Relacje:Taschachtal 2024
AUSTRIA - Alpy Ötztalskie - skitury w Taschachtal
Tym razem pogodę mieliśmy wprost bajeczną. Naprawdę rzadko zdarza się, że na umówiony od dawna termin meteorolodzy proponują cztery dni "lampy"! Do tego jeszcze w środę przed naszym przyjazdem spadło kilkanaście centymetrów świeżego śniegu. Musieliśmy tylko uważać na popołudniowe lawiny, dlatego wybraliśmy ponownie względnie bezpieczną dolinę Taschachtal.
W środę po południu przejechaliśmy z Furkiem lwią część drogi, zatrzymując się na nocleg w najwyraźniej dosyć dobrze prosperującej, bawarskiej wiosce. W czwartek zgarnęliśmy Monikę z hostelu w Innsbrucku, zrobiliśmy zakupy w Billi, po czym krętą drogą wjechaliśmy do doliny Pitztal i zaparkowaliśmy niemal najdalej, jak się dało, czyli na ok. 1740 m. Zbieraliśmy się długo, ale warto było, bo w ramach tego zbierania się Furek kompleksowo przygotował dwie pary nart (... swoją zrobił już w domu). W zakres serwisu weszło smarowanie ślizgów, polerowanie, impregnacja fok oraz nałożenie smaru na górne powierzchnie desek. Przy planowanych upałach - temperatury w nocy na wys. 3000 m miały być dodatnie! - okazało się to być absolutnie strategicznym ruchem. Po spakowaniu jedzenia, w okropnym ukropie podeszliśmy do Taschachhausu (2434)... to najwyraźniej moje ulubione alpejskie schronisko, skoro jestem w nim już po raz czwarty! O ścianę "Winterraumu" opartych było sporo par nart, ale udało nam się ulokować korzystnie przy oknie, w najmniejszej spośród trzech sypialni. Na domęczenie się, Furek i ja podchodzimy jeszcze na pobliską kopkę pod nazwą Hinteres Köpfle (2820). Na mapie to niby mało znaczący punkt, ale żeby się tam wdrapać, musieliśmy nawet na sam koniec zdjąć narty z nóg.
"Rada na dziś: Odpoczynek!" - tak w piątek rano twierdził smart-zegarek Furka, oceniając czas potrzebny na regenerację na około 89 godzin. Zignorowaliśmy tę sugestię i wybraliśmy się na Hochvernagtspitze. Droga prowadzi przez lodowiec Sexegertenferner, którym podchodzi się najpierw na przełęcz Sexegertenjoch (3303). Na ostatnich ok. 30 metrach pionu podejścia trzeba było zdjąć narty. Po drugiej stronie pod przełęcz podchodzi łagodnym stokiem lodowiec Großer Vernagtferner, którym miło zjechaliśmy ok. 120 metrów. Niestety aby wejść na wierzchołek, te metry musieliśmy po chwili "odrobić", wspinając się zakosami po wystawionym na południowy wschód zboczu. Słońce i wysokość wybierają z nas moc, ale ostatecznie o 13:00 meldujemy się przy krzyżu na wierzchołku (3535). Zjazd był pyszny, z początku po mocno obrobionych słońcem, lodowcowych firnach, a następnie mocno już zsiadłym, ale miękkim śniegu z dobrze "odpuszczonym" już przez temperaturę wierzchem.
W sobotę wymęczona przez nas Monika najpierw śpi długo, a potem samotnie pałęta się po dolinie. Tymczasem my wraz z Furkiem zaczęliśmy dzień od szalonego trawersu na lodowiec Taschachferner. Generalnie było to bez sensu. Powinniśmy byli zjechać ok. 50 metrów i błyskawicznie odrobić utraconą wysokość podchodząc dnem doliny. Zamiast tego forsowaliśmy twardy, poranny śnieg, idąc nad groźnymi skałami z czekanami w rękach. Dzięki temu mieliśmy wspaniałą okazję do ponoszenia sobie nart na plecach... a szybciej wcale nie było. No ale to była ostatnia nieprzyjemność tego dnia. Uradowani z przywrócenia nart na ich właściwie miejsce pod butami, żwawo podeszliśmy lodowcem do wypłaszczenia pod przełęczą Mittelbergjoch, łączącej "nasz teren" z ośrodkiem narciarskim "Pitztaler Gletscher". Z przełęczy wylewała się rzeka narciarzy skiturowych, którzy w piękną sobotę postanowili zdobyć Wildspitze... oczywiście w stylu "A-zero", bo przecież pokonując większość przewyższenia kolejką linową. Bardzo nie chciałem iść tam, gdzie ciągnęły te dziesiątki, a może i setki ludzi, i cieszyłem się, że mieliśmy inny cel. W górnej części lodowca niebieszczyły się złowrogo seraki, więc związaliśmy się liną i pociągnęliśmy za jakąś małą grupą wariantem na azymut na Petersenspitze, z dala od głównego nurtu. Smart-zegarek Furka gratulował zdobytej aklimatyzacji, twierdząc, że aktualnie najlepszej kondycji należy się spodziewać na wysokości 1400 m npm. Niestety wierzchołek był nieco wyżej (3482), a co najgorsze, dotarliśmy na niego o 10:45, czyli jeszcze dużo za wcześnie na dobry śnieg. Przy tych upałach, o takiej godzinie, nawet wysoko na lodowcu ciągle jeszcze skrobało się nartami nieprzyjemnie po zmrożonym po nocy firnie.
Lekko obawiając się o nasze uzębienie, zjechaliśmy do naszego odpoczynkowego wypłaszczenia na 3100. Tam przeliczyliśmy kalorie w plecaku i metry w nogach i wyszło nam, że optymalnie będzie dodać do śladu na smart-zegarku północny wierzchołek Wildspitze...
Podejście północną ścianą wyglądało na tyle groźnie, że nie ciągnęły tam tłumy, choć kilkanaście osób przed nami przetorowało już porządnie zakosy w dwóch wariantach - czeskim i zwykłym. O 13:45, czyli 670 metrów później i 15 minut przed zaplanowanym czasem, podziwiamy już widoki z drugiej góry Austrii (3765) i dyskutujemy o opcjach na kolejny dzień. Od głównego wierzchołka dzieli nas ok. 200 metrów. Widzimy masy ludzi robiących sobie zdjęcia z krzyżem, ale na szczęście nikt nie waży się przejść do nas przez groźnie postrzępioną grań i możemy w spokoju zjeść nasze batoniki i wypić pozostałą w termosach herbatkę. Ten drugi, południowy wierzchołek jest niby lepszy, bo ma ten cały krzyż i jest o 3 metry wyższy... ale jak dla mnie to lipa, bo nie da się z niego zjechać - a przynajmniej nie udało się nam tego zrobić kiedy byliśmy tam w 2017 roku. A tu - zapięliśmy narty na samiutkim szczycie i puściliśmy się w dół. Najpierw kilkadziesiąt metrów trochę tylko twardą granią, a potem - potem! - północną ścianą! To była bajka. Puch po kolana i miejscami ponad 45 stopni nachylenia. Mięśnie ud mieliśmy już po przejściach, trochę nas paliły i musieliśmy się po drodze kilka razy zatrzymać ... no ale to naprawdę nic, bo w międzyczasie słońce metodycznie paliło lodowiec i zmiękczało śnieg na niższej części Taschachfernera, dla jeszcze większej naszej przyjemności. Ostatni odcinek zjazdu do chatki pokonujemy znacznie niższym trawersem narciarskim, na morenę boczną ... na której to grzecznie zakładamy foki i podchodzimy ok. 40 metrów.
Niemal równo z nami wróciła Monika, bardzo zadowolona ze swojego zjazdu spod przełęczy Bliggschartl (z wys. ok. 3050). Jest dopiero nieco po trzeciej, co daje sporo czasu na regenerację. W związku ze słoneczną pogodą, przed chatką wyrosła porządna ławeczka z oparciem. Aby wyrównać statystyki w smart-zegarku do okrągłej liczby, ku uciesze gawiedzi popijającej piwo na ławeczce, na "koniec dnia" Furek wspiął się jeszcze na fokach na bulę położoną ok. 140 metrów nad schroniskiem.
W niedzielę wstaliśmy o 05:00, czyli - jak na nas - bardzo wcześnie. Chatka była już pusta, bo pozostałe trzynaście osób z którymi ją dzieliliśmy wyszło już w góry. Kiedy byłem na szybkim nocnym wyjściu do toalety o trzeciej nad ranem, jakaś ekipa zakładała już narty (... i wcale nie jestem pewien, czy byli pierwsi ...). Generalnie dziwni są ci Rzymianie. Wychodzą w nocy, wracają przed południem i opowiadają, jak w górach jest ciężko, gdy przy świetle czołówek walczy się o życie na zmrożonym betonie ... Na szczęście, w przeciwieństwie do poprzedniego dnia, tym razem nasi współlokatorowie zostawili nam jakąś wodę w garach na piecu. Zebraliśmy się w godzinę piętnaście i mając w planach przecież jeszcze długą drogę do domu, ruszyliśmy doliną na "nieco krótszą" wycieczkę na Ölgrubenkopf. W poprzednie dni widzieliśmy, że ten szczyt "dostaje słońca" jako pierwszy, już o 06:30, rozumowaliśmy więc, że mamy szansę na dobry śnieg w miarę wcześnie rano. W górę było wprawdzie twardo, ale harszle czynią cuda i mimo sporego nachylenia, techniką czeskiego zakosu udało mi się wejść na grań niemal przez całą drogę stojąc jak człowiek na nartach (... przeniosłem je tylko na najbardziej stromych 20 metrach). Porzucając Monikę na ok. 3000 m, dotarliśmy z Furkiem na taki przedwierzchołek, może trzy metry niżej niż właściwy "peak" (na ok. 3389). Rzut oka na nawis na grani skutecznie wyleczył nas z dalszych ambicji. Nic nie szkodzi, bo i w naszym podwierzchołkowym grajdole po raz trzeci na tym wyjeździe pourzędowaliśmy sobie w wymarzonych warunkach - sami na szczycie, piękna pogoda, doskonały widok na rozległy lodowiec Gepatschferner i budzącą u wszystkich dobre wspomnienia dolinę Kaunertal. Obawiając się, czy śnieg już odpuścił, trochę przeciągamy drugie śniadanie. Zaczynamy zjazd nieco przed dziesiątą rano i ... okazało się, że to wystarczyło! Po pysznych, zmiękczonych porannymi promieniami słońca firnach zjeżdżamy błyskawicznie do schroniska, klucząc po morenach w poszukiwaniu najlepiej obróconych do światła stoków. Na zegarek na tym etapie przestaliśmy zwracać uwagę.
Przed podróżą mieliśmy niby coś zjeść, ale wszyscy czujemy, że warto się sprężać, aby nie zjeżdżać do auta w roztopionej przez słońce "saharozie", czyli śniegu scukrzonym, pokrytym pyłem z afrykańskiej pustyni i na dodatek przepadającym po kolana. Błyskawicznie więc dorzuciliśmy do plecaków nasze graty z sypialni na piętrze i o 10:45 pożegnaliśmy się z właśnie powracającymi ekipami czeskimi (z północnego, puchowego Wildspitze) i germańskimi (z zacienionego i twardego jeszcze zapewne Sexengertenspitze). Rzeczywiście, pośpiech się opłacił, bo powrót na parking zajął nam niespełna godzinę i dzięki strategicznemu smarowaniu nart po drodze nie trzeba było nawet za bardzo się odpychać. Jedynie ostatnie 150 metrów do samochodu musimy przejść z buta, otoczeni morzem białych krokusów i odorem gnojówki. Podsumowując, w cztery dni zebrało się 5500 metrów przewyższenia (Furek nieco więcej, Monika nieco mniej). Jak to rzadko bywa, każdego dnia bardzo dobrze widzieliśmy góry, i to nawet nie tylko te, na które wchodziliśmy. Sezon ma się ku końcowi, ale kończymy go z przytupem.