WYPRAWY > Ukraina '05

 

<< wróć do wypraw    

Ukraina '05: opis | zdjęcia

Ukraina '05

WSPOMINKI Z WĘDRÓWEK PO CZARNOHORZE i okolicach...

             Jeszcze w ciągu roku akademickiego (czytaj szkolnego) wśród moich znajomych narodziła się koncepcja wyjazdu w Czarnohorę. Ponieważ w młodości swej samotnie wybrałem się w te rejony (i zakochałem się w nich) zaproponowano mi udział w tej ekspedycji. Oczywiście bez wahania przystałem na niniejszą propozycję i w ten oto sposób dnia 12 (a może 13) sierpnia, późną nocą zapakowaliśmy się w podróż do Przemyśla, gdzie dojechała (nieco spóźniona) reszta ekipy. Z Przemyśla skierowaliśmy się do Medyki, gdzie na granicy było nam dane poznać lokalny „Folklor” niemniej przedostaliśmy się na drugą stronę. Tam cudem władowaliśmy się cała 10 do busa (co wywołało niewielką burzę) i skierowaliśmy się do Lwowa. Po zakupieniu imiennych biletów kolejowych i kontemplacji urody Ukrainek (które są naprawdę piękne) zakupiliśmy „prowiant” i załadowaliśmy się w pociąg do Rachowa. Ponieważ pociąg jechał dość powoli, a „prowiantu” ubywało szybciej w Iwano-Frankowsku delegacja uzupełniła zapasy, tak by do Rachowa nie uschnąć z pragnienia.

W Rachowie wylądowaliśmy po północy, pierwszy tani „hotel” nie dysponował wolnymi pokojami, trafiliśmy do Turbazy znajdującej się w bezpośrednim sąsiedztwie dyskoteki, kiedy minęły pierwsze objawy wstrętu spowodowane widokiem naszych pokoi, kimnęliśmy się trochę, by rano wyruszyć w góry. Szukając transportu w okolice Popa Iwana złapał nas przedstawiciel ministerstwa sytuacji nadzwyczajnych i coś bąkał o wezwaniu policji, czy może milicji jeśli nie zdradzimy celu naszej podróży... poszliśmy do jego biura oznajmiając, że mamy w planach wędrówkę główną granią Czarnohory od Popa Iwana do Hoverli, albo nawet do samego Pietrosa... Towarzysz z ministerstwa trochę nam poopowiadał ale wystawił glejt uprawniający do niezakłóconej wędrówki (glejt wypisał na starym bilecie kolejowym). Znalazł nam też kierowcę ciężarówki, który po zaciętych targach zgodził się nas zawieźć do podnóża Popa. Znowu zaopatrzyliśmy się w prowiant i wyruszyliśmy w szaloną podróż ukraińską ciężarówką po ukraińskich bezdrożach. Podróż była fascynująca, tym bardziej, że po rozpędzeniu ciężarówki szofer zapomniał chyba o hamulcu, jedynie w sytuacjach wymagających działania używał... klaksonu. Zawiózł nas jednak na koniec jakiejkolwiek trasy kilkakrotnie przejeżdżając przez rzekę. Po przegrupowaniu wyruszyliśmy w góry. Pierwsze podejście sprawiło, że większość z nas zaczęła się poważnie zastanawiać, czy nie lepiej dać sobie spokój z górami... jednak jeszcze przed wieczorem byliśmy na szczycie Popa Iwana gdzie zwiedzaliśmy ruiny Polskiego obserwatorium astronomicznego (wyposażenie udało się przenieść do Chorzowa jeszcze przed wojną...). na szczycie kolacja, rozbicie namiotów i nyny. Rano... bezchmurne niebo. Bezchmurne bo chmury znajdowały się jakieś 500 metrów pod nami, gdzieniegdzie tylko wyłaniały się z nich szczyty niczym wyspy na oceanie... (jakby to ujął poeta). Rano (tzn. około południa) wyruszyliśmy w dalszą drogę, zbaczając trochę ze szlaku by odnaleźć ruiny Polskiego schroniska i nabrać wody na dalszą wędrówkę. Znaleźliśmy również jakieś jeziorko (30 cm głębokości) co pozwoliło Marysi dokonać zabiegu oczyszczenia (nie było to jednak Katharsis, a jedynie toaleta, połączona z myciem głowy). Od tego momentu pogoda zaczynała robić się coraz mniej łaskawa zrezygnowaliśmy więc ze zdobywania Gutina Tomnatka. Gdzie spotkaliśmy fizjoterapeutę, który wraz z koleżanką boso wracał właśnie z tego szczytu. My dotarliśmy do jeziora niesamowitego i mimo, że miejsce to nie cieszy się dobrą sławą, postanowiliśmy tam nocować. Dla odwagi łyknęliśmy odrobinę (niektórzy nieco więcej) magicznego napoju, niemniej każdy z nas odniósł wrażenie, że ktoś gościł w naszym obozie podczas snu... rano zwinęliśmy manele i wyruszyliśmy w dalszą drogę kierując się ku najwyższemu szczytowi pasma – Hoverli. Wędrując wśród okopów, drutów kolczastych i innych elementów przypominających, że kiedyś przebiegała tędy granica i front zboczyliśmy trochę ze ścieżki (szlaki są rzadkością, za to całe góry są pocięte sznurami ścieżek). Po odnalezieniu swej pozycji i kierunku marszu postanowiliśmy nie wracać tylko pójść nieco na przełaj. Ten nasz „przełaj” zakończył się wspinaczką na grań, która znajdowała się ok. 200-300 metrów powyżej. Ponieważ każdy z nas niósł sporych rozmiarów plecak, a podejście było strome... każdy pod nosem przeklinał na szczęście nikt się nie pociął, wynika to chyba jednak z faktu, że wspinaczka wymagała użycia wszystkich czterech kończyn... jak się później okazało niektórzy żałowali, że nie pocięli się wcześniej gdyż wspinaczka na Hoverlę też daleka była od przyjemnych wędrówek górskich, tym bardziej, że pogoda nas nie rozpieszczała i poza wilgocią, zerową widocznością, wiał huraganowy wiatr... jednak wszyscy (w dość długich odstępach dotarli na szczyt) by w niemniej „przyjemnej” atmosferze zejść w kierunku Worochty. Na dole koło Zaroślaka (22 km od Worochty) udało nam się doczekać busika, który zawiózł nas do dworca. W drodze powrotnej doszło do oberwania chmury, jeśli do tych strug deszczu dodamy, że dworzec w Worochcie był remontowany w związku z czym nie można było liczyć na skrawek dachu, dopełni to naszego obrazu... tym bardziej, że w Worochcie byliśmy ok. godz. 23-24 a pociąg miał jechać ok. 3 czy 4. znaleźliśmy jedynie wąski, ale zadaszony taras koło sklepu, więc zajęliśmy się jego okupacją, połączoną z próbą snu. Gdy sen nie nadchodził zmieniliśmy taktykę, organizując kuchnie polową, po zebraniu wszystkich zapasów i kuchenek... urządziliśmy ucztę, na którą zaprosiliśmy poznaną parkę ze Lwowa. Parka ta wniosła do naszej uczty ciastka i pół butelki magicznego napoju, dołożyliśmy do tego własną drugą połowę i dzięki temu każdy z nas wypił bodajże na 1,2,3, i czwartą nogę... podróż powrotna to próba spania byle gdzie i na bele czym...

Jakoś dobrnęliśmy do Lwowa, gdzie zwiedzaliśmy Cmentarz Łyczakowski i Orląt Kościoły i inne zabytki tego pięknego miasta. Zwiedzanie było zakłócane jedynie kolejnymi westchnieniami i zachwytami nad urodą Ukraińskich niewiast... to coś niesamowitego, mają one jakieś naturalne piękno i nie spotyka się tam nieładnych dziewcząt (nawet na trzeźwo ;) ) mój podział wyróżnia 2 rodzaje Ukrainek- bardzo ładne i... piękne.

Odwiedziliśmy jeszcze sklep muzyczny, w którym zakupiliśmy płyty z ukraińską muzyką... długo wybrzydzaliśmy, słuchając coraz to nowych kapel, ale w końcu każdy z nas wyszedł z płytką, a właściciel sklepu omal nie wyszedł z siebie bo przez ostatnie kilka dni nie widzieliśmy prysznica, a woda była na wagę złota, więc wprowadziliśmy w sklepie dość specyficzną atmosferę. Później poszliśmy na targ targować się o bluzki dla naszych dziewczyn i narzeczonych. Po jakimś obiadku trza było zarządzić odwrót i znów poznaliśmy folklor na granicy, ale w końcu każdy z nas usnął w drodze powrotnej do domu (spał nawet kierowca na szczęście krótko...). Wyjazd ten był niesamowity i już wiemy, że na pewno tam wrócimy, a pewnie jeszcze zahaczymy o Karpaty Rumuńskie... Ja już nie mogę się doczekać...