Strona główna | Aktualności | O klubie | Członkowie | Wyjazdy | Wyprawy | Kursy | Biblioteka | Materiały szkoleniowe | Galeria | Inne strony | Dla administratorów

Relacje:Korona gór Polski rowerm

Z Rudy do Rudy przez koronę gór Polski

12 07 - 01 08 2021
Uczestnicy: Damian Szołtysik, Rafał Florczyk (os. tow. na odcinku świętokrzysko - karpackim)

Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2021%2FKGP

Film: https://drive.google.com/file/d/1Jfi3piHaKn6FKItxja7bOHkY4-ecjiqF/view?usp=sharing

Tzw. Korona gór Polski to bardzo popularny cel dla różnej maści piechurów. Czasem robią to szybko, czasem rozkładają jej kompletowanie na wiele lat. Istnieje też „klub zdobywców korony” lecz nigdy bym do niego nie aspirował gdyż uważam obecność w górach jako sprawę indywidualną. Wymyśliłem sobie rower na jej „zdobycie” gdyż po pierwsze poprawia mobilność, przyśpiesza poruszanie się w terenie łatwiejszym i jazda sama w sobie może być przyjemnością. W moim przypadku jednak etapy były jak dla mnie dość wyśrubowane. Ruszając rano ok. siódmej kończyłem etap ok. dziewiętnastej z małymi przerwami na posiłki. Ani jednego dnia restu. Inspirujący był również fakt, że robiłem to w jednym kawałku.

Na pomysł przejechania rowerem wszystkich pasm górskich w Polsce wpadłem sam. Jednak gdy zacząłem grzebać w necie to okazało się, że kilka osób już coś takiego realizowało (tzn. co najmniej 3). Zaczynali jednak jazdę rowerem tuż od pierwszego szczytu a kończyli tuż po ostatnim. Moja podróż rowerem miała się zacząć do drzwi mojego domu w Rudzie Śląskiej i także tu się zakończyć co wynosiło dodatkowe 400 km więcej. Dodatkowo po drodze pofałdowana była wyżyna Krakowsko – Częstochowska i 28 pasm górskich z wyjściem/wjechaniem na najwyższe ich wierzchołki. Szczyty te oczywiście standardowymi szlakami nie oferują żadnych trudności technicznych, tym nie mniej jednak trzeba się trochę przy wyjściu lub podjeździe pomęczyć. Dystans ponad 2000 km o dużych przewyższeniach i na ogół w trudnym terenie. Po tym głupim roku pandemicznych obostrzeń trochę byłem rozleniwiony a ostatnia akcja w jaskini Czarnej uświadomiła mi jak ślamazarnie poruszam się nawet w łatwych ciągach. Jakaś poważna eksploracja nie wchodziła w grę. Aby wskoczyć w rytm musiałem coś „wielkiego” zrobić. Długie biegi dobijają mi kolana, na wspinaczkę za ciężki, podobnie jak na jaskinie. I nie ma się nawet co zasłaniać swymi 64-ma wiosnami. Tak więc rower i intensywne chodzenie uznałem za dobrą odtrutkę na ogarniające mnie próżniactwo. Ważne by stawiać sobie cele, które dopingują do działania. Założyłem sobie przejechanie rowerem tych gór, lecz sposób „zdobywania” najwyższych szczytów uzależniłem od okoliczności. Tzn., że są góry np. na terenie parków narodowych gdzie poruszanie się rowerem jest prawnie zabronione (np. Rysy, Babia Góra, Tarnica, Szczeliniec, Śnieżka). Są też góry, na które nie da się normalnie wjechać czy zjechać (nie posiadając fulla) np. Lackowa. Są wreszcie i takie, gdzie można dostać się rowerem, lecz lepszym rozwiązaniem jest podejście bez sprzętu np. ciekawym szlakiem czy ścieżką. Od razu na wstępie wykluczyłem wnoszenie roweru na zasadzie „sztuka dla sztuki”. Rower tachałem do góry tylko wtedy gdy musiałem zejść/zjechać do innej doliny i było to logistycznie uzasadnione i sensowne. Ustalając więc sam sobie reguły gry mogłem przejść do realizacji. Podróż planowałem samotną, ale jakoś z tydzień przed wyjazdem byłem na imprezie dawnej ekipy nauczycielskiej gdzie bawiła tez „katedra” wuefistów. Od słowa do słowa i wyszło na to, że Rafał Florczyk pojechał by z 12 dni razem ze mną. Mimo, że pasjonował się kolarstwem to nigdy nie wyjeżdżał dłużej jak na kilka godzin. Jak się jednak później okazało, Rafał wykazał się dużym hartem ducha i ciała i był świetnym kompanem w tej pierwszej odsłonie wyprawy. Dostosował się do całej filozofii wyjazdu.

W wireckiej ACTIViE przygotowano nam rowery. Mój 15-letni Ghost był lekki. Nawet pozbawiłem go amortyzatora by zmniejszyć wagę. Jego brak oznaczał jednak przesilanie łokci i kolan i w ogóle całego układu kostno-mięśniowego. Plecak ważył ok. 9 kg. Ponieważ Polska to nie Mongolia więc nawet nie brałem namiotu czy też przyborów do gotowania. Są sklepy, schroniska, agroturystyki. Wziąłem tylko lekki śpiwór anilanowy, matę „samopompującą” i płachtę biwakową na wszelki wypadek. W połowie drogi nawet tych dwóch ostatnich przedmiotów się pozbyłem (wziął je Rafał jadąc do domu). Do sztycy podsiodełkowej przymocowałem zgrabny bagażnik. W łatwym terenie przytraczałem gumami tam plecak a w trudnym plecak wędrował na plecy by móc dźwigać lżejszy wtedy rower. Ważny tez był balans przy trudnych zjazdach oraz korzystniejsze przemieszczenie środka ciężkości w trudnym terenie. Koniec końców wyprawa o ile tak można nazwać to przedsięwzięcie się powiodła nad wyraz dobrze.

Zaplanowałem sobie ją na 24 dni a wyrobiłem się (choć dużym wysiłkiem) w 21 kończąc 190-kilometrowym etapem do domu. Założyłem, że zaczynając „koronę” od Gór Świętokrzyskich a dalej od Bieszczad po Góry Izerskie i Ślężę będzie korzystniejsze niż kierunek odwrotny. Rozpisałem też całą trasę na poszczególne etapy uwzględniając przy ich długości deniwelacje, trudności terenowe, ilość szczytów do zaliczenia oraz infrastrukturę turystyczną. Korzystałem z znakomitej aplikacji mapy.cz, w której zapisałem wyznaczoną trasę. Czasem szlak wiódł zarośniętymi ścieżkami, starymi drogami zrywkowymi, pewno od lat nieużywanymi, zawalonymi wywróconymi drzewami czy też dużymi głazami. Wtedy pokonanie kilku kilometrów zajmowało godzinę. W górach nigdy nie osiągnie się średniej porównywalnej do płaskiego terenu. Często bowiem się zdarzało, że ciężko zdobyta wysokość nie oferowała swobodnego zjazdu. Wiele razy musiałem schodzić niosąc rower a w najlepszym przypadku sprowadzać na zblokowanych hamulcach. Takie zejścia miałem m. in. z Waligóry, Chełmca, Wysokiej Kopy, Wysokiej, Mogielicy.

Pogoda nie była zła. Na początku deszcze, potem upały, później znów trochę deszczu ale generalnie nie można narzekać. Taka typowa polska pogoda w kratkę. Jednak pokonywanie jurajskich, piaszczystych traktów w zlewie potrafi wycisnąć wiele sił, podobnie błotniste czy wręcz zabagnione tereny. Zresztą atrakcji terenowych nie brakowało przez cały wyjazd. Dla zainteresowanych dokładniejszy opis:

12 lipca 2021

Z domu wyjeżdżam na umówione z Rafałem miejsce gdzie żegna nas ojciec Rafała i Teresa. Ruszamy na wschód. Najpierw musimy przebić się przez aglomerację korzystając z ścieżek rowerowych czy też mniej ruchliwych dróg. W Chorzowie już zaczyna padać i z małymi przerwami będzie padało do wieczora. Dalej przez Siemianowice, Czeladź, Będzin osiągamy Dąbrowę Górniczą. Przez stawy Pogorii opuszczamy wreszcie zurbanizowany obszar. Jura Krakowsko – Częstochowska oferuje atrakcyjne szlaki. Przecinamy ją na północ od Pustyni Błędowskiej, okolice mojego ulubionego Ryczowa i dalej Pilicy. Kilka razy musimy zsiadać z roweru gdyż mokry piasek uniemożliwiał jazdę. W przydrożnych sklepikach na bieżąco kupujemy coś do zjedzenia lub picia. Za Pilicą teren nie co się płaszczy lecz często podążamy polnymi bądź leśnymi drogami gruntowymi. Po za tym raz jedziemy prawie nieuczęszczanymi drogami asfaltowymi lub dziwnymi ścieżkami, na które znienacka każe nam skręcać aplikacja mapy.cz. Pod wieczór, zmęczeni i mokrzy docieramy do wsi Raszków. O dziwo przeoczyliśmy zjazd na właściwy szlak i zataczamy kilka kilometrów dodatkowej pętli by wylądować w tym samym miejscu. Gdy zatrzymaliśmy się przy wypasionym domu Rafał zauważył tam auto na tyskich blatach. Okazało się, że właściciel domu urodził się w Rudzie. Do spania wskazuje nam przyczepę kampingową. Nie lepszego nie mogło nam się tego dnia trafić. Myjemy z błota rowery, smarujemy łańcuchy, w końcu robimy swoją toaletę i kładziemy się na wygodnych legowiskach. W nocy biorą nas skurcze gdyż cały dzień mięśnie pracowały na pełnych obrotach. Dawka magnezu jednak pozwala łagodnie znieść cierpienia. Rytuał końcówki dnia był później powtarzalny. Do tego jeszcze dochodziła analiza szlaku na dzień następny, telefony do domu i Ryśka, który żywo interesował się naszą eskapadą.

https://pl.mapy.cz/s/porunosuse

13 lipca 2021

Wstajemy o 6.00. O tej godzinie niemal zawsze będziemy wstawać by o siódmej ruszać w drogę. Pogoda lepsza. Tym razem wjeżdżamy od razu na właściwy szlak wiodący polną drogą. Później jednak droga zagrodzona jest kopcami kruszywa. Aby to obejść pakujemy się w łany zboża. Od razu też jesteśmy mokrzy bo roślinność od wczoraj nie wyschła. W ciekawej miejscowości Słupia zatrzymujemy się na chwilę przy sklepie. Robi się ciepło a potem gorąco. Krajobraz stanowią rozległe łany zbóż, kępy lasów i małe wioski. Wyznaczony szlak nader ciekawy i urozmaicony pod każdym względem. Na pewno się nie nudzimy. Bokiem mijamy Jędrzejów i docieramy do doliny Nidy. Gdzieś daleko na północy pojawiają baszty zamku w Chęcinach. Późnym popołudniem długim podjazdem w upalnym słońcu osiągamy przełęcz przed Świętą Katarzyną. Tu skręcamy w leśny dukt wiodący na szczyt Łysicy (613). Rowery pchamy. Niby góra niska lecz szlak od tej strony upstrzony jest tysiącami głazów i drewnianych przegród. W końcu jednak po prawie dwóch dniach nie łatwej jazdy udaje się wyjść na pierwszy z 28 szczytów „korony”. Dalej kierujemy się w stronę Agaty (613) a następnie na południe do Bielin. Zjazd często przerywany trudnościami terenu lecz niżej gnamy jak szaleni w dół. Na nocleg zatrzymujemy się w obejściu bardzo sympatycznych ludzi w miejscowości Czaplów. Śpimy o ogrodowej altance, przed tym długo gawędząc z gospodarzami na różne tematy. Dystans dnia – 131 km. Góry Świętokrzyskie zostają za nami.

https://pl.mapy.cz/s/fecojenufo

14 lipca 2021

Łysogóry, czyli najwyższe pasmo Gór Świętokrzyskich to nie całość tych gór. Zwłaszcza na zachodzie i południu rozlegają się mniejsze wysoczyzny zwane tzw. garbami. Ich wysokości dochodzą do 450 m.n.p.m. To nie dużo lecz jadąc na rowerach czuje się każde przewyższenie. Słońce też swoje dodaje. Ładnymi lasami tudzież polami, często po gruntowych drogach, przez ospałe wioski podążamy na południe w stronę doliny Wisły. Osiągamy ją w Połańcu. Po okazałym moście dostajemy się na przeciwny brzeg rzeki. Przed nami Podkarpacie. Teren staje się znów coraz bardziej falisty. Pod koniec dnia zatrzymujemy się obok kościoła w Olchowie (okolice Sędziszowa Małopolskiego). „Ksiadz proboszcz nam z nieba spadł” – tak się wyraził Flora do księdza na pozytywną odpowiedź w sprawie noclegu. Śpimy smacznie w komfortowych warunkach na probostwie. Tego dnia pokonaliśmy 131 km.

https://pl.mapy.cz/s/nofomujaho

15 lipca 2021

Od rana rześkie tempo. Mkniemy dalej na południe w stronę wciąż odległych Bieszczadów, wskakując często na reklamowany swego czasu szlak GreenVelo. Teren pagórkowaty a nawet górzysty. To pogórze Dynowskie. Strome podjazdy i takie same zjazdy. Czasem nawet musimy prowadzić rowery bo nawet przełożenie 1:1 jest zbyt męczące z obciążeniem. Czasami wyrzuca nas w jakieś ostępy leśne. Nawet raz ścieżka zakończyła się w kniei lecz później odnaleźliśmy ją trochę dalej. Była ledwo przedeptana, tym samym kiepsko widoczna. Na tym etapie wiele takich niespodzianek. Czasem przychodzi nam pchać rowery przez bujne trawy, innym razem gliniastą drogą lub między kolczystymi krzewami. W końcu zjeżdżamy do Dynowa nad Sanem. Dość malowniczą doliną tej rzeki zmierzamy w stronę Bieszczadów. Bardziej na południe to tzw. Góry Sanocko-Turczańskie. Bardzo malownicze doliny, łagodne wzgórza, sporo lasów. Z końcem dnia pogoda się psuje ale udaje nam się dotrzeć do Ustrzyk Dolnych gdzie nie bez problemów załatwiamy nocleg. W nocy pada. Dystans – 130 km. Jesteśmy jednak u bram Karpat a dokładniej Bieszczadów.

https://pl.mapy.cz/s/juvejasefu

16 lipca 2021

Znów słoneczny dzień. Jesteśmy w Bieszczadach. Znanymi mi drogami dojeżdżamy do Wołosatego. Kocham ten teren, gdyż mam z nim związanych wiele wspomnień. Te sentymenty wracają i teraz. Rowery i większość gratów zostawiamy w ostatnim domu przed odejściem szlaku na Tarnicę (1346). Na lekko pośród setek turystów bardzo szybko osiągamy wierzchołek Tarnicy. Tym razem lekka mgiełka lecz i tak widok rozległy. Tą samą drogą wracamy w dół. Szybki zjazd do Ustrzyk Górnych gdzie w znanej mi z zimowego GSB karczmie zjadamy placek po węgiersku. Ponieważ do wieczora było jeszcze kilka godzin pędzimy dalej obwodnicą bieszczadzką. Po drodze kilka stromych podjazdów ale także pięknych zjazdów. Tak ciśniemy aż do Cisnej gdzie planowaliśmy nocleg. Niespodzianka w prawdziwym tego słowa znaczeniu czekała nas w tamtejsze GOPRówce. Gdy poszedłem tam zapytać o nocleg na dyżurze spotykam kolegę z Nocka – Mateusza Górowskiego. Pracuje tam jako ochotnik. Miło więc kończymy dzień na sympatycznych pogawędkach a i nocleg był bardzo wygodny. Dystans – 103 km i zaliczona Tarnica.

https://pl.mapy.cz/s/nefolafagu

17 lipca 2021

Dalej ładna pogoda. Fajny i malowniczy etap północnymi wystawami Beskidu Niskiego. Ciekawym terenem jest Magurski Park Narodowy. Zapewne odbywał się redyk, gdyż stada owiec grupowały się na trawiastych błoniach. W Parku poruszamy się szutrowo-gruntową drogą doliną Wisłoki pokonując ją w brud kilka razy. Zaliczamy nawet kąpiel co przy skwarnym południu okazało się zbawieniem. Podążając wciąż na zachód przez senne wioski, z często z malowniczymi, drewnianymi cerkiewkami łykamy kolejne kilometry, te trudne w górę i łatwiejsze w dół. Nie zawsze te kilometry w dół były łatwe. W trudniejszym terenie zjazd nie jest taką sobie formalnością. Należy odpowiednio balansować ciałem, w zależności od stopnia stromizny przesuwać środek ciężkości, pracować uważnie hamulcami, ciągle analizować przeszkody pojawiające się nagle w postaci dużych kamieni, korzeni, nisko zwieszonych konarów. To wszystko powoduje, że taki zjazd nie ma nic wspólnego z zjazdem asfaltową drogą gdzie wiele z tych aspektów odchodzi. Biorąc to wszystko pod uwagę trzeba stwierdzić, że po takich dłuższych zjazdach obręcz barkowa, łokcie, nadgarstki są mocno przeciążone a obsługujące je mięśnie wrzeszczą o odpoczynek. Również na próbę wystawiane są zwłaszcza kolana i biodra gdyż stanowią drugi element amortyzacji tysięcy wstrząsów.

Pod koniec tego pięknego dnia docieramy do uśpionej Hańczowej. Pamiętałem jeszcze z zimy, że był tu sklep. Nie mieliśmy za dużo jedzenia. Sklep jednak jak było widać po oszpeconym baraku dawno już został zamknięty. Pozostało jechać do pobliskich Ropek gdzie niegdyś już nocowałem. Po podjeździe natrafiamy na dom, w którym pan Stasiu udziela nam noclegu i ratuje jedzeniem. Należy dodać, iż pan Staś był nietuzinkową postacią. Chłonny śląskiej gwary. Dyskutujemy z nim do późnych godzin nocnych. Dystans dnia – 128 km.

https://pl.mapy.cz/s/dukederacu

18 lipca 2021

Po nocnej burzy szlak był mokry. Górskim, dość trudnym dla rowerzysty szlakiem docieramy do Izb by stąd ruszyć rowerem ile się da pod Lackową (997). Gdy teren zaczyna się piętrzyć chowamy rowery i plecaki w chaszczach i na lekko ruszamy na szczyt Lackowej – najwyższego szczytu Beskidu Niskiego. Podejście jest nadzwyczaj strome. Sensowne jest wchodzenie zakosami. Osiągamy wierzchołek i schodzimy tą samą drogą pomagając sobie wybitnie rękami łapiąc się gałęzi drzew. Potem już na rowerach zjeżdżamy z powrotem do Izb a dalej kolejny podjazd i zjazd do Tylicza. Następnie w przelotnych deszczach mkniemy do Muszyny osiągając dolinę Popradu. Słowackim brzegiem rzeki wiedzie spokojna dróżka i tam też jedziemy aż do Piwnicznej. W 1980 roku spływałem kajakiem górny Poprad. Wspomnienia wracają. „Gwoździem do trumny” okazuje się podjazd do Obidzy na przełęczy Gromadzkiej. Mimo, że droga najpierw asfaltowa a potem po płytach to i tak na ostatnich stromiznach prowadzimy rowery. W knajpce pod przełęczą zjadamy obiad a wyżej u ciekawego gościa znajdujemy fajny nocleg w swego rodzaju kampingu. Pan daje nam sporo jajek więc kolacja była wyśmienita. Należy dodać, że człowiek ten nie chciał od nas żadnej zapłaty. Dystans – 71 km i zaliczona Lackowa.

https://pl.mapy.cz/s/cojezugumu

19 lipca 2021

Rafał postanowił dłużej odpocząć więc na szczyt Radziejowej (1266) wyruszam wcześniej niż zwykle, samotnie. Nie zabieram roweru gdyż po kalkulacji stwierdziłem, że nie ułatwi mi znacząco zadania. Było pochmurno a nawet mgliście. Bardzo szybkim krokiem osiągam Małego i Wielkiego Rogacza a w końcu Radziejową z obeliskiem i wieżą na szczycie. Na wieżę nawet nie wychodzę gdyż widoczność ograniczała się do może kilkuset metrów. Spotykam tu też pierwszego tego dnia turysty, który zrobił mi zdjęcie. Wracam jeszcze szybciej na „bazę”. Flora był już na nogach. Robimy sobie znów śniadanie z jajek i ruszamy w dalszą, nie łatwą drogę, szlakami w stronę Pienin. Niemal ciągle granicą polsko-słowacką, atrakcyjną, terenową ni to ścieżką ni to drogą dojeżdżamy (w kilku miejscach pchając rowery pod strome zbocza) pod masyw Wysokiej (1050) najwyższego wzniesienia Pienin. Widoczność wprawdzie się poprawia lecz nadal jest pochmurno. Z trawersu pod Wysoką należało się jeszcze wywindować zielonym szlakiem na przełęcz pod szczytem. Było to dla nas zaiste trudne zadanie. Szlak wiódł bowiem stromym zboczem, wąską ścieżką najeżoną głazami i korzeniami. Rowery praktycznie ciągle niesiemy. Rałał miał znacznie gorsze zadanie gdyż miał bardziej obciążony bagażem sam rower (o czym sam zdecydował). Koniec końców mocno wyczerpani docieramy na przełęcz gdzie zostawiamy rowery i tylko z plecakami kamienistą ścieżką wychodzimy, miejscami dość stromo na skalisty wierzchołek Wysokiej. Widnokrąg jednak ogranicza się do koron najbliższych drzew bo reszta spowita jest w chmurach. Wracamy do rowerów lecz dalsza jazda w kierunku Durbaszki (934) jest bardziej umowna niż rzeczywista. Musimy bowiem pokonać strome, najeżone kamieniami i korzeniami zbocza. Tyle dobrze, że w dół. Jest to jednak schodzenie z rowerm a nie jazda na nim. Dopiero jak teren nie co siada, wskakujemy na siodełka i ruszamy przez trawiaste połacie. Dalsza część szlaku wynagradza nam z nawiązką poprzednie niedogodności. To jeden z najpiękniejszych zjazdów (a było ich zapewne tysiące), którymi przyszło mi (nam) zjeżdżać. Rozległy widok na skalisty masyw Trzech Koron oraz sąsiednie góry choć pod nisko wiszącymi chmurami był fantastyczny. Od południowej strony świerkowy las a od północy trawiaste hale. Przeto pędzimy w dół chłonąc każdym zmysłem doniosłość chwili. Zapach mokrego powietrza, lasu, trawy. Ciągła koncentracja uwagi, błyskawiczne ruchy ustawiające rower w najkorzystniejszym położeniu w stosunku do bardzo zmiennej nawierzchni. To przeskok nad leżącym drewnem lub kamieniem, to ominięcie. Raz poluzowanie hamulców, raz przyhamowanie, ciągły balans ciałem. W dolnych partiach góry szlak stanowi kamienista, leśna droga w głęboko wciętym rowie. Po deszczu płynie nią potok. Na zblokowanych tylnich kołach zsuwamy się nią gdyż nastromienie było znaczne. Baczymy by nie fiknąć przez kierownicę. Nawet chwilowa dekoncentracja na takich zjazdach może kończyć się nie zbyt ciekawie. W newralgicznych miejscach schodzimy z rowerów gdyż na tak długiej trasie nie możemy sobie pozwolić na kontuzje. Każda poważniejsza kontuzja mogła by przecież opóźnić lub nawet przerwać wyprawę. W każdy sporcie górskim zawsze występuje znaczny element ryzyka i nie sposób go wyeliminować. Długo by można o tym pisać. Inaczej jednak podchodzimy emocjonalnie do jednodniowej wycieczki a inaczej do wielodniowej wyrypy. Trzeba ważyć poszczególne aspekty i wybierać „złoty środek”. Tak jakoś nam się to udawało. W końcu osiągamy Szczawnicę i przy najbliższym sklepie robimy odpoczynek, posilając się jednocześnie. Tu Rafał spotyka swego zawodnika (Rafał jest trenerem piłkarskim) z klubu gdzie pracuje.

Uwaga co do odżywiania. Rano robiliśmy niezbyt obfite śniadanie. W napotkanych sklepach na bieżąco uzupełnialiśmy kalorie jedząc na miejscu. Jedzenie woziliśmy tylko na „czarną godzinę”. Był to jakiś baton i „manna” (musli śniadaniowe). Wszystko po to by nie obciążać się ponad miarę. Woziliśmy ponad to 1,5 l wody mineralnej, często mieszając ją z magnezem. W zależności od temperatury i wilgotności częstotliwość spożywania płynów była bardzo różna. N.p. w drugi bodajże dzień jazdy wlaliśmy w siebie po kilkanaście litrów płynów praktycznie nie sikając. W chłodniejsze dni wystarczały 3 – 4 litry. Po za tym staraliśmy się zejść treściwy obiad. W miejscowościach podgórskich nie było z tym większych problemów. Ostatecznie można było skorzystać z bazy schroniskowej.

Wracając jednak do naszej podróży. Z Szczawnicy kierujemy się ciągłym podjazdem na północ doliną Sopotniackiego Potoku. Wkrótce asfalt ustępuje kamienisto-szutrowej drodze, którą wbijamy się kolejny raz w pasmo Beskidu Sądeckiego. Główny grzbiet musimy pokonać na przełęczy pod Przysłopem co od doliny Dunajca stanowi ponad 400 m deniwelacji. Ostatni odcinek na przełęcz jest mozolny. Pchamy rowery kamienistą drogą dość stromo do góry osiągając Główny Szlak Beskidzki na wierzchowinie. Jest tu kilka domów. Droga na północny skłon pasma początkowo wcale nie jest inna. Dopiero nie co niżej wskakujemy na rowery i zjeżdżamy, najpierw z wolna a wraz z lepszym podłożem coraz szybciej choć nadal bardzo stromo w dół. Później jednak znów następuje kolejne upojenie szybkością.

Zawsze się zastanawiam przy takich zjazdach, kiedy pokonałem tyle metrów w górę. Ale z rowerem już tak jest. Czasem nużący, trudny podjazd/podejście (choć są i ciekawe uphille) by potem zapomnieć o tych uciążliwościach podejścia i ekscytować się szybkością, smagającym po twarzy powietrzem, umykającym zewsząd krajobrazem. Wszystko wkoło tańczy i przez chwilę czujesz prawdziwą nirwanę. Właśnie ta równowaga między jednym i drugim powoduje, że górska jazda jest tak piękna. Nie dostajesz za darmo wysokości. Musisz ją zdobyć pracą własnych mięśni. Lecz potem uzyskujesz nagrodę w postaci ciekawego zjazdu. Są też momenty kiedy zjazd jest trudny lub nawet niemożliwy. Wtedy pozostaje schodzenie z znoszeniem roweru. Tak się też zdarzało i na tej wyprawie. Jednak w takim przedsięwzięciu i to należy brać pod uwagę. Bilans wszakże wychodzi zwykle na zero. Do dywagacji nt. górskiej jazdy należy tez dodać teren. Tu nie ma nudy jak to ma miejsce (przynajmniej w moim przypadku) na ruchliwych asfaltowych szosach gdzie po za młóceniem kilometrów nic ciekawego się nie dzieje. Na górskich traktach ciągle coś ciekawego się dzieje. To niekończąca się historia.

Mknąc w dół malowniczą doliną Obidzy osiągamy w końcu ponownie dolinę Dunajca. Po ostatnich opadach rzeka niesie sporo wody, wypełniając całe koryto. W Jazowisku, gdzie nasz szlak przecina drogę krajową zatrzymujemy się w knajpie na obiad. I to jest Polska. Piękny kraj. Narzekamy na niego bo zawsze może być lepiej ale trzeba pojeździć po świecie by trochę przejrzeć na oczy. Myślisz o sklepie i jest, myślisz o knajpie i jest i to niezależnie czy jesteś w górach czy nizinach. Po godzinnym odpoczynku ruszamy dalej na północ w Beskid Wyspowy. Czekała na nas Mogielica. Zaczyna się podjazdem. Wąskimi dróżkami to polnymi to asfaltowymi posuwamy się mocno góra – dół na północ. Zmęczenie narasta. Przez senne wioski docieramy do Zalesia. To ostatnia miejscowość przed podjazdem na najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego. Za radą miejscowego księdza na nocleg udajemy się do ośrodka oazowego. Znów nocleg w godziwych warunkach, w dodatku na przeciw był sklep.

https://pl.mapy.cz/s/fajudujuba

20 lipca 2021

Od rana leje. W takich warunkach humory nie są najlepsze zważywszy na czekające nas dziś wyzwania. Od startu teren się mocno wznosi. Generalnie poruszać będziemy się zielonym szlakiem turystycznym. Po drodze w strugach deszczu mamy Zapowiednicę (840) i z trzy inne większe wzniesienia, za którymi ponownie tracimy wysokość. W końcu szutrowo-kamienista droga się kończy a my wchodzimy na typową górską ścieżkę wiodącą jakby korytem górskiego potoku. Woda od dołu i woda od góry. Nie ma mowy o jakimś podjeździe. Plecaki wędrują jak zwykle na plecy i zaczyna się mozolne i trudne podejście z częstym niesieniem roweru. Szlak staje dęba lecz po dwóch godzinach męki osiągamy wierzchołek Mogielicy (1171). Jest wciąż deszczowo, wietrznie i zimno. Drugi raz tu jestem rowerem i drugi raz w deszczu. Szybko uciekamy zielonym szlakiem na północ. Nie ma jednak mowy o zjeździe. Początek szlaku wymaga uwagi piechura a o zjeździe nie ma co myśleć. Dopiero niżej jedziemy błotnistą mazią katując hamulce do upadłego. W końcu jednak teren staje się bardziej przyjazny i szybko zjeżdżamy od mokrego Jurkowa. Tu ubieramy się po raz pierwszy w cieplejsze rzeczy. Czekał nas jeszcze Lubomir (904) w Beskidzie Makowskim. Kolega z klubu – Rysiek Widuch robił swego czasu koronę i często z nim byliśmy w telefonicznym kontakcie. Niby miało być łatwo. Rozczarowanie było potężne. Otóż Rysiu podchodził zupełnie z innej strony gdzie istotnie było lekko. My tą trasą zjeżdżaliśmy. Natomiast wyjście od Kobielnikia zielonym szlakiem wcale łatwe nie było. To Mogielica bis. Znów kamień na kamieniu i znów deszcz. Gdy umordowani wychodzimy z rowerami korytem potoku na poprzeczny dukt robimy korekcję podejścia. Dłuższą lecz łagodniejszą trasą podchodzimy niezbyt wygodnie lecz i tak o niebo lepiej niż samym znakowanym szlakiem. W pewnym miejscu w pobliżu szczytu i już na planowanej trasie zjazdu, zostawiamy rowery w lesie i już tylko z samymi plecakami docieramy na sam szczyt. Znajduje się tu budynek obserwatorium. W tych okolicznościach pogody za wiele nie widać więc szybko uciekamy w dół. Zjazd okazuje się natomiast w drugą stronę całkiem przyjemny. Pogoda również ulega poprawie. Przez Węglówkę osiągamy dolinę Raby i nią śmigamy ciągle opadającym profilem. Przez Kasinkę Małą docieramy w pobliże Mszany Dolnej. W przydrożnej knajpie załapujemy się na obiad. Słońce wysusza mokre rzeczy. Od razu podnoszą się nasze morale. Tego dnia docieramy jeszcze do Niedźwiedzia gdzie załapujemy się na nocleg w agroturystyce. W nocy znów pada.

Dzisiejszy etap to 59 km lecz po drodze dwie góry (Mogielica i Lubomir) zrobione w niezbyt łatwych warunkach.

https://pl.mapy.cz/s/dutavolaro

21 lipca 2021

W nocy padało a dzień zapowiadał się pochmurny. Niemal ciągle pod górę dojeżdżamy do Koninek a chwilę później do granic Gorczańskiego Parku Narodowego. Szlak rowerowy stanowi szutrowo – kamienista droga wznosząc bardziej lub mniej łagodnie w stronę głównego grzbietu Gorców. Przed nami Turbacz (1310). Aby osiągnąć wysokość musimy nadrobić sporo kilometrów podjazdu. GSB osiągamy jeszcze na zachód od Obidowca (1106). Grzbietowym szlakiem poruszamy się w stronę wciąż odległego Turbacza. Tuż przed tą górą aplikacja wprowadza nas na „krótszą” ścieżkę. Tu mamy test na bogactwo przekleństw. Wąska, ledwo przedeptana ścieżynka obfituje w powalone drzewa i chwytliwe krzewy. Wszystko ma jednak swój kres. Po daninie potu osiągamy wierzchołek z kamiennym obeliskiem. Jest zimno ale nie pada. Niewygodnym zjazdem dostajemy się do nieodległego schroniska gdzie robimy krótki odpoczynek. Następnie zjazd głównie żółtym szlakiem do Nowego Targu. Zjazd bardzo fajny, urozmaicony. W Nowym Targu jest wyraźnie cieplej. Zatrzymujemy się na obfity obiad i dopiero po południu niezbyt się śpiesząc jedziemy do Gliczarowa Górnego gdzie planowałem nocleg. Częściowo jedziemy VeloDunajec. Potem jednak mamy „przyjemność” zapoznać się z kultowym podjazdem Tour de Pologne. To prowadząc rowery to jadąc 1:1 z końcem dnia osiągamy Gliczarów Górny. Na agroturystyce załatwiamy sobie noclegi na dwa dni gdyż jutrzejszy dzień zarezerwowany był na Rysy. Plan zakładał na lekko bez ciężkich plecaków podjechać na Palenicę, wyskoczyć na Rysy i zjechać na nocleg ponownie do Gliczarowa. Wieczór spędzamy na miłych pogawędkach siedząc na tarasie z widokiem na Babią Górę. Również doprowadzamy rowery do porządku (umycie, wymiana łańcucha, przegląd). Dystans dnia – 53 km z wyjazdem na Turbacz.

https://pl.mapy.cz/s/kocatumopu

22 lipca 2021

Wstaję pół godziny wcześniej niż zwykle. Rafał zdecydował się zostać i odpocząć oraz odwiedzić znajomego w Białce Tatrzańskiej. Pustymi drogami śmigam do Bukowiny Tatrzańskiej a potem na znaną mi bardzo dobrze Palenicę. Niebo było zachmurzone lecz nie padało co było super okolicznością. Od bazy do parkingu na Palenicy miałem 15 km, i większość pod górę. Już od Łysej Polany samochody poruszały się ślimaczym tempem do tego kultowego miejsca. Gdyby nie plan wchodzenia na wszystkie szczyty nie przybył bym tu w środku sezonu. Ludzie Moko traktują jak Mekkę. Dobrze, że jestem na rowerze bo czuję się wolny. Rower przypinam do słupka znaku tuż przy kasach. Potem szybkim krokiem podążam asfaltem do Moka. Niegdzie się nie zatrzymuję. Właściwie tylko na szczycie Rysów. Sam jestem zdumiony czasem. Odcinek rowerowy i pieszy od Gliczarowa na szczyt zajął mi 4 godziny i 20 minut. Na Rysach byłem już enty raz. Przeważnie jest tam dużo ludzi, nawet zimą można tam kogoś zastać. I tym razem nie było inaczej. Widok jednak ograniczony był do kilkudziesięciu metrów. Nie celebruję więc dłużej pobytu na szczycie tym bardziej, że tłok narastał. W dół opóźniają mnie grupki ludzi, kurczowo klejące się do łańcuchów. Jakoś udaje mi się je wymijać. Od Buli schodzę wolniej by nie nadwyrężyć obolałego czasem kolana. Od Czarnego Stawu i nad Mokiem to jakiś obłęd. Takie pielgrzymki to widziałem do Piekar czy Częstochowy. Szczyt obłędu przypada na Morskie Oko. Mrowie ludzi. Przebicie się w tłumie po schodach na morenę schroniska jest nie lada wyzwaniem i pochłania kilka dobrych minut. Uciekam stąd tak szybko jak mogę. Swoją drogą zjawisko to mogło by być tematem niejednej socjologicznej rozprawy. Tym razem z ulgą oddycham gdy na rowerze uciekam w dół pośród wolno jadących samochodów. Po drodze zatrzymuję się jeszcze na obiad. Z Florą spotykam się na kwaterze. Też właśnie przybył. Jadąc do Białki również zaliczył nie złą deniwelację. Dzisiejszy dystans – 59 km z tego prawie połowa pieszo. Rysy zaliczone.

https://pl.mapy.cz/s/deleheberu

23 lipca 2021

Wstał słoneczny dzień. Jak zwykle około siódmej ruszamy w drogę. Dziś również się rozstaniemy gdyż Rafał musiał wracać do obowiązków zawodowych. Z Czarnego Dunajca odbierze go ojciec. Szlak wiedzie do Poronina przez wzniesienie Galicowej Grapy (980). Po podejściu czeka nas fajny a zarazem techniczny, terenowy zjazd do doliny Białego Dunajca. W trudniejszych miejscach asekuracyjnie schodzimy z rowerów by nie uszkodzić sprzętu a przede wszystkim siebie. Od Poronina trasa wiedzie głównie asfaltowymi drogami o zmiennej konfiguracji przez podhalańskie wsie m. in. Ząb, Ratułów i Ciche Górne. Dość szybko osiągamy rynek w Czarnym Dunajcu gdzie czekał już ojciec Rafała. Oddaję im zbędne wg mnie rzeczy, m. in. płachtę biwakową i matę samopompującą. Od razu ciężar i objętość plecaka się zmniejsza. Żegnamy się krótko. Przez 12 dni razem znosiliśmy trudy drogi i świetnie się rozumieliśmy. Ani razu nie kłóciliśmy się. Wręcz przeciwnie. Panowała przyjacielska atmosfera i razem spędzony czas będę mile wspominać. Mimo braku większego doświadczenia Rafał sobie świetnie poradził i podołał znakomicie trudom górskiej włóczęgi. Wyprzedzają mnie na rogatkach Czarnego Dunajca. Klakson, wyciągnięta dłoń i za chwilę tracę ich z oczu. Dalej już do końca pojadę sam. Z natury nie jestem samotnikiem choć wiele razy już samotnie wędrowałem. Muszę się przestawić mentalnie. Przecież wędrowałem już samotnie po Północnej Ameryce, przebyłem samotnie rowerem pół Europy, nie licząc wyjazdów po naszym kraju. Samotność ma też dobre strony. Nikogo nie trzeba gonić ani na nikogo czekać. Każda podjęta decyzja dotyczy tylko mnie i tylko ja za nią odpowiadam. Nie mogę mieć do nikogo pretensji a jak już to tylko do siebie. Po za tym jest sporo czasu na różne przemyślenia i refleksje. Jadąc w samotności przychodzą mi do głowy różne pytania, na które szukam odpowiedzi. Czasem filozofuję stawiając sobie w wyobraźni przeróżne kwestie bardziej lub mniej poważne. Po co robię to co robię? Dlaczego gdzieś mnie ciągle ciągnie? Czemu zawdzięczam taki a nie inny charakter? Jakie jest moje życie? Co nim steruje? Co było gdyby było? Takich różnych tematów roi się w głowie setki.

Tymczasem kilometry uciekają. Słońce dodaje uroku i otuchy. Znaną mi jak przysłowiowa własna kieszeń droga prowadzi przez Zubrzycę na przełęcz Krowiarki. Podjazd wprawdzie trochę się dłuży ale jakoś bez większych przerw docieram do budki gdzie kupuje się bilety wstępu do Babiogórskiego Parku Narodowego. Przy budce zapinam rower a plecak zostawiam u sympatycznej kasjerki i zarazem informatorki turystycznej. Wiele nie kombinowałem. Chodziłem tu bardzo wiele razy, głównie na nartach. Ostatnie lata Park wprowadził daleko idące obostrzenia co do skiturowców więc nie co rzadziej tu zaglądam. Wspomnień jednak związanych z tą górą mam mnóstwo. Na lekko szybko połykam dystans i deniwelację. W niespełna godzinę osiągam szczyt. Ludzi sporo choć nie tyle ile w Moku. Babia Góra (1722) to największy szczyt Beskidu Żywieckiego. Za każdym razem może być inna. Zdradliwa i zmienna jak kobieta. Robię zdjęcie na szczycie i śmigam w dół wracając wspomnieniami do dni gdy wiatr i śnieżyce targały nami jak kukiełkami, kiedy walczyliśmy o każdy krok a zejście czy zjazd napawał uczuciem szczęścia. Dziś jest tu spokojnie. Turyści z małymi dziećmi spacerują niczym po miejskim deptaku. Jednak przez te pół wieku górskich wędrówek, wspinaczek nauczyłem się mieć dużo pokory nawet do takich gór jak Beskidy. Nie jeden bowiem raz z podkulonym ogonem musiałem zaniechać celu, który wydawał się tak prosty i oczywisty.

Pani widząc mnie z powrotem zdziwiła się mocno, że już melduję się po plecak. Czekała mnie dziś jeszcze daleka droga w Beskid Mały. Szybki zjazd z Krowiarek. W Zawoji zatrzymuję się jeszcze na obiad i jadę dalej znaną mi już drogą na przełęcz Klekociny. To odosobniony trakt. Stąd zjeżdżam błyskawicznie do doliny Koszarawy. Potem przez Jeleśnię, Pawel i Rychwałd docieram do jeziora Żywieckiego i trochę dalej do Międzybrodzkiego. Dzień miał się już mocno ku końcowi gdy znalazłem się w Czernichowie na niebieskim szlaku wiodącym na Czupel (933) – najwyższy szczyt Beskidu Małego. O nocleg pytam na probostwie tutejszego kościoła. Kleryk i młody ksiądz (jak się okazało maratończyk) bez większych problemów zgadzają się (pozdrawiam serdecznie). Śpię wygodnie na dywanach w jednym z licznych pomieszczeń. Dziś przebyłem (łącznie z odcinkiem pieszym) 124 km w tym zaliczona Babia Góra.

https://pl.mapy.cz/s/hogodugahe

24 lipca 2021

W słoneczny ranek opuszczam przyjazną parafię i niemal od razu zaczyna się znaczny podjazd a potem już ciągłe podejście typowym, kamienistym, beskidzkim szlakiem. Mimo wczesnej pory jest ciepło. To dziwne ale jak dotąd te niby niskie góry korony dały mi najwięcej „popalić”. I teraz jest nie inaczej. Po pokonaniu stromego odcinka idę/jadę jeszcze spory odcinek góra/dół w stronę kulminacji Beskidu Małego mijając Suchy Wierch i trawersując Rogacz. Z radością przyjmuję tabliczkę z napisem „Czupel” umieszczoną na drewnianej żerdzi. Tu chwilę odpoczywam. Zjazd miał się odbyć leśną drogą bez szlaku do Łodygowic. Kieruję się zgodnie z wskazaniami GPS. Wkrótce jednak narzucający się stromo w dół dukt zanika między wykrotami. Zapycham się w gmatwaninie powyrywanych korzeni drzew, głazów i ostrych krzewów. To niosąc to prowadząc rower, nie bacząc już na GPSa kieruję się w stronę czerwonego szlaku, który musiał być przejezdny a przynajmniej zdatny do przejścia. Pokonując jeszcze różne przeszkody terenowe wydostaje się na szlak i nim zjeżdżam już do Łodygowic ciesząc się jak zwykle atrakcyjnością górskiego zjazdu. Na dużym odcinku trakt wiedzie w wciętym parowie. Nawierzchnia zmusza do ciągłej uwagi i odpowiedniego używania hamulców. Tak osiągam Łodygowice. Stąd właściwie ciągle rowerowym szlakiem i typowo rowerową, piękną ścieżką docieram przez Buczkowice do Szczyrku. Ostatni odcinek wiedzie równolegle do brzegu Żylicy. W Szczyrku czuję się jak u siebie w domu. Tu ma istotnie dom mój kolega Krzysiek, z którym odbyłem wiele podróży rowerowych. On dziś ma urodziny a obecnie przemierza hulajnogą (zwykłą) Europę od Rudy Śląskiej po Lizbonę. Gościłem tu już setki razy. Mijam korty gdzie zwykle graliśmy w tenisa a potem wydostaję się na główną ulicę. Dalsza droga miała wieść przez przeł. Karkoszonka wiec nie było potrzeby bujania się rowerem na Skrzyczne (1257). Podjeżdżam na Zapalenicę tak wysoko jak tylko się da. Rower i plecak zostawiam w jednym z ostatnich domów i na lekko idę na Skrzyczne. Teren znałem dobrze z zimy. Stromo FISowską nartostradą może w 50 minut wydostaje się na wierzchołek. Byłem tu już mnóstwo razy, na rowerze także kilka razy. Wielu turystów na szczycie. Zbiegam w dół tą samą trasą. Wybór drogi okazał się słuszny bo spotkałem zaledwie kilka osób. Odbieram rower i jednym szusem jestem w Szczyrku. Robię podręczne zakupy i przez Biłę wjeżdżam (ostatni odcinek wychodzę) na przeł. Karkoszczonka. Stąd również znany mi dobrze zjazd do Brennej. W jednej z knajp zatrzymuję się na śląską roladę. Siedząc później przy kawie sumuję w myślach dotychczasowe etapy. Właśnie skończyłem odcinek świętokrzysko-karpacki. 12 szczytów zaliczonych i tyleż pasm górskich. Więcej jak połowa dystansu przebyta lecz już czekały Sudety i 16 szczytów.

Teraz czekało mnie przeskoczenie tzw. Bramy Śląsko-Morawskiej, obniżenia oddzielającego Karpaty od Sudetów. Po obiedzie żwawo ruszam w dalszą drogę. Przez Skoczów zdążam niemal ciągle na zachód przeważnie mało uczęszczanym drogami asfaltowymi, czasem gruntowymi. Deniwelacje znacznie mniejsze więc kilometry uciekają. Na tym odcinku wjeżdżam również na terytorium Czech gdyż w Góry Opawskie wiodła tędy najkrótsza droga. Objeżdżam od północy ładną drogą rowerową Karvinę by znów wjechać do Polski. Pod wieczór docieram do Gorzyczek gdzie znajduję nocleg u miejscowego sołtysa (pozdrawiam). Dużo rozmawiamy nt. tutejszego życia. Mam też okazję zetknąć się z śląską gwarą cieszyńską, która trochę różni się od naszej „rudzkiej”. Tym razem śpię wygodnie na ogrodowej huśtawce. Dystans dnia – 97 km i zaliczony Czupel i Skrzyczne.

https://pl.mapy.cz/s/dufusujara

25 lipca 2021

Ranek jest pochmurny. Ruszam znów w stronę czeskiej granicy drogami rowerowymi poprowadzonymi przeważnie asfaltowymi alejkami z fajnymi miejscami postojowymi dla rowerzystów. W miejscowości Hat wjeżdżam do Czech. Czesi mają dopracowane drogi i szlaki rowerowe. Była niedziela i chyba wszyscy spali bo prawie nie spotykam ludzi. Ruch na drodze nie istnieje. Podjazdy i zjazdy niezbyt wielkie. Generalnie jedzie się fajnie. Przez Dolni Benesow, Kravare jadę do Opavy. Zaczyna padać deszcz. Mimo to staram się połykać szybko kilometry bo tern był raczej płaski. Kilkanaście kilometrów jadę dość ruchliwą drogą, jest na szczęście szerokie pobocze i nie muszę się tak stresować. Później znów spokój. Szlak prowadzi wzdłuż granicznej Opavy. Przez Krnov docieram do Mesta Albrechtice. Fajny ryneczek. Ludzi brak. Jedynie otwarta malutka pizzeria, z której wypieku skwapliwie korzystam. Deszcz ustaje lecz później znów pada. Tak na przemian. Za wioseczką Valstejn żegnam się z asfaltem. Zaczyna się znów prawdziwa górska jazda. Góry Opawskie mnie zadziwiły. Po stronie czeskiej to dość odludny teren. Rozległe hale i lasy. Poruszam się za wskazaniami GPS. Trasa staje się coraz trudniejsza. Tu nikt nie chodzi ani nie jeździ, może po za leśnikami. Trakt staje się coraz bardziej zarośnięty. W końcu muszę prowadzić rower przez wysokie trawy. Owijają mi zresztą zębatki co utrudnia ich właściwe funkcjonowanie. Celem jest Biskupia Kopa (890) lecz żeby się tam dostać muszę właśnie pokonać to przedgórze czy też raczej równoległe pasmo. Byłem kiedyś na rowerze na Biskupiej Kopie od polskiej strony i pamiętam, że z takiego Jarnałtówka dostałem się tam bardzo szybko bez schodzenia z roweru. Teraz jest zupełnie inaczej. Na swój sposób jest pięknie. Lubię takie ostępy. Gdyby mi się tu nie daj Boże coś stało pewno znaleźli by mnie nie prędko. Widziałem już Biskupią Kopę lecz aby się dostać w jej pobliże musiałem zjechać do głębokiej doliny Osoblahy dość trudnym technicznie duktem. Na szczęście na niebie coraz częściej gościło słońce więc motywacje rosły. Szutrowa droga wyprowadza długim lecz niezbyt stromym podjazdem do szosy, którą już bez problemów winduję się na przełęcz Petrową. Tu rower zostawiam i na lekko „wbiegam” na szczyt. W niespełna godzinę jestem z powrotem przy rowerze i szosą śmigam w dół do Zlatych Hor. Potem zaczyna się niekończący się podjazd do Rejviz. U góry jestem skonany. Pytam nawet o nocleg bo dzień miał się ku końcowi lecz w tutejszych pensjonatach ceny były zaporowe. Zjeżdżam w takim razie do Jesenika. Ten kilku kilometrowy zjazd pozwalał znów zapomnieć o męczarniach podjazdu. Zatrzymałem się przy punkcie odpoczynku dla rowerzystów. Wiata była solidna, obok płynęła rzeczka więc chciałem się tu zatrzymać na noc. Trochę powyżej był jednak dom i tak z przekory poszedłem tam zapytać o nocleg. Kobieta i jej mąż Ondra przyjęli mnie z otwartymi rękami. Miałem królewski nocleg, posiłek i koniak do degustacji. Ondra też był zapalonym bikerem. Ten punkt odpoczynku dla rowerzystów budował jako swoje hobby za własne pieniądze. Wieczór spędzamy na dyskusjach głównie o sporcie. W nocy była burza.

Dystans dnia – 124 km i zaliczona Biskupia Kopa.

https://pl.mapy.cz/s/mumalobosa

26 lipca 2021

Dzień wstawał pogodny. Przemykam przez pusty o tej wczesnej porze Jesenik. Miasta czeskie są takie schludne i zadbane. Trzeba przyznać, że i w Polsce jest coraz lepiej. Za Lipowa – Lazne teren znów się sukcesywnie wznosi. W końcu domy się kończą, droga staje się szutrowa a potem już tylko gruntowa. Teren odludny. Leśną drogą wznoszą się uroczą doliną z płynącym w dole potokiem wciąż wyżej. Napawam się pięknym okolicy. Wkrótce natrafiam na drewnianą wiatę o której wspominał mi Ondra gdzie w automacie można było kupić napoje lub słodycze. Tu skracam sobie drogę idąc w górę kamienistym korytem kosztem wygodnej jazdy długą patelnią. Ciągle się wznoszę po zboczach Gór Złotych. Na trasie spotykam tylko jednego leśnika. Trochę się rozczarowuję gdy przychodzi mi znów mocno zjechać. Jednak zjazd jest bardzo piękny jak to przeważnie bywa w górskiej scenerii. Trawersuję od wschodu Kowadło (989) najwyższy szczyt Gór Złotych. Po nagłym skręcie pod ostrym kątem wchodzę na szlak wiodący ku wierzchołkowi. Prawie cały czas rower prowadzę. Szczyt jest najeżony skałkami. Jestem tu sam lecz po chwili nadchodzą jacyś turyści od polskiej strony. Szlak wiodący na polską stronę do Bielic jest na początku stromy i wąski. Pełen wystających kamieni i korzeni rosnących wokół drzew. Zmuszony więc jestem sprowadzać a czasem znosić rower. Dopiero niżej natrafiam na leśną szutrową drogą i szaleńczym zjazdem w kilka chwil docieram do zabudowań Bielic. Zaraz też zaczyna się z początku łagodny podjazd w Góry Bialskie. Następnym celem jest bowiem Rudawiec lub też czeska nazwa tego szczytu to Polska Hora (1106). Wybieram leśną drogę, którą zresztą wiedzie szlak rowerowy. Był to bardzo dobry wariant. Trasa systematycznie się wznosiła lecz nie schodziłem z roweru. Wyprzedziła mnie para na „elektrykach” lecz później facetowi chyba coś się zepsuło bo minąłem ich a oni już mnie nie dogonili. Wysoko docieram do kolejnej leśnej drogi. Na szczyt Rudawca wychodzę bez roweru (ukryłem go w chaszczach) bo i tak musiałem wrócić w miejsce startu. Ścieżka na Rudawiec wiodła podmokłym terenem a później pełnym korzeni traktem łagodnie aż na sam szczyt. Nie było stąd dalekich widoków bo szczyt jest zalesiony. Tym nie mniej jednak teren wydaje się odosobniony. Nie spotykam tu nikogo. Wracam do roweru i kontynuuję jazdę na zachód w stronę Śnieżnika. Ciągle górskimi drogami docieram w pobliże Kamienicy gdzie odbywał się akurat jakiś wyścig MTB. Co chwila mijali mnie rozpędzeni zawodnicy. W takich chwilach cofałem się na bok gdyż w ferworze walki różne rzeczy mogą się zdarzyć. Zjazd do Kamienicy był cudowny. Potem znów czekał podjazd niemal do samego schroniska pod Śnieżnikiem. Trasa mi się znakomicie przypomniała gdyż zimą zjeżdżaliśmy tędy na skiturach. Zimą jednak trasa pokryta była grubą warstwą śniegu. Teraz widzę, że pokryta była „kocimi łbami” w postaci specyficznego bruku. Nachylenie takie, że „ani to iść ani to jechać”. Biorąc pod uwagę nawierzchnię i to, że plecak niosę na grzbiecie postanowiłem wychodzić gdyż nocleg i tak planowałem w schronisku. Trwało to dość długo wg moich kryteriów. Chodzenie znakomicie jednak wpływało na mięśnie, których praca stawała się bardziej urozmaicona. Przy schronisku kręciło się sporo osób lecz nocleg załatwiam bez problemu. Kierownik zamyka mi rower w komórce a ja po posiłku wychodzę jeszcze na Śnieżnik (1423). Jest tu budowana stalowa wieża widokowa co chyba jednak oszpeci krajobraz.

Do mojej „czwórki” przychodzi jeszcze trzech Czechów. Dziś przebyłem 56 km i wszedłem na Kowadło, Rudawiec i Śnieżnik. Tak więc znacznie przekroczyłem półmetek i dystansem i ilością szczytów.

https://pl.mapy.cz/s/busozumebo

27 lipca 2021

Rano szybko opuszczam schronisko. Po nocnych opadach wszędzie dużo kałuż i błota. Zza opony chmur nieśmiało wyglądało słońce. Początkowo niezbyt wygodną dla rowerzysty ścieżką lekko w górę, trawersem Małego Śnieżnika. Potem jednak czekał bajkowy zjazd, pełen różnych urozmaiceń terenowych wśród cudownej scenerii, bezludnym terenem. Na chwilę zatrzymuję się nad stawkiem z ujęciem wody a potem wzdłuż strumienia ciągle do dołu mykam do Gaworowa gdzie przy pierwszym sklepie spożywam śniadanie. Słońce już królowało na niebie i wszystko było takie piękne wokół. Pędzę w stronę Gór Bystrzyckich gdzie czekała na mnie Jagodna (977). Od Długopola podjeżdżam szlakiem rowerowym dość łagodnie zakosami wznoszącym się w stronę szczytu. W pewnym jednak miejscu oczywisty jak dotąd szlak wiódł dalej a ja wg GPSa miałem skręcić w zarośniętą chaszczami drogę stromo wiodącą ku górze. Tak też zrobiłem. To było jedno z koszmarniejszych podejść na tej całej trasie. Przewrócone pnie drzew, głazy, trawa sięgająca pasa, ostra roślinność to tylko niektóre z atrakcji, które oferował ten trakt. W dodatku w pewnym miejscu straciłem wysokość by potem stromo podchodzić. Rower więc przewiesiłem przez bark i mozolnie drapałem się w górę. Oj, sporo energii kosztowało mnie wydostanie się na łagodny grzbiet Jagodnej. Potem tylko formalność wyjechania z przełęczy na szczyt. Tym razem wychodzę nawet na wieżę bo widoczność była daleka. O ile w pasmach karpackich jestem bardzo rozeznany o tyle widoki stąd wprawdzie pozwalały mi kojarzyć poszczególne pasma lecz dla mnie Kotlina Kłodzka jest dość złożonym galimatiasem górskim. Zjazd jest fajny choć niezbyt trudny. Znów docieram do granicy państwa. Z Mostowic jadę po polskiej stronie granicy aż do Zieleńca. W recepcji jednego z pensjonatów zostawiam plecak (miałem tamtędy wracać) i na lekko rowerem wjeżdżam bez schodzenia z roweru zielonym szlakiem na Orlicę (1084) – najwyższy szczyt Gór Bystrzyckich. Bez obciążenia wydaje mi się, że rower sam jedzie do góry. Gwoli ścisłości wznios nie był wielki więc takie może też było odczucie. Przy obelisku spotykam parę turystów, którzy robią mi zdjęcie. Trochę niżej znajduje się drewniana wieża lecz ta była oblężona przez turystów. Zjeżdżam przeto błyskawicznie w dół i w rekomendowanej przez panią recepcjonistkę knajpie załapuję się na obiad. Po odbiorze plecaka ruszam ostro w dół pod wyciągami narciarskimi, a potem pięknym szlakiem wąską doliną do wnętrza Kotliny Kłodzkiej. Mam wrażenie, że droga ciągle prowadzi w dół. Musiałem się teraz cofnąć mocno na wschód, za Kłodzko by wyjść na Kłodzką Górę w Górach Bardzkich. Na pewno aż do Starego Wielisława przeważały zjazdy co skwapliwie wykorzystałem. Kłodzko to większe miasto ale nawigacja mnie przeprowadziła dość korzystnie. Nocleg planowałem w Wojciechowicach. Znalazłem go leśniczówce w ostatnich zabudowaniach tej miejscowości. Mimo, że było już późno, leśnik zdopingował mnie do wypadu na szczyt jeszcze dziś. „Za godzinę pan to obskoczy”. Na taką sugestię od razu na lekko wskoczyłem na rower i początkowo szosą na przełęcz a potem szlakiem pieszym na Kłodzką Górę (757). Wybór szlaku pieszego okazał się błędem. Musiałem po drodze wspiąć się na Ostrą Górę, zejść/zjechać potem Gajnik i jeszcze inne wzniesienia. Już bardzo późno melduję się na szczycie. Słońce chowało się już za pofałdowanym horyzontem. Zjeżdżam tym razem szlakiem rowerowym łagodnie schodzącym poziomicami po wschodniej stronie masywu. To była świetna decyzja. Ciągle z góry osiągam przełęcz i szosą w kilka chwil osiągam leśniczówkę tuż przed zapadnięciem zmroku. Leśnik zaprasza wraz z żoną na kolację. Sympatyczna dyskusja przy lampce wina jest bardzo ciekawa. Dziś było 111 km i 3 szczyty korony: Jagodna, Orlica i Kłodzka Góra. Śpię w garażu na wygodnym posłaniu z materaców.

https://pl.mapy.cz/s/cebureputu

28 lipca 2021

Zjazd do Kłodzka był szybki. Przy sklepie śniadanie i dalej znów na zachód do Karłowa pod Szczelińcem Wielkim (919). Po drodze Polanica Zdrój a dalej podjazd pod Góry Stołowe. W Karłowie sporo turystów. Rower zostawiam pod schodami wyprowadzającymi na skalny szlak. Tylko z plecakiem śmigam do góry. Przy schronisku na Szczelińcu dziki tłum. Kolejka do kasy na jakieś pół godziny. Opuszam więc sobie te kilkadziesiąt metrów i drogą podejścia wracam do roweru. Zjazd do Radkowa postanowiłem „skrócić” szlakiem czerwonym i niebieskim. Cudzysłów jest nie bez kozery. To był stromy szlak pieszy nie nadający się do jazdy. Dużym natomiast plusem była malowniczość okolicy. Zwłaszcza dolny odcinek wiodący wąwozem po dużych głazach. W niektórych miejscach były nawet stalowe pręty dla ułatwienia pieszym wyjścia czy zejścia. Tu oczywiście rower znosiłem. Trochę to wszystko trwało lecz w efekcie poznałem ciekawy zakątek Gór Stołowych. Zjeżdżam do Radkowa i dalej przez pofałdowany teren zmierzam do Nowej Rudy gdzie zatrzymuję się na obiad. Później głównie podjazdy. Pod koniec dnia osiągam wysoko położoną przełęcz Sokolec gdzie od strzału załatwiam nocleg na agro w pięknym miejscu. Plecak zostawiam w pokoju i na lekko na rowerze szlakiem pieszym wychodzę na szczyt Wielkiej Sowy (1015) – najwyższej wierzchołek Gór Sowich. Zjeżdżam błyskawicznie ładnym szlakiem rowerowym. Na Sokolcu mieści się ośrodek narciarski. W knajpie naprzeciwko załapuję się na obiad. Wieczorem i w nocy leje. Dziś padło – 77 km i wyjście na Szczeliniec Wlk. i Wielką Sowę.

https://pl.mapy.cz/s/folazezomo

29 lipca 2021

Mokro i pochmurno. Jednak szlak, który obrałem jest wciąż atrakcyjny. Dziś na początek są Góry Kamienne. Obok Tajemniczego Podziemia Osówka jadę fajnym szlakiem do Głuszycy. Potem wciąż górską gruntową drogą osiągam Góry Kamienne. Wznoszącymi się trawersami docieram aż na Waligórę (933). Spotykam tu parę młodych ludzi, spotkam ich jeszcze na Chełmcu. Zejście szlakiem na północ na Przełęcz Trzech Dolin jest trudne. Niemal ciągle w jednej ręce unoszę rower, drugą przytrzymuję się pobliski drzew, gałęzi czy wręcz podpieram o stok. Nie trwa to na szczęście zbyt długo. Dalej fantastyczny zjazd do Sokołowiska i Kowalowej. Potem w górę doliny aż docieram do Boguszowa Gorce. Stąd zaczyna się kolejne tego dnia podejście/podjazd na Chełmiec (851) w Górach Wałbrzyskich. Szczyt osiągam dość łagodnym terenem. Jest dość zagospodarowany. Natomiast zejście szlakiem ku północy przypomina te z Waligóry. Wierzgam po luźnych kamieniach na stromej a zarazem wąskiej ścieżce. Trwa to dość długo nim osiągam przyjaźniejszy dla roweru teren. Stąd lokalnymi dróżkami kieruję się na Kamienną Górę a dalej na Czarnów. Ciągły podjazd. To już Rudawy Janowickie. Teren mi się bardzo podoba. Tak tu spokojnie. W końcu rower prowadzę ostro do góry. Przede mną Skalnik (944). Nazwa dość trafna gdyż szlak podejściowy stanowią kamienie lub poskręcane korzenie. Nie ma mowy o jeździe. Tak wchodzę na sam szczyt mijając po drodze kilka ciekawych masywów skalnych. Również i tym razem nie dane mi było zjechać. Szlak zejściowy to coś w rodzaju kamienistego koryta z skalnymi „schodkami”. Dość długo męczę to zejście aż wreszcie jak w poprzednich przypadkach nawierzchnia pozwala na jako taki zjazd. Na noc chciałem zatrzymać się w Kowarach lecz to sezon turystyczny i kiepsko było coś znaleźć. W końcu docieram do samego Karpacza dość ciekawym szlakiem przez lasy i łąki. Znajduję piękny nocleg z widokiem na Śnieżkę. Początkowo pani była niechętna, lecz jak dowiedziała się skąd jadę zmieniła o 180 stopni optykę.

Dziś przebrnąłem 81 km i wszedłem na Waligórę, Chełmiec i Skalnik.

https://pl.mapy.cz/s/golomahate

30 lipca 2021

Wstał piękny dzień. Kilka kilometrów podjazdu do początku szlaku przez Biały Jar. W goprówce naprzeciw dolnej stacji wyciągu na Kopę zostawiam rower większość rzeczy i tylko z lekkim plecakiem ruszam do góry. Przez owy Biały Jar (zimą miejsce mocno zagrożone lawinami) wychodzę na Równię. Tu zakładam wszystkie ciuchy bo wiało okrutnie. Szybko też wychodzę na szczyt Śnieżki (1604). Wiosną byliśmy tu na skiturach więc dobrze mam w pamięci każdy szczegół trasy. Szlakiem zresztą podąża sporo osób posiłkując się wpierw wyciągiem na Kopę. Z szczytu schodzę trawersem przez gołoboże a dalej drogą podejścia do Karpacza. Chwilkę rozmawiam dyżurującym goprowcem i po przepaku ruszam w drogę. Z Karpacza do Szklarskiej Poręby wiedzie jeden z najciekawszych szlaków rowerowych w Sudetach. Droga nad reglami oferuje przepiękne widoki i atrakcyjny teren. Wszystko przy pięknej pogodzie podnosi człowieka mocno na duchu. W rozhukanej Szklarskiej Porębie robię sobie godzinny obiedni odpoczynek i zaczynam ostrym podjazdem w Góry Izerskie. Wpierw szutrowymi drogami a potem trochę zabagnioną ścieżką na bardzo łagodną Wysoką Kopę (1126). 26-ty szczyt korony zaliczony. Niespodzianką w ujemnym tego słowa znaczeniu okazał się „zjazd” na Rozdroże Izerskie. Tzn. górny jego odcinek. Gdy nawigacja wskazała mi kierunek w dół do leśnej przecinki z ledwo widocznym śladem pośród jagód i krzewów nie za bardzo uwierzyłem bo zbadałem teren trochę dalej. Niestety. Rozpocząłem mozolne zejście, jedno z gorszych w całej podróży. Praktycznie ciągle niosłem rower gdyż na wąskiej ścieżynce zalegały duże kamienie albo wręcz była zarośnięta krzewami. Trwało to „wieczność” nim osiągnąłem szutrowy szlak wiodący na Rozdroże. Bilans jednak wychodzi na zero. Rozpocząłem bowiem jeden z najpiękniejszych i najdłuższych zjazdów całej wyprawy. Może z 10 km ciągle opadającym profilem doliną rzeki Kamiennej aż do Piechowic. Na samym początku miejscowości od strzału załatwiam nocleg na agro. Pani od razu podaje mi obiad. Tu również zmieniam łańcuch i łyse klocki hamulcowe. Dziś przebyłem 126 km i wszedłem na Śnieżkę i Wysoką Kopę.

https://pl.mapy.cz/s/bufazarefu

31 lipca 2021

Nadal w dół aż do drogi wiodącej do Jeleniej Góry. Miasto większe udaje się sprawnie przejechać a dalej jadę w stronę Gór Kaczawskich przeróżnymi szlakami, to po ścierniskach, to lasami i polami dość ciekawym terenem docieram w Góry Kaczawskie. Znów ciągłym podjazdem zdobywam wysokość. W Komarnie łapię pierwszą gumę na trasie. Potem jednak bez przeszkód docieram na Skopiec (717). Tu znów historia się powtarza. Zejście w drugą stronę dość niewygodne. Sprowadzam rower do szutrowej drogi i nią mam piękny zjazd do samego Wojcieszowa. Przez spokojny Cieszów docieram do Świebodzic. Teraz czekał mnie odcinek ruchliwą drogą do Świdnicy. Jadę tak szybko jak mogę by mieć to za sobą. Za Świdnicą znów spokój. Ślęża, ostatni szczyt korony już na horyzoncie. Szlakiem rowerowym jadę do Tąpadła i dość ostro na przełęcz. Żółtym szlakiem podchodzę z rowerem szutrowo-kamienistą drogą. W niespełna godzinę jestem u góry. Ze skałek szczytowych spoglądam jeszcze na widoczne na południu i zachodzie góry. To koniec. Ostatni, 28-smy szczyt korony. Szlak do Strzegomian był dosłownie najeżony kamieniami. Znów długi odcinek rower znoszę lub sprowadzam. Poniżej zjeżdżam lecz w bardzo trudnym i odosobnionym terenie. Dopiero przed samymi Strzegomianami mogę delektować się normalnym zjazdem. Tego dnia polnymi drogami docieram jeszcze do Nasławic. Tu z końcem dnia u sołtysa załapuję się na nocleg. Dziś padło 126 km i wyjścia na Skopiec i Ślężę. Śpię w ogródkowej altance.

https://pl.mapy.cz/s/gocubapahe

1 sierpnia 2021

Do domu zostało mi niemal 190 km. Planowałem to na dwa dni. Niebo jednak było pochmurne a prognozy nieciekawe. Bojowo nastawiony postanowiłem zrobić to w jeden dzień gdyż etap z małymi wyjątkami (Góra Św. Anny) jest płaski. W niedzielny ranek drogi były zupełnie puste. To asfaltami to gruntowymi drogami pędzę jak mogę na wschód. Deszcz wisi w powietrzu. Bałem się zabłoconych gruntowych dróg w czasie deszczu. Za Strzlinem zaczyna padać a później lać. W Grodkowie jestem podłamany pogodą. W takiej zlewie nie dam rady. W razie czego może mnie odebrać ktoś samochodem lecz pragnąłem dojechać do końca rowerem. W owym Grodkowie w jedynym otwartym sklepie robię sobie jedzenie i po pół godzinie o dziwo deszcz przestaje padać. Znów pojawia się silna motywacja. Nie oszczędzam się i mknę dalej ile sił w nogach. Co prawda co jakiś czas trochę pada lecz do zniesienia. Z Tułowic do Krapkowic jadę z 20 km ciągle leśną szutrową drogą nie spotykając nikogo i niczego. W Krapkowicach zatrzymuję się na Pizzę. Potem most na Odrze i na horyzoncie pojawia się Anaberg. To znak, że jestem blisko domu. Teren się trochę fałduje lecz główny masyw omijam od południa. Potem lasami pod Pławniowice i dalej do Łabęd. Tu też zaczyna solidnie padać. Jednak już na to nie zważam. Głównie ścieżkami rowerowymi przeskakuję Gliwice a potem Zabrze. W strugach deszczu tuż przed zmierzchem docieram do domu. To koniec pięknej przygody.

https://pl.mapy.cz/s/pemunegoce

Byłem obolały i zmęczony. Na wadze spadłem 5 kg co akurat mnie bardzo ucieszyło. Łącznie przebyłem 2078 km robiąc 36500 m deniwelacji przez wszystkie górskie pasma Polski. Była to jedna z moich trudniejszych eskapad pod względem fizycznym. Udało się. Mimo mocno wyśrubowanych etapów wszystkie moje założenia okazały się spełnione. Piękna przygoda w naszym pięknym kraju.

Jak zwykle przy takich okazjach wypada serdecznie podziękować wszystkim, którzy w taki czy inny sposób pomogli „zdobyć koronę”. Rafał, który dzielnie towarzyszył w pierwszej części wyprawy, Rysiu, który życzliwie nas dopingował, Teresa, z którą niemal dziennie się łączyłem, Kamil, który zaopatrzył mnie w dodatkowe oprzyrządowanie oraz wielu ludzi na szlaku, którzy udzielili nam noclegu i pomogli w taki czy inny sposób. Jeżeli to czytają to bardzo za to dziękuję.

zaloguj się