Relacje:PERU/BOLIWIA/CHILE
Wyprawa trekingowa do Ameryki Południowej
Trekking i nie tylko; Ameryka Południowa - Peru, Boliwia, Chile
Wylot z Warszawy do Limy przez Paryż, krótkie zwiedzanie stolicy Peru,po raz pierwszy widzę tu fawele; domek na domku na gołych stokach wysokiego wzgórza,na szczycie duży krzyż. Następnego dnia wyjazd na wybrzeże do Paracas i na wulkaniczny archipelag -Wyspy Ballestas - rezerwat biosfery,zwane peruwiańskim Galapagos. I słusznie – liczne gatunki ptaków, lwów morskich, uchatek (a na skałach ogromne ilości guana – wykorzystywane jako nawóz - poza terenem rezerwatu). I ponaddwustumetrowy, prekolumbijski rysunek naskalny tzw. kandelabr Andów. Potem jedziemy przez pampę do miasta Ica, a właściwie do leżącej nieopodal piaskowo-wydmowej pustyni i oazy Huacachina. Fajna wędrówka po wydmach. Jest tu sporo komercji, ale dzięki temu poużywałam sobie jak rzadko - dune buggy( ekstremalna jazda terenówkami typu buggy po wydmach) i sandboarding czyli zjeżdżanie z wydm (wysokie i strome!) na deskach w pozycji na brzuchu. Ubawiłam się jak prosię. Docieramy do Nazca(619 m npm) tam gdzie deszcz nie pada prawie nigdy(nic niezwykłego w tych rejonach) i są sławne geoglify – linie i rysunki; wybrałam oglądanie ”naziemne” ze wzgórz i 2 wież widokowych. Polecam; lot awionetką nad rysunkami dla części współwyprawowiczów skutkował licznymi „dolegliwościami” no i nie jest tani. W Nazca odwiedzamy jeszcze cmentarzysko ludu Nazca – kilkanaście grobów z zachowanymi mumiami; warto zobaczyć.
Kolejny przejazd (nocą, autobusami kursowymi – b.wygodne, w Europie takich niestety nie ma) do Arequipy (2325 m npm) aby „nabrać aklimatyzacji”. Piękne, Białe Miasto w otoczeniu Cordillera Volcanica w bliskim sąsiedztwie ośnieżonych wulkanów Misti, Chachani i Pichu Pichu.
I znowu było rozrywkowo – rafting na górskiej rzece Chili; po wywrotce kolegi przekonałam się ,że kask i kapok są nader przydatne. Kolejne 3 dni to trekkingi w rejonie kanionu Colca – najgłębszy na świecie (ponoć – 4200m w głąb) w którego „zdobyciu” mieli udział „nasi” kajakarze w 1981 (ponoć nie wrócili już potem do kraju). Wysokość jest znaczna ~3600m npm. momentami więcej. Surowe skały, spacerujące wikunie i lamy oraz szybujące kondory- dla mnie najwspanialsze miejsce podczas całej wyprawy. Dodatkowo gorące źródła na rzece Yanque i relaksująca kąpiel po całym dniu wędrówki. Po kanionie rozwija się dolina Colki z niesamowitymi widokami – w tym tarasy uprawne; a to wszystko w otoczeniu wulkanów.
Następny transfer (nocą, autobus kursowy)do Cusco (3310m npm) i zwiedzanie stolicy imperium Inków i okolicy; twierdza Sacsayhuman, fort Puca Pucara, ruiny sanktuarium Coricancha i wiele innych Jak zawsze podczas wyjazdów prowadziłam dziennik podróży i dzięki temu mogę zachować jako taką orientację co do chronologii wydarzeń.
Następne w ‘kolejce” to dolina świętej dla Inków rzeki Urumbamby i imponujące ruiny Pisac oraz Ollantayambo. Wieczorem wyjeżdżamy pociągiem (panoramiczne okna, w suficie też!) do Aquas Calientes (2040m npm) punktu wypadowego do Machu Picchu. Pociąg jedzie głęboką doliną, wspaniałe panoramy. Następny cały dzień to Machu Picchu(2090-2400 m npm) - ruiny inkaskiej metropolii. Bardzo fajne, ale przereklamowane. Dodatkowo wchodzimy na leżący obok szczyt i niezły punkt widokowy - Huayna Picchu(2693 m npm). Wieczorem, po powrocie, zaliczamy kąpiel w gorących źródłach Aquas Calientes,bosko.
Nazajutrz powrót do Cuzco przez Święta Dolinę Ollantayambo; zbocza i drogi po których się wspinamy naszymi busami robią wrażenie. O asfalcie czy bruku nikt tu nie myślał, szerokość też niewielka, przed zakrętem używa się klaksonu aby nie spotkać się z jadącymi z naprzeciwka. Wysokość znowu wzrasta, chodzenie jest bardziej męczące, ale nagradzają to niesamowite widoki w okolicy np. góra żaba – kształt nie pozostawia wątpliwości, tak podobny do tego płaza. A trochę dalej, wysokie, częściowo ośnieżone szczyty; wszystko bardzo surowe. Zwiedzamy wysoko położony Moray(od 3500 m npm ) - stanowisko archeologiczne z tajemniczymi kręgami – tzw. „Inkaskie szklarnie” - czyli ich poletka doświadczalne,okolica uprawiana do dzisiaj. Zjeżdżamy też do solanek i saliny oraz do muzeum soli w Maras. I jeszcze miasteczko z muzeum archeologicznym Chinczero. Pogoda przez cały czas b.dobra – ok. 25 stopni i więcej, słoneczko ostro pracuje, krem z filtrem 50 niezbędny a i tak zdarzają się poparzenia. Na szczęście często wieje, co łagodzi upał.
Po krótkiej nocy w Cuzco o 4 rano wyjeżdżamy do Quesoyuno (4518 m npm) punktu wyjścia w Góry Tęczowe. Leżą one w Andach Środkowych(Cordillera Vilcanota). Połowa drogi z asfaltem, reszta szutrowo - wybojowa. Z punktu wyjścia na szlak, do szczytu Vinicunca(5036 m npm) jest kilka km. Szlak w większości to łagodne podejście aż do ostatniego odcinka, tu na szczyt jest już bardziej stromo, ale bez trudności. Kłopot może sprawiać wysokość, bardziej odczuwa się wysiłek; ja dużo bardziej. Dlatego ten płaski odcinek pokonałam … konno, bo w innym wypadku pewnie jeszcze bym tam do dzisiaj tuptała . Zbocza Gór Tęczowych pokryte są kolorowymi pasmami; widok absolutnie nieziemski,całą drogę otacza człowieka taka panorama – kolorowe zbocza, białe szczyty okolicznych gór, jęzory lodowczyków, pasące się lamy i wikunie. Nie wiem ,czy zawroty głowy są tam wywoływane przez wysokość czy te niezwykłe widoki I słusznie National Geografic umieścił ten szczyt, Vinicunca, w rankingu 100 miejsc które należy odwiedzić przed śmiercią. Niestety, widoki te chciało podziwiać sporo ludzi, stąd na szczycie był lekki tłok.
I tak dotarliśmy do półmetka wyprawy; teraz przejeżdżamy przez malowniczy płaskowyż – Altiplano; dalej wysoko. Po drodze niesamowite punkty widokowe zwiedzamy też b.interesujące muzea w tym archeologiczne, ale to już byłby materiał na oddzielne opowieści. Ruszamy do Puna nad jezioro Titicaca,(3812 m npm) najwyżej położone żeglowne jezioro, powierzchnia ok.8372 km2. Pływaliśmy przez 2 dni po jeziorze zwiedzając „okolicę” - pływające wyspy z trzciny ludu Uros , wyspę Taguile znaczący ośrodek inkaski, z kilkoma jeszcze zamieszkałymi osadami – były one w okolicach szczytu wyspy- góry, to się człowiek trochę nachodził. Przemieszczamy się wzdłuż jeziora Titicaca aż do boliwijskiej Cocacabany. Przekraczanie granicy odbyło się bez problemów, obowiązek noszenia masek i posiadania paszportu covidowego zniesiono tu przed kilkoma dniami.
Z Cocacabany wyruszyliśmy znów na jezioro Titicaca i na wyspę Słońca – miejsce narodzin Słońca i Inków. Góry, słońce, dobre jedzenie na wyspie i Titicaca – czegóż można jeszcze chcieć od życia. No, chyba zobaczenia La Paz; w moim rankingu administracyjna stolica Boliwii wyszła na czołowe miejsce w kategorii najpiękniejsze miasto świata. Rozciąga się na wysokości 3200-4100 m npm. Ruch uliczny jest niewyobrażalny; nadal nie mogę uwierzyć,że udało się tam przyjechać i odjechać bez kolizji .Wrażenia pasażera są niezapominalne. Nad miastem poruszają się gondolki kolejki linowej – 6 linii; wspaniały spób zwiedzania miasta. Bez korków! I jeszcze jest tu światowej sławy Mercado de Hechicheria – czyli Targ Czarownic; no nigdy chyba jeszcze nie byłam bardziej na miejscu. Niezbędne specyfiki i talizmany oczywiście nabyłam. Jeszcze Muzeum Koki (z degustacją !) i z nowymi siłami ruszamy zwiedzać Dolinę Księżycową – leży niedaleko miasta, procesy erozyjne stworzyły tu niezwykłe formy; słowem błotny kras. Nazwę nadał przed laty odwiedzający dolinę kosmonauta /lunonauta Neil Armstrong.Opuszczamy miasto i kolejnym nocnym, autobusowym transferem jedziemy do Uyuni. Rano przesiadka na jeepy i jazda na Salar de Uyuni (3653 m npm pow.10582 km2) największe solnisko i najbardziej płaskie miejsce na świecie. Położone na płaskowyżu Altiplano sprawia wrażenie oszałamiające, trudne do opisania – oślepiająca biel,wyschnięte jeziora, kopalnie soli, miejsce spoczynku starych lokomotyw(niesamowite), tory kolei transandyjskiej, wyspa kaktusów,wyspa koralowa, solne hotele i jeziora – laguny solne z flamingami różowymi, białoróżowymi, białymi. Laguna Colorada – czerwona od żyjących tam glonów, laguna Verde – zielona ale tam nic nie żyje bo zawiera związki arsenu, laguna biała oczywiście z pelikanami.
Później jedziemy Aleją Wulkanów. Po drodze „pustynia Salwadora Dali” gejzery,salary,flamingi, niezwykłe formy skalne, ostańce ze skał wulkanicznych, wulkan z kopalnią siarki (już nieczynna) a to wszystko na wysokościach 4-5 tys.m npm. Nie zapominajmy o gejzerach – fontanny gazów białe, niebieskawe, bezwonne i śmierdzące siarką .Trafiła nam się też okazja kąpieli w termach przy gejzerach; ot pożytki z wulkanów. Krajobraz jak z horroru, do tego dymiące, kolorowe laguny. Te 4 dni podróży przez pustynie były niesamowite, wrażenia jak z marzeń sennych. Wcześniejsze przeżycia zbladły - nawet Góry Tęczowe nie wytrzymywały porównania. Góry na horyzoncie raz są tęczowe (tu z przewaga beżu) innym razem wyglądają jak usypane z piasku czy kamyczków. No i te wulkany,czasem ze szczytami pokrytymi śniegiem. Groźne,nieprzyjazne życiu okolice (bez wody, bez roślinności) jednocześnie majestatyczne,zachwycające,piękne po prostu. Nasze jeppy spisywały się wspaniale, kierowcy, jednocześnie nasi przewodnicy, świetni; zaliczyliśmy strzał opony ale na dość płaskim terenie Salar de Uyuni i przy znośnej prędkości. Mieliśmy ze sobą (oprócz bagaży) zapasy paliwa, wody, jedzenia. Nocowaliśmy w hostelach na terenach pustyń – zwykle w obrębie parków krajobrazowych, dostawaliśmy tam śniadania a w ciągu dnia posiłki przygotowywali dla nas nasi przewodnicy; było to najlepsze jedzenie w czasie całej wyprawy. Przy okazji – świnki morskiej nie jadłam; coka – herbata w czasie pobytu w Peru i Boliwii codziennie do posiłków i w termosiku „na drogę”. Parzyłam osobiście, garść liści na kubek wrzątku. Smak „sianowy” więc dodawałam herbatę miętową albo rumianek(zawsze dostępne na noclegach). Działanie coki – jakoś nie odczuwałam nic specjalnego, no, nie miałam apetytu(i bardzo dobrze) ale czy to coka czy wysokość ? Profilaktycznie stosowałam aspirynę i praktycznie nie miałam bólu głowy no i kofeina czyli kawa – min.2 rano, jeszcze przed śniadaniem. Nieocenione usługi oddała stara, dobra grzałka.
Boliwię opuściliśmy w okolicy„granicznego”wulkanu Licancabur (5920 m npm) Na granicy z Chile podróż w czasie;- jak kiedyś wyjazd do ZSRR - kontrola dokumentów, paszportów covidowych, kontrola bagażu, psy, uzbrojeni strażnicy. Ale poszło sprawnie i już zjeżdżamy do San Pedro de Atacama – różnica poziomów 2000 m, długość drogi ok.40 km, niezła jazda. W San Pedro zupełnie inny świat; małe domy, zakurzone uliczki, ot, mieścina. Ale turystów sporo. O 5 rano wyruszamy na gejzery El Tatio (4320 m npm), bardzo wcześnie,ciemno i zimno -ujemne temperatury przed wschodem słońca, ale jak zawsze, warto było. Po powrocie jeszcze kilka godzin wędrujemy po Valle de la Luna, czyli kolejnej Dolinie Księżycowej. Ta przypomina raczej ogromne hałdy, są tu niezwykłe formacje skalne, solne(było tu kilka kopalń),wielkie wydmy z prawie czarnego piasku, skalny amfiteatr, wzgórza z ciągiem grani i najwspanialszy zachód słońca jaki kiedykolwiek oglądałam; zresztą słynie z nich Pustynia Atakama i jej Dolina Księżycowa. A to wszystko na tle Gór Domeyki.
Zbliżamy się do końca naszej wyprawy – nazajutrz wylatujemy z niedalekiej Calamy do Santiago de Chile, gdzie zwiedzamy stolicę – parlament, katedra, targ – świetne ,świeże,smaczne ryby; mają też kolejkę szynową w (prawie) centrum miasta – na wzgórze San Christobal (860 m npm – jaka śmieszna wysokość!) skąd widać miasto w całej okazałości (7 mln mieszkańców). Wieczorem zajęcia pożegnalne a nazajutrz rano odlatujemy do domu.
I to by było, w skrócie, na tyle.
Wyprawa warta była wszystkich poniesionych trudów i kosztów, ale nadal uważam, ze podróż życia jest jeszcze przede mną.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FPeru