|
<<
wróć do wypraw
Turcja 07: opis
| zdjęcia
Turcja'
07
Wyprawa
rowerowa do Stambułu
Uczestnicy:
Ewa i Wojciech Orszulik
24.07.2007
- 12.08.2007
Pomysł wyjazdu rowerowego zrodził się około pół roku wcześniej.
Początkowo mieliśmy zwiedzić Rumunię, jednak plany zostały
przesunięte do Turcji, a głównym celem wyprawy został Stambuł.
Po przygotowaniu rowerów i spakowaniu potrzebnych rzeczy wyjechaliśmy
z Rudy w kierunku Zabrza, skąd pociągiem (00:16) dojechaliśmy do
Piwnicznej Zdroju. Na samym początku przeszliśmy niezły trening
przez Słowację i Węgry. Spaliśmy w naszym słynnym tropiku w ogródku
słowackiej babci oraz węgierskich kleryków. Ten ostatni nocleg dał
nam do zrozumienia, że nie ma co szukać pomocy u księży, gdyż
potraktują cię jak śmiecia. Na Węgrzech zaliczyliśmy pośredni
cel Tokaj, który okazał się malutką mieściną. Nie mieliśmy
tu problemu z wodą, gdyż w odległościach 1 km rozmieszczone są
hydranty z pitną wodą. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy
wjedziemy do zagadkowej Rumuni, o której słyszeliśmy, że trzeba
uważać na portfel jak i życie. Plotki te okazały się jak
najbardziej błędne, gdyż Rumunia to piękny, nie odkryty kraj z
życzliwymi mieszkańcami. Nie było tu problemu z zaopatrzeniem,
gdyż w każdej wiosce znajdował się sklep (ceny podobne do
naszych). Ludzie chętni do pomocy. Wystarczyło tylko przełamać
barierę wstydu i problem z brakiem wody, noclegiem, czy wskazaniem
drogi został natychmiast rozwiązywany.
Rumunię przejechaliśmy na skos, od północnego-zachodu po południowy-wschód
przez miejscowości tj.: CAREI, ZALAU, CLUJ-NAPOCA, MEDIAS, SIBIU,
PITESTI, BUKARESZT, KONSTANCJA, MANGALIA. Każdy dzień to trening
przed następnym. Średnio na dzień przejeżdżaliśmy około 100
km. Nocowaliśmy zawsze u kogoś na ogródku. Czasami zdarzało się,
że w domu na wygodnym łóżku przy National Geografic w
telewizorze. Rumuni okazali się bardzo gościnni, nieraz dostaliśmy
kolację, czy śniadanie, a nawet prowiant na drogę. Byli to ludzie
biedni, ale z wielkim sercem, częstowali nas wszystkim tym, co
mieli najlepszego.
Kolejnym celem był wjazd na przełęcz (2044 m n. p. m.) w Górach
Fogarskich. Okazało się, że trafiliśmy na załamanie pogody:
deszcz i mgła uniemożliwiała robieniu zdjęć. Po morderczym
podjeździe (37 km stromo pod górę) zdobyliśmy cel, jednak tym
razem dzień zakończył się relaksem w górskim schronisku
(20$/2osoby). Zjazd (76 km) też nie był łatwy, gdyż mgła szybko
zamieniła się w deszcz, a droga asfaltowaâ�Ś. w sumie
szutrowa uniemożliwiała szybki zjazd.
Po trudach górskich podjazdów i tych milszych zjazdów, nie mogliśmy
się doczekać kolejnego celu, którym było Morze Czarne.
Czarnomorski wiatr otulał nasze spocone podróżą ciała, a nasze
żołądki w końcu mogły zjeść coś niezdrowego tłusta
pizza.
W Rumuni spędziliśmy 10 dni i już nie mogliśmy się doczekać,
kiedy zawitamy do Bułgari, o której słyszeliśmy same
superlatywy. No i okazało się, że tylko słyszeliśmy
superlatywy, gdyż realnie było całkiem odwrotnie. Tylko kurorty
wyglądały pięknie, poza tym to przeżyliśmy szok, gdyż
miasteczka, czy wsie wyglądały jak po wybuchu w Czarnobylu:
opuszczone, zniszczone domy, a ludzie chowający się przed
turystami. Tu nie mogliśmy liczyć na pomoc, gdyż najzwyczajniej
ludzie uciekali, lub dawali zbywającą odpowiedź. Ogólnie w całej
Bułgarii był problem z wodą, zaopatrzeniem, gdyż miejscowości
oddalone są od siebie kilkadziesiąt kilometrów. Na każdym kroku
było czuć komunę.
W Bułgarii musieliśmy dojechać do Warny, skąd mieliśmy się
przepromować do Stambułu. Okazało się, że promu owego nie ma
(przewodniki podają, że jest). Jedyny prom a raczej wodolot łączący
Bułgarię z Turcją odpływał z Neseberu (około 100 km od Warny)
w środy i w piątki (trzeba wcześniej zrobić rezerwację, ale i
tak nie ma pewności, czy się popłynie) w cenie 69 Euro od osoby.
Zatem postanowiliśmy dojechać do Stambułu na rowerach.
Przez całą podróż staraliśmy się unikać bułgarskich szczurów,
slamsów, cyganów no i właśnie na taki obóz natrafiliśmy nocą,
podczas szukania noclegu. Nie mieliśmy już wyboru, spaliśmy wśród
namiotów cyganów. Jak widać opis ten nie zostałby wykonany, jeśli
coś by się nam stało. Zatem noc wśród cyganów przebiegła jak
najbardziej spokojnie.
Granicę bułgarsko-turecka przekraczaliśmy w Malko Tarnovo, do której
prowadzi droga biegnąca szczytami górskimi. Duszą byliśmy już w
Turcji, a ciałem wciąż jeszcze w Bułgarii. Właśnie na tej końcówce
bułgarskiej drogi Wojtuś przeżywał rozstrój żołądkowy, co
uniemożliwiało szybki wjazd do Turcji. Po całodniowej męczarni
docieramy do Turcji, która wita nas od razu herbatką w pierwszej
wiosce. Tu znowu widać ludzi, którzy są tak samo przyjaźni jak
Rumuni. Co chwilę słyszeliśmy âhelloâ i gesty zapraszające nas
na herbatę.
Aby przyśpieszyć osiągnięcie celu decydujemy się na złapanie
autostopu, a raczej busostopu. Będąc szczęściarzami udaje nam się
dojechać do Stambułu jednym stopem. Trafiamy do samego centrum
Stambułu, gdzie podziwiamy Ayasofię, Błękitny Meczet. Nocujemy w
hotelu, gdyż w Stambule nie ma campingów (przewodniki piszą
inaczej). Na drugi dzień okazuje się, że tym razem Ewa ma
problemy z żołądkiem i cały czas wymiotuje. Docieramy do Morza
Marmara i tam spotykamy Polaka turystę. Po kilku minutach
okazuje się, że jest szansa abyśmy wrócili z nim do domu, gdyż
w autokarze może będzie miejsce. I tak się okazuje.
Wykorzystujemy dzień do wieczora, aby móc zaliczyć ostateczny
cel azjatycka część Stambułu. Wieczorem pakujemy nasze
rowerki i już w pełnym relaksie wracamy do domu.
Wyprawa ta nauczyła nas, że nie warto słuchać tych turystów spędzających
wakacje poprzez biura podróży, gdyż mają znikomą wiedzę na
temat życia poza kurortami. Ceny wszędzie są podobne do naszych,
a bariera językowa szybko pęka, bo dla chcącego nic trudnego ,
wystarczy tylko otworzyć usta.
(zdjęcia)
|