tylko 1 Amerykanin (Tony). Dzień później startujemy o 3 rano na szczyt. Dzień na tej szerokości geograficznej robi się w ciągu 10 minut. Już w promieniach słońca lecz przy przenikliwym, zimnym i mocnym wietrze wchodzimy na lodowiec otaczający wulkan. W rakach i wspomagając się czekanami szybko podążamy swoją drogą wprost na najwyższą kulminację krateru. Wojtek po drodze musi rozcierać palce stóp bo stracił czucie w palcach (to ten zimny wiatr). Lodowiec wydaje się nie mieć końca ale jednak docieram do krateru, który tworzą pionowe ściany opadające może 200 - metrowymi zerwami w dół do krateru. Tuż pod szczytem była przełączka na której o dziwo było bezwietrznie. W pół godziny później dochodzi Wojtek. Gotujemy herbatkę i delektujemy się przecudnymi widokami na wszystkie strony Meksyku. Miejsce jest naprawdę przeurocze. Widok od Zatoki Meksykańskiej po śnieżne czapy wulkanów na zachodzie. Na południu rozległe Sierra Madre. Po godzinie rozpoczynamy mozolne zejście. O ile na górę weszliśmy w znakomitej kondycji (aklimatyzacja na Iztac zrobiła swoje) to schodzenie w operującym mocno słońcu nie należało do przyjemnych. W każdym razie do schroniska wracamy szczęśliwi jak mało kiedy równo po 11 godzinach gotując po drodze 3 razy herbatę. W międzyczasie przybyło tu dużo ludzi a jedna ekipa to miała sprzętu jak na podbój Everestu. Tym samym jeepem, który przywiózł bogatych Niemców i Amerykanów wracamy w dół. 

Następnym etapem podróży były tereny krasowe w pobliżu miasta Orizaba. 

W Meksyku ruch speleologiczny jest bardzo wątły. Przed wyjazdem kontaktowałem się i z Marcinem Galą i z Jerzym Zygmuntem (pozdrawiam) a na miejscu również zorientowaliśmy się sami co tylko potwierdziło powyższą tezę. Serghio Santana (grotołaz z Meksyku) dał nam namiary na Orizabę. Na miejscu okazało się jednak, iż jest to komercyjna agencja turystyki kwalifikowanej. Za wypożyczenie sprzętu i lin facet chciał duże pieniądze. W końcu jednak za 50 $ zawieźli nas jeepem w góry i poszliśmy (już sami) do dwóch poziomych, nie do końca wyeksplorowanych jaskiń: Cueva Galicia i Cueva Cruz. Ta pierwsza to wspaniały korytarz z ogromnym namuliskiem i ciekiem wodnym. Ogromne ilości błota. W porze deszczowej jaskinia jest całkowicie wypełniona wodą, która wypływając zalewa dolinę, w której jest otwór. Temperatura w jaskini to ok. 20 st. Mnóstwo nietoperzy. Brniemy w błocie. Do dalszych ciągów idę sam bo Wojtek odpuszcza błoto. W niektórych miejscach wciąga mnie jak w bagno. Od miejsca gdzie korytarz staje się niski wracam do Wojtka straszliwie ufifrany błotem. Ciekawostką były bardzo duże, czarne pająki, chodzące po ścianach jaskini. Jaskinia ta położona na wysokości 1260 metrów. Roślinność tropikalna. Najgorsze to wszędobylskie robactwo, które pogryzło nogi Wojtka. Wioska w pobliżu jaskiń nazywała się Cuesta del Mexicana i zamieszkana była głównie przez Indian, którzy na pobliskich  polach trzciny cukrowej i kawy pracowali z maczetami w ręku.
Niespodziewanie Rudolfo (tak nazywał się szef agencji Desafio) składa propozycję eksploracji nieznanej studni w innym rejonie gór. Tym razem nieodpłatnie. Na drugi dzień znów jeepem jedziemy w góry wyposażeni już jak na prawdziwą akcję jaskiniową. Gruntową drogą podjeżdżamy do małej polanki (nieopodal była jakaś prymitywna chatynka) zostawiamy auto. W 2002 roku działała tu jakaś włoska wyprawa eksplorując kilka jaskiń do głębokości 400 metrów. Studnię, którą odnalazł przypadkowo Rudolfo nie eksplorował nikt. Była dosłownie 30 metrów od auta lecz i tak było ją trudno odnaleźć. Znajdowała się w leju porośniętym bujną roślinnością. Rudolfo zjeżdżając na linie na dno leju maczetą oczyszcza drogę i w końcu otwór (dalej był drugi ale trudniej dostępny). Zrzucony kawał drewna robi wrażenie. Nie ma mowy o jakimś spitowaniu bo tego sprzętu nie posiadali. Zakładam zjazd z kości i w drabinkach (główny przyrząd do zjazdu w Ameryce) zjeżdżam na dno nieznanej studni (Wojtek nie brał udziału w akcji do jaskini). W worze miałem 150 metrów liny (mamut 10) Wg mnie studnia mogła mieć z 60 metrów głębokości. Był to typowy awen. Na dnie leżały zbutwiałe pnie a nawet jakieś śmieci przyniesione pewnie przez wodę. Rudolfo zjeżdża za mną lecz dalej już nie idzie. Liczył pewnie, że to koniec dziury. Tym czasem jaskinia się kontynuuje. Następny próg jest obok. Improwizuję zjazdy z kostek i taśm. Dalej znów kilkanaście metrów zjazdu, okno i kolejna studnia. W worze zostało mi kilka zwojów liny. Dwa progi schodzę bez liny. Dalej meander i kolejna studnia. Sonduję kamieniem, ok. 30 m. Niestety bez liny to koniec. Po ścianach widać, że w porze deszczowej muszą dziać się tu straszne rzeczy jeśli chodzi o wodę. Nie wiem jak daleko jaskinia się jeszcze ciągnie lecz nie sądzę aby takie ilości wody tak sobie gdzieś wsiąkały. Wychodzę z czuciem do góry likwidując te przedziwne stanowiska. Rudolfo w międzyczasie wyszedł już do góry. Targam do góry linę myśląc iż w zwykłym kombinezonie "tatrzańskim" to bym się pewnie ugotował. Likwidujemy wszystko i wracamy (z Rudolfo uzgadniam roboczą nazwę jaskini na Sotano Polaco (a jak by inaczej), wysokość otworu - 1460 m npm, góra Cerro Petlalcala). Oczywiście nie mogliśmy skartować dziury więc tylko pobieżny szkic.
Kilka słów o terenie. Pasmo górskie Serra Madre Oriental dochodzące w najwyższej kulminacji do 3100 m npm. Bardzo słabo rozpoznany teren pod względem jaskiniowym, stwarzający wspaniałe możliwości eksploracji. "Nasza" jaskinia jest dość nisko ale wapienne ściany wznoszą się tu znacznie wyżej. Wg Rudolfo (jest szefem federacji alpinizmu w stanie Veracruz) nie trzeba specjalnych zezwoleń w tym stanie. Wystarczy dogadać się z miejscowymi. Najlepiej cały sprzęt przywieź z Polski. Jedzenie i wodę trzeba kupić na miejscu. 

Trzecim etapem naszej podróży było zwiedzenie kilku innych miejsc. Tak więc dla odpoczynku 2 dni spędziliśmy nad Pacyfikiem w Acapulco a reszta czasu w mieście Meksyk robiąc wypady do starych tolteckich miast: Tula i Teuhuacan. Zobaczyliśmy Tenochtitlan. W samej stolicy zwiedziliśmy arcyciekawe muzeum antropologii, sanktuarium Matki Boskiej Guadelupe i kilka innych zabytków.

Ogólnie kilka słów dla zainteresowanych ewentualną podróżą do Meksyku:
Jak człowiek rozsądnie się zachowuje to jest bezpiecznie. Trochę droższe niż w Polsce jedzenie. Wodę najlepiej kupować w plastikowych butelkach. Koszmarnie drogie autobusy dalekobieżne (ok. 1 peso za kilometr), lokalne dość tanie. Meksyk jest krajem w którym śmieci wyrzuca się byle gdzie więc wyobrażenia mogą nie zgadzać się z rzeczywistością. Mnóstwo przeróżnych targowisk. Jedzenie można kupować byle gdzie. Hotele od 100 do 300 peso (te tanie, 10 peso = 1$), w pokoju łazienka. Rozbijanie namiotu w górach i na odludzi jak najbardziej natomiast blisko wsi raczej bym nie ryzykował. W Meksyku tylko przypadkowo można spotkać kogoś z znajomością angielskiego. Nawet na dużych dworcach autobusowych nikt nie zna angielskiego. Dobrze trochę tego hiszpańskiego znać.  

Damian Szołtysik