Relacje:Kreta 2016: Różnice pomiędzy wersjami
m (stronę Kreta 2016 przeniósł do Wyprawy:Kreta 2016) |
m (stronę Wyprawy:Kreta 2016 przeniósł do Relacje:Kreta 2016) |
(Brak różnic)
|
Aktualna wersja na dzień 20:18, 25 sty 2016
GRECJA: Kreta - wyjazd urodzinowy AD 2016
Kreta to jedna wielka atrakcja turystyczna, co czuje się nawet w styczniu, kiedy to pogoda jest najgorsza i występuje najwięcej dni deszczowych (średnio rzecz biorąc, 10). Wszystko jest drogie - zwłaszcza jedzenie w sklepach - co wynika najwyraźniej z podstawowych praw ekonomii. Zdaniem miejscowych grotołazów, styczeń to najgorszy moment na odwiedzanie jaskiń na Krecie. Jest bowiem, jak to w zimie, zimno. I na dodatek pada. I w związku z tym, zdaniem miejscowych, wszystkie jaskinie są zalane.
Chryssa przypomniała sobie o Megalo Psistraki - jaskini, do której moglibyśmy w ostateczności pójść. Trudno do niej jednak dotrzeć. "Czy macie GPS?" "Tak." "Czy macie samochód terenowy?" "Hmm... Tak, coś tak jakby..." "No dobrze... To wyślę wam zaraz współrzędne i napiszę kartkę, którą pokażecie włościanom, żeby wskazali wam drogę do jaskini."
W Gonies znajdujemy dwie kafejki, zgodnie z opisem z maila. Miejscowi odpoczywają w nich po lunchu. Jak dowiedzieliśmy się później, życie w górach jest tu ciężkie. Turystów dociera mało, więc trzeba pracować. Wyciągamy naszą "kartkę". Nie da rady. Lokalny dziadek pokazuje rękami około pół metra w pionie. Młodzież tłumaczy nam na angielski: w górach spadł śnieg. Dziś nie da rady, a już zwłaszcza tym samochodem. Może jutro, ale i to nie jest pewne. Może pojutrze. Dziś nie.
Niezrażeni, studiujemy sieć szturowych dróg oznaczonych na mapie. Zaraz za miejscem, gdzie skończył się asfalt, mijamy się z jeepem z naklejkami "Adventure Trips Crete 4x4". Kierowca przystaje, żeby coś nam powiedzieć, ale my już wiemy swoje. Nasz Fiat Panda wcale nie jest tak mało "terenowy"! Przebijamy się szutrem kilka kilometrów przez góry, przepędzając z drogi kozy i owce. Śnieg udaje się nam wypatrzeć jakieś 300 metrów od jaskini. Występuje w postaci oddzielonych od siebie, mocno nadtopionych łat wielkości... dłoni. Droga w każdym razie robi się dosyć nierówna, postanawiamy więc ten ostatni odcinek przejść pieszo. Dzięki współrzędnym od Chryssy, do otworu trafiamy bezbłędnie, odprowadzani przez stado ciekawskich kóz.
Poręczowanie sprawiło nieco kłopotów. Przy otworze Psistraki znaleźliśmy kilka spitów. Potem, w studni wlotowej, wystawała kotwa 8 mm, ale w dosyć bezsensownym miejscu. Potem były dwie kotwy fi 12 (nie mamy takich plakietek), a potem niespodziewanie znowu spit. Niestety, ukręcam w nim śrubę i jestem zmuszony realizować plan B, czyli odciąg do naturki. Stajemy na wygodnej półce, nad którą dosyć chaotycznie wbite zostało kolejne pięć kotew 8 mm. Przez chwilę próbuję rozszyfrować przyświecającą ekiperowi ideę, ale na szczęście znajduję kolejne spity. Jak się dowiedzieliśmy wieczorem, w jaskini miały miejsce ćwiczenia z osadzania różnych rodzajów punktów.
Zjazdów jest w sumie ze 40 metrów. Śnieg na powierzchni się topi, w związku z czym pod ziemią dosyć mocno leje się na głowę. Średnioroczna temperatura w Heraklionie (głowny port wyspy) to 18,9 st C, czyli o jakieś 14 stopni więcej, niż w Zakopanem. Choć miejscowym wydawaliśmy się ekscentrykami, to jednak, jak się można domyślić, zimno jakoś szczególnie w jaskiniach nam nie dokuczało. Docieramy do sali z ładnymi naciekami. Trzeba się wczołgać w okienko, przebrodzić przez jezioro, a potem ... zaczyna się Jaskinia. Coś jak Rumunia, tylko więcej nacieków. Heliktyty, krabie nóżki, makarony powrastane w polewy itp. Między polewami czernieje wielka dziura, podobno kolejny, dłuższy zjazd. Odpuszczamy go ze względu na późną porę i braki sprzętowe.
Z masywu Psiloritis przenieśliśmy się w zachodnią część wyspy. Zachęceni dotychczasowymi sukcesami, próbowaliśmy znaleźć jaskinię Vrisi. Skoro Południowcy mówią, że trzeba do niej iść aż 2.5 godziny, to nam, ludziom z dzikiej i górzystej północy, uda się przecież trafić do niej szybciej, czyż nie? Góry Lefka Ori okazują się być jednak dosyć niepodobne do wszystkiego, z czym do tej pory mieliśmy do czynienia. Nie chodzi o ilość martwych kóz, ale raczej o to, że współrzędne otworu i radziecka mapa w skali 1:200 000 nie wystarczają do odnalezienia się wśród głęboko wciętych w wapień wąwozów. Kiedy po przekroczeniu trzeciego z kolei wąwozu jesteśmy już na wysokości jaskini i - jak wydawało się z mapy - w sytuacji poziomiej pt. "kilometr do celu po niemal płaskim" - wypadamy wprost na klasyczne, krasowe plateau. Leje, garby i garbiki o wysokości względnej od kilku do kilkunastu metrów skutecznie utrudniają nam szybki marsz. Czujemy się jak na Hagengebirge. Pokonani, pocieszamy się tym, że przynajmniej spędziliśmy cały dzień w pustych górach, w towarzystwie wcale niezłych widoków.
Na szczęście w kolejnych dniach odnieśliśmy jeszcze jeden spektakularny jaskiniowy sukces. Było nim przejście jaskini Tafkos - podziemnego przepływu u podnóża masywu Psiloritis. Po dwóch kilkumetrowych prożkach następuje poziome 300 metrów starego, suchego ciągu z odrobiną nacieków i dużą ilością zimujących nietoperzy. Jaskinia znajduje się bardzo nisko (135 m npm), więc w pewnej odległości od otworu robi się tak ciepło, że aż mamy wątpliwości, czy bezpiecznie jest tak beztrosko podążać dalej w głąb ziemi. Suchy ciąg kończy się jeziorem (stęchła woda do pasa), z którego przez niski przełaz przechodzimy do aktywnej części jaskini. Tu woda jest czysta i zaczynają się atrakcje: sporo czołgania w rzece, nacieki, sale oddzielone od siebie metrowej głębokości jeziorkami z trzydziestocentymentrowym prześwitem i inne, podobne przyjemności. Choć woda jest cieplutka, spędzamy w mokrej częsci mniej niż godzinę. Zdaniem miejscowych, w razie intensywnych opadów w górach możemy zostać zwyczajnie odcięci. W tej kwestii postanawiamy nie sprawdzać, czy mają rację.
Po wizycie w Tafkos przejeżdżamy na południe wyspy. Przy świetle księżyca w pełni przechodzimy przez Agiofaraggo - "Wąwóz Świętych" - magiczne miejsce, które służyło ascetom za pustelnię od VI wieku naszej ery. Rozbijamy się u ujścia wąwozu do morza, tuż obok plaży. Udaje się znaleźć trochę opału i rozpalić ognisko, używając doskonałej greckiej oliwy. Jak się zresztą okazało na tym wyjeździe, oliwa jest też wcale niezła z chlebem, a chleb z kolei całkiem niezły z lokalnym, owczo-kozim serem, szczególnie po obróbce termicznej w ognisku.
Oprócz wyżej opisanych miejsc, odwiedziliśmy dwie pomniejsze jaskinie - Spiliara w Astiraki z martwą kozą oraz Kato Sarakina w wąwozie Theriso. Dowiedzieliśmy się, co dzieje się na drogach Południa po pięciocentymetrowym opadzie gradu. Ukradliśmy jedną pomarańczę z drzewa, poobserwowaliśmy na własne oczy grecką mentalność i przypomnieliśmy sobie, jak ciężko pracujący, uczciwi i konkretni do bólu są ludzie w naszym własnym kraju, czy np. w Chinach. Uprawialiśmy również turystykę kulinarną - szczególnie w mieście Chania, gdzie tawerna Manos serwuje wyśmienity chleb z olejem oraz nie gorszą grillowaną ośmiornicę z cytryną. Próbowaliśmy też zwiedzać ruiny. Te ostatnie występują na Krecie w wielkich ilościach i wszelkich rodzajach - są pominojskie, pogreckie, potureckie, poarabskie, porzymskie, poweneckie, powczesnochrześcijańskie i z pewnością jeszcze jakieś. Liczyłem na to, że coś tam zobaczymy, bo trochę ciekawi mnie, jak też ludzie dawno temu żyli i właściwie to dlaczego ze sobą walczyli. Problem polega na tym, że poza sezonem te ciekawe, a "mniej turystyczne" są zamknięte na cztery spusty i wygrodzone drutem kolczastym, żeby nikomu nie przyszło do głowy sprzedawać je w częściach na Allegro. Z kolei kiedy próbuję sobie wyobrazić, co dzieje się na tej wyspie w szczycie sezonu, to dochodzę do wniosku, że może poprzestanę na poczytaniu o tych ruinach w Wikipedii.
Serdeczne podziękowania dla Chryssy Maurokosta, najbardziej konkretnej grotołazki na Krecie, która udzieliła nam wielu cennych rad i podjęła nas ciepłą oliwą z obłędnymi pomidorami, serem i grzankami. Dziękujemy również Giorgosowi Mazonakisowi za oprowadzanie nas po starówce w Chania zakończone wizytą w pubie z grecką muzyką alternatywną oraz za sugestie dotyczące wypraw łupieżczych na pomarańcze niedaleko tego miasta.