Relacje:Mont Blanc 2011
Amplitudą po Blanca w kieszeni
– uczestnicy: Maciej Dziurka, Robert Mucha (os. tow.) i Kasia Jasińska
Nie planowaliśmy tego jakoś specjalnie. Tak wyszło. Z dniem 01. 07.2011 pożegnaliśmy naszych nicejskich przyjaciół i udaliśmy się w podroż do domu trasą przez Alpy. Górskie aspiracje uzależniliśmy wyłącznie od warunków pogodowych i własnego samopoczucia. Uznaliśmy, że kondycję wyrobimy sobie „po drodze”. Zgodnie z ideą „wszystko siedzi w głowie” (przezacną acz nie mojego autorstwa), niepomni przestróg wyruszyliśmy ku znanym nam i mniej znanym zakątkom alpejskim z zamiarem zafundowania sobie tak długich wakacji, jakich tylko zapragniemy J
Różnorodność sprzętu na pace Vivaro pozwalała na uprawianie wszelkiej górskiej aktywności. Począwszy od rowerów, poprzez szpej na ferraty, wspin, canyon, turystykę wysokogórską i speleo mieliśmy wszystko, czego do szczęścia potrzeba. Na wypadek złej pogody przewidzieliśmy kilka galonów wyśmienitego francuskiego wina, starannie wyselekcjonowanego, biblioteczkę przewodników, sporo górskich filmów oraz wielgachne 30-to kilowe kino domowe marki Blue Sky porzucone na ulicy w Cagnes sur Mer, którym naturalnie musieliśmy się zaopiekować.
Plazma wzbudzała spore zainteresowanie pośród braci wspinaczkowej na campingach i w przypadkowych miejscach biwakowych. Stała się zalążkiem budowania przyjaznych relacji na szczeblu międzynarodowym. Następnym razem wezmę ze sobą na wakacje coś równie ekstrawaganckiegoJ
Startujemy z poziomu „0”npm, więc trzeba spokojnie, tym bardziej, że nie zdążyłam wypocząć po kilkumiesięcznej aktywności w pracy. Obiecałam Maćkowi, że zresetuję jak zacznie lać. Na złość nie padało.
Zaczęliśmy od znanego mi masywu Ecrins (Parc National des Ecrins) oddalonego od Nicei zaledwie 300km. Koniecznie chciałam pobyć trochę w „domu” - tyle znaczą dla mnie te góry, a poza tym zostawiłam tam niedokończony temat… Uderzyliśmy w serce masywu, biwakując na parkingu w La Berarde (1740mnpm), maleńkiej sezonowej wioseczce, mekce tutejszego alpinizmu. Na rozgrzewkę weszliśmy na Col du Clot des Cavalles (3158m). Ta wysoko położona przełęcz jest w okolicy jednym z lepszych punktów widokowych na Masyw Monte Rossy i główny łańcuch Alp Walijskich. Widać stąd też ogrom południowej ściany La Meije – tu też trzeba będzie kiedyś wrócić. Deniwelacja 1416m, 5.15h w górę, 4h w dół. W górnym odcinku szlak jest kruchy, ubezpieczony stalówką. Panorama z przełęczy – taka, jakiej się spodziewaliśmy, czyli pięęęknaJ
Kolejnego dnia startujemy na Aiguille Dibona (3131m) z miejscowości Les Etages (deniwelacja 1472m, 4.30h na szczyt, w tym wspinaczka 30min). Pogoda fantastyczna i z tendencją do poprawy. Po tych dwóch intensywnych dniach czuję, że nabieramy rozpędu i pewności siebie. Obudziliśmy drzemiącą w nas bestię. Chyba jesteśmy gotowi zmierzyć się z najwyższym wierzchołkiem masywu i najdalej wysuniętym na południe czterotysięcznym szczytem alpejskim…
Barre des Ecrins (4101m) to przepiękna grań górująca ponad rozległymi dolinami, którymi spływają dwa potężne lodowce, Biały i Czarny, niestety z roku na rok malejące w oczach, piąty pod względem wybitności szczyt alpejski. Klasyczna droga prowadzi północną ścianą; ściana południowa do dziś stanowi wyzwanie dla najlepszych. W partiach kopuły szczytowej wspinaczka do III, lód 40 stopni i konkretna szczelina brzeżna. Generalnie PD plus. Próbowałam już dwa razy, Maciek raz – czas na decydujące starcie.
Wyruszamy z parkingu przy Pre de Mme Carle (1840mnpm), położonego powyżej miejscowości Cezanne. Podchodzimy późno, ale na lekko znaną nam dobrze drogą z zamiarem spania w schronisku Ecrins. Nie spiesząc się pokonujemy 1300m przewyższenia i nocujemy. Jest drogo, ale bardzo komfortowo (jak na schronisko alpejskie) i panuje bardzo przyjazna atmosfera. Mamy mnóstwo czasu ,żeby wypocząć i przygotować się do wyjścia na szczyt. Gospodarz pamięta nas sprzed roku, kiedy kiblowaliśmy tu kilka dni w oczekiwaniu na poprawę pogody. Tym razem zapowiada się doskonale. Tylko cymbalistów wielu, a że był czas przywyknąć, więc pogodziliśmy się z tym, że nie będziemy sami.
O 3.00 rano wcinamy kaloryczne śniadanie, żegnamy gospodarza i schodzimy na lodowiec, skąd wyruszyły już w górę pierwsze zespoły. Zostawiamy niewielki depozyt, za rada gospodarza ustawiamy na nim półmetrowy kamienny kopczyk – jeśli tego nie zrobimy szabrujące w okolicy ptaki rozciągną zawartość depozytu po całym lodowcu. Wiążemy się i w górę serca! Jedno mnie niepokoi…. Jest za ciepło, jakby coś wisiało w powietrzu. Moje obawy okazały się nie bezpodstawne. Zaraz po wschodzie słońca przez moment wszystko jeszcze lśni niesamowitą purpurą, po czym zaczyna się spektakl napływających zewsząd chmurzysk. Fuck! skąd ja to znam!? Zaczyna wiać, gdy jesteśmy na podszczytowym trawersie, wyprowadzającym pod przełęcz Lory, jakieś 750m ponad lodowcem.. Stąd można iść na niższy, łatwiejszy wierzchołek Dome de Neige des Ecrins (4050mnpm) lub atakować ten właściwy. Można też trawersować całą grań ze wsch. na zach. To opcja najambitniejsza i tu próbujemy uderzyć. Pogoda zmienia się diametralnie. Stopniowo tracimy widoczność. Wyciagamy puchówki i przystawiamy się do trawersu. Po pierwszym wyciągu, mającym wyprowadzić nas pod skały grani trafiamy jednak na verglas. Zbyt twardo, trzeba zawrócić. Śruby nie wchodzą, bo lód jest zbyt płytki, za to skutecznie wypełnia szczeliny , w których być może dałoby się coś osadzić. Nie ryzykujemy, musielibyśmy pokonać jeszcze minimum 2 takie wyciąg,i by wbić się w bezpieczniejsze skały. Teraz próbujemy z przełęczy. Gdy do niej docieramy, widoczność jest bliska zeru, większość zespołów zawraca jeszcze spod niej. Zupełnie zniesmaczeni przechodzimy łatwą w tym miejscu i o tej porze szczelinę brzeżna i po kilku minutach osiągamy niższy wierzchołek. Jestem nieco sfrustrowana, bo wydaje się, że to koniec dzisiejszych zmagań. Ale oto, gdy uprzejmi Niemcy robią nam fotkę na szczycie nagle nieoczekiwanie Barre wyłania się zza chmur, piękny i lśniący w słońcu, drwiący z nas szyderczo, psia jego mać! . Pod szczytem widać jakieś dwa małe zespoły. O nie, nie będziemy bawić się w chowanego! Przegięłaś góro! Krótkie porozumiewawcze spojrzenie i próbujemy jeszcze raz. Zbiegamy na przełęcz i atakujemy ponownie. Najpierw brzeżna, wielka i przewieszona, ale gładko puszcza Maćka, potem stromymi polami śnieżno lodowymi droga wyprowadza nas na grań w pobliżu Pic Lory. Trzeba piąć się czujnie. Jest naprawdę stromo, a sprzęt trzyma tak sobie. Na grani znów otaczają nas chmury. Wspinamy się na lotnej i w krótkim czasie osiągamy wierzchołek. Gdzie się podział cały ten tłum, z którym wyruszaliśmy dziś rano? Jesteśmy już trochę zmęczeni. Widać tylko na tyle, by mieć pewność, że to kulminacja J Gdy zaczynamy schodzić góra wkurza się nie na żarty. Grań jest wąska i eksponowana, wymaga asekurowania się a trzeba się spieszyć. We mgle i na czuja odnajdujemy stanowisko zjazdowe. 30 m zjazd zapewnia nam względne poczucie bezpieczeństwa. Teraz 800m w dół lodowcem. Śladów na szczęście nie zawiało, chociaż towarzystwo cholera wzięła, ale to już bez znaczenia. Schodzimy szybko. Przepak na lodowcu, herbata, kawał sera, jakiś łakoć i już spokojniej i coraz niżej. Późnym popołudniem docieramy do parkingu. W połowie 2200metrowego zejścia moje kolano powiedziało stanowczo „nie”. Oburzająca niesubordynacja I naganny brak lojalności! O żesz ty! Ale przecież „wszystko siedzi w głowie”. Chwila pertraktacji i kuśtykając ja i moje kolano znajdujemy jakoś kompromis. Tylko skakać przez szczeliny nie mogę, wiec pokonuję je wielkiiiiiimi baaaardzo krokaaaaami. Gratulujemy sobie z Maćkiem serdecznie. Dobra robota J Chcąc, nie chcąc udało się nam zrobić 2 czterotysięczniki jednego dnia no i zamknęliśmy ważny dla każdego z nas indywidualnie temat. W nagrodę wino, prysznic i pyszna kolacja. Nie pamiętam w jakiej kolejności hehe;)
Nazajutrz pogoda niepewna. Uff! Można odsapnąć. Leniuchujemy i przygotowujemy się do dalszej podróży. Opuszczamy wkrótce południowe Alpy. Rany! Tu jest jeszcze tyyyyyle do zrobienia! Ale teraz chcemy czegoś nowego… Jedziemy na północ, pokonując bardzo wysokie przełęcze, m.in. Col du Galibier (2645mnpm). Przemierzamy jakieś zupełnie wyludnione góry, po których nikt nie chodzi. Jest tego taki ogrom, że życia by zabrakło na powierzchowną tylko działalność. Francuzi to jednak farciarze. Udaje się nam po drodze sprawdzić meteo – nic szczególnego i warunki bardzo zmienne. Co nie znaczy „niechadzalne” ;) W ramach restu wbijamy po drodze na ferratkę Du Roc de Toviere (ED). Bardzo siłowa, praktycznie w całości poprowadzona w trawersie, wyprowadza nas na sielankowe, przykryte łąką i małymi skałkami wzgórze. Odpoczywamy i wtedy przychodzi nam go głowy, że skoro wystartowaliśmy z poziomu „0” to dlaczego nie mielibyśmy skończyć na poziomie 4800? Taka wakacyjna amplituda z rozmachemJ ? Natychmiast po zejściu na parking sprawdzamy co wiemy na temat Mont Blanc. Szczerze mówiąc, jakoś nigdy nie pałałam specjalną ochotą pchania się na ten szczyt. Z wielu względów – tłumy, zapchane schroniska, dantejskie sceny w Vallocie i na eksponowanej grani Boss, niebezpieczny „Kuluar toczących się kamieni”. Poza wiedzą przewodnikową znaliśmy kilka „przerażających relacji na żywo” i nie byliśmy może do końca pewni swoich możliwości, chociaż to przecież tylko PD, w zasadzie bez większych trudności technicznych. Przedyskutowaliśmy „za” i „przeciw” i podeszliśmy do tematu bez emocji, uprzedzeń, zdroworozsądkowo i bardzo pragmatycznie.
Najpopularniejsze drogi na Blanca to droga papieska od strony włoskiej, droga przez schronisko Grands Mulets i droga przez Aiguille du Gouter. Przy wyborze dwóch pierwszych trzeba pokonać ok. 1800m deniwelacji w ataku szczytowym, co oznacza 7-9h marszu tylko na szczyt i konieczność wszczelenia się w idealną pogodę. Główne niebezpieczeństwa na Blanku to zła ocena własnej kondycji i pobłądzenie przy niklej widoczności. Jeśli chodzi o technikę to „trzeba opanować umiejętność poruszania się w rakach”. To nas uspokoiło, tyle to chyba potrafimy J. Wybraliśmy trzecią opcję – drogę przez Aiguille du Gouter. Nie czuliśmy się na tyle zaaklimatyzowani i w formie, by trzasnąć 1800m ze schroniska na szczyt i z powrotem jednego dnia. Chcieliśmy też uniknąć targania sprzętu biwakowego. Ze schr. Gouter podejścia na szczyt jest tylko 1000m – 4-5h, droga jest ewidentna i wprawdzie najbardziej oblegana, ale przy tych warunkach meteo daje to szanse na jej nie zgubienie. W kupie zawsze raźniej, zwłaszcza jak zimno i do domu daleko. I klamka zapadła….
08.07.2011
Chamonix – nieładnie, żeby nie powiedzieć paskudnie. Pogoda bardzo zmienna, na przemian deszcz i słońce. Lokujemy się na campingu (Le grand camping) w Les Houches (14,50 euro za noc dla dwójki z namiotem i autem), ale jest bardzo ustronnie i sympatycznie. Robimy wycieczkę rowerową do centrum, by na bieżąco śledzić prognozę a potem pakujemy się. Plan jest prosty – zabieramy absolutne minimum i robimy tą górę w 2 dni. Rezygnujemy ze śpiworów, karimat, termosów, menażek, palników. Przeprowadzamy tak gruntowną selekcję, że w rezultacie moja szturmowa pięćdziesiątka jest zapakowana zaledwie do połowy i waży nie więcej niż 10kg. Poza termo aktywną bielizną mamy tylko puchowe kurtki i coś od wiatru – nawet gore-tex poszedł w odstawkę. 30m liny fi 7, 1,5l wody na łeb. Zapasy zamierzamy uzupełnić w schronisku Gouter.
09.07.2011
Dopiero koło południa udaje nam się uzyskać informację, że pogoda na dziś bez większych zmian (czyli parno i burzowo), ale na jutro przewiduje się jednodniową poprawę… Takie tyci tyci okienko, po którym nastąpi długoterminowe załamanie pogody. Cholera! Jest późno i podejmujemy natychmiastową decyzję – teraz albo nigdy. W pół godziny jesteśmy gotowi do opuszczenia campingu. O 13.00 , zostawiwszy wozidło na bezpłatnym parkingu w Les Houches wjeżdżamy kolejką a następnie tramwajem( tak tak tramwajem , nie pomyliłam się – koszt 33,30euro w dwie strony od osoby; założyliśmy, że stamtąd wrócimy hehe). W ten sposób osiągamy wysokość ok. 2300m skąd stratuje szlak w kierunku naszego schroniska. Na dzień dobry podchodzi do nas gość z obsługi i pyta czy mamy rezerwację na spanie w Gouterze. Informuję go, zgodnie z prawda, że nie udało nam się nawet tam dodzwonić, więc nie mamy. Był na tyle uprzejmy, żeby spróbować zadzwonić tam jeszcze raz (wszędzie jest mnóstwo tabliczek, że rezerwacja jest OBLIGATOIRE, czyli obowiązkowa). Oczywiście jest już o kilka miesięcy za późno żeby zarezerwować sobie nocleg. Żegnamy miłego pana z obsługi tłumacząc mu, że zaryzykujemy mimo wszystko, może jakaś gleba jednak się znajdzie. Jest 14.00 - trzeba się spieszyć. Przed nami 1600m podejścia. Szczęśliwi, że formalności mamy już z głowy mkniemy w górę. Wyprzedzamy kolejne zespoły ciężkozbrojnych. Trudno uwierzyć w to, że z takim bagażem ludzie w ogóle chcą pchać się tak wysoko. Nie żebym jakoś z tego drwiła, po prostu czasem, aż przykro na to patrzeć. Pytamy o warunki na grani tych, którzy schodzą. Mówią że ciężko, że się udało lub nie, wszyscy wyglądają na wyczerpanych. Wiążemy się na skałach przed wkroczeniem na niewielki lodowczyk, który podprowadzi nas pod słynny „kuluar rolling stones-ów”.. Podobno o tej porze dnia lepiej tam nie wchodzić, ale my nie mamy wyboru. Dziś wieczorem musimy być w schronisku na 3800, żeby w ogóle móc pomarzyć o szczycie. Dwuosobowa ekipa Francuzów, która szpei się razem z nami mówi, że kilka dni temu kamień zabił tu jakiegoś Polaka. Mówili, że doświadczony, że przewodnik, że zginał na miejscu. Robi mi się zimno, potęguje się nasza czujność. Chcemy mieć już ten niebezpieczny moment za sobą. Podchodzimy pod kuluar, by jego mroczną tajemnicę ujrzeć w nieco innym świetle. Z przewodnika nie wynika jasno, że kuluar trzeba przetrawersować. Wydawało nam się, że ubezpieczenia poprowadzone są samym kuluarem, stąd tak duże zagrożenie obrywem kamieni. Przycupnęliśmy na moment, by ocenić faktyczne ryzyko i zastanowić się jak przebrnąć przez to miejsce w możliwie najbezpieczniejszy sposób. Kamienie faktycznie furkoczą tu konkretnie. Spadają 500m, więc mają gdzie się rozpędzić. Jeśli masz pecha możesz być zmieciony jak kręgle na torze rozpędzonej kuli. Sunące kamory widać jednak z daleka a kuluar ma zaledwie kilkanaście metrów szerokości. Stalówka poprowadzona była chyba jakąś epokę lodowcową wstecz, bo dynda bezużytecznie kilka metrów ponad głowami turystów, poza ich zasięgiem. Przewodnik zaleca 3metrowe ląże (!) – nieporozumienie naszym zdaniem. Rozwiązujemy się, rozpinamy pasy biodrowe plecaków i…. biegniemy! Potrzeba kilkunastu sekund, by stanąć po przeciwnej stronie żlebu poza zasięgiem kamieni. Gdy jedno z nas biegnie, drugie obserwuje żleb i tor spadania głazów. W razie potrzeby ostrzega. Potem zmiana. Plecakiem mamy zamiar osłaniać się przed uderzeniami. Tu bezpiecznie znaczy szybko. Po niespełna minucie oboje jesteśmy już na skalnym ramieniu Aiguille du Gouter, poza obstrzałem. Dalej eksponowane ramię ubezpieczają liczne poręczówki. Wbrew pozorom jest gdzie polecieć, zwłaszcza z dużym obciążeniem. Nasze małe plecaki pozwalają poruszać się w tym terenie bardzo sprawnie. Osiągamy schronisko już po 5h, bez większych problemów i w przewodnikowym czasie. Na zewnątrz robi się bardzo nieprzyjemnie, gdy wchodzimy do schroniska sala jadalna trzeszczy w szwach. Przy ławach spożywają posiłek zapewne ci, którym udało się zrobić rezerwację. To głównie grupy z przewodnikami i oni mają tu pierwszeństwo. Ściany podpiera tłum tych, którzy nie mieli tyle szczęścia i nie jest to bynajmniej tylko wschodnia rzesza wspinaczy, chociaż ci rzeczywiście dominują. Po kilku szturmach w stylu „łokciem i butem” udaje mi się dopchać do recepcji/baru z nadzieją na glebę i jakiś ciepły posiłek. Spodziewałam się odmowy, ale nie ataku furii nieokrzesanego barbarzyńcy. Gość na totalnej k…. wrzeszczał: „ płacicie 100% i nie ma dla was zniżki!, jedzą Ci, którzy mają rezerwację, jak coś zostanie to możecie zamówić, woda? jest – 5euro za półtora litra, schronisko mieści tylko 40osób. Codziennie jest was tu 2 razy za dużo!, nie dajemy k…. rady! Jak się nie podoba to wypier……ć!”. Byłam uzbrojona, miałam motyw i ochotę jebnąć mu czekanem między oczy, ale zobaczyłam nie chama a człowieka u kresu sił i bliskiego załamaniu nerwowemu, więc odpuściłam. Gość ucieszył się, że rozumiem i że tego wszystkiego nie musi wyrzucać po angielsku. Nie ma to jak sobie pobluźnić w rodzimym języku. Wyraziłam swoje ubolewanie nad jego losem i ostatecznie dostaliśmy wodę, najdroższą glebę w na świecie i nawet jakieś karimaty. Banda uprzywilejowanych zeżarła, co miała zeżreć i udała się na pokoje. Upchani po kątach mogliśmy wreszcie usiąść, odpocząć, coś zjeść. Okazało się, że jest wielu Polaków, są Rosjanie, Słowacy, zagubieni Portugalczycy, Włosi a nawet Francuzi. Zaczęliśmy żartować z całej tej sytuacji i atmosfera powoli się rozluźniła. Zrobiło się nawet całkiem miło. Ulokowaliśmy się jak się dało - na ławkach, na stołach, pod stołami… Wszystkie te operacje meldunkowe odbyły się bardzo sprawnie, wszyscy byli sobie pomocni, życzliwi i nikt nie spał przy skarpetkach towarzysza. Wtedy też bliżej poznaliśmy Roberta. Był na Blanku już kilka razy i pytał czy jutro mógłby pójść z nami. Zgodziliśmy się chętnie. Już od 20.00 panowała cisza nocna, więc grzecznie przytuliliśmy się do siebie nakryci tylko kurtkami puchowymi i tak oto przeleżeliśmy do rana. Było cicho, ciepło i bezsennie… W nocy na zmianę sprawdzaliśmy pogodę. Na niebie nie było gwiazd. Wiatr szalał, ale było bardzo zimno, założyliśmy zatem optymistycznie, że wszystko idzie zgodnie z planem, że wszczelimy się w to spodziewane okienko…
09.07.2011
Godzina 1.00. Do Sali wpada gość z patelnią, warzechą i misją, od której zależy jego być albo nie być, czyli wyrzuceniem wszystkich glebujących na zewnątrz. Facet nie przebiera w słowach. Scena z piekła rodem, jakaś dziewczyna rozpłakała się, każdy w pośpiechu i osłupieniu rozpaczliwie próbuje pozbierać się do kupy. Jak dobrze, że mamy tak niewiele. Jeszcze pod stołem pochłaniamy ser, kabanosy i jakieś batoniki. Musimy opuścić salę, aby wyższa kasta mogła zjeść swoje śniadanie. Czuję się upokorzona, chociaż wiem ,że nie jesteśmy w tym położeniu z powodu braku pieniędzy. Nie zasłużyliśmy na to , by ktoś decydował o tym, jakie mama szanse wejścia na szczyt i dokonywał selekcji. Wkurzyliśmy się, ch.. im wszystkim w d... Błyskawicznie oszpeiliśmy się, powiesiliśmy na gwoździu zapas wody i jedzenia przeznaczonego na powrót i poszliśmy w trójkę w góry. Jest 2.00. porywisty wiatr utrudnia oddychanie. Zaraz za schroniskiem przechodzimy obok wielkiej polany okopanych namiotów. Oni niestety też nie wypoczęli tej nocy walcząc z nieprzyjazną aurą. Przed nami niekończący się łańcuch światełek, długa na kilkaset metrów karawana, której stajemy się częścią. Idziemy bardzo szybko, a mimo to czuję, że potwornie marznę. Na horyzoncie w świetle budzącego się dnia majaczy przed nami Vallot (4362 mnpm), schron o fekalistycznej sławie, który podobno wyczuwa się zanim się go zobaczy. Jest zbyt zimno, by tego doświadczyć. Świt nie przyniósł oczekiwanej przez wszystkich poprawy pogody. Nadal niemiłosiernie wieje a widoczność jest ograniczona do kilkudziesięciu metrów. W Vallocie robimy postój. Trzeba się troszkę rozgrzać i zastanowić, co dalej. Zmęczyło nas tempo podejścia, ale nie wysokość. Czujemy się dobrze, papu nam smakuje, głowy nie bolą. Z satysfakcja stwierdzamy, że czas mamy znakomity. Ale nie wszyscy tak wyglądają. Podejmuję heroiczną decyzję skorzystania z toalety. Mieści się kilka metrów od schronu w osobnym baraku. Cóż…. Pomijając szczegóły tej eskapady finalnie nie dotarłam do klopa, podobnie jak wielu śmiałków przede mną. Większość zespołów zawraca spod Vallota. Twierdzą, że w przy tym wietrze to niemożliwe. Do szczytu zostało 500m. Będziemy jednak próbować. Ścieżka za Vallotem jest nadal wyraźna a Roberto pamięta trasę podejścia. Nie słyszymy się zupełnie. Co jakiś czas czuję rękę Maćka na swoim ramieniu. Sprawdza, czy wszystko w porządku , a ja matoł myślę, że chodzi mu to, żebym szła szybciej. Więc zasuwam, ile mogę. Doganiamy jakichś zbłąkanych Włochów, chcą zawracać, ale ujęci naszym uporem kontynuują. O 7.00 stajemy na szczycie. J….a góra! Na wierzchołku trudno ustać na nogach, sapiemy ciężko, ale jesteśmy dalecy od słaniania się. Nie możemy tu zostać długo, zresztą po co? Pamiątkowych fotek z widokami nie będzie. Jest jednak coś wyjątkowego w tej chwili. Dopięliśmy naszej amplitudy w pięknym stylu, przeszliśmy pozytywnie egzamin wysokości i kondycji, dawno zapomnieliśmy o klimacie schroniska, o tym co nas stamtąd wygoniło. Tu byliśmy ponad tym wszystkim, wolni, pełniejsi o to doświadczenie. Byliśmy szczęśliwi, że dane nam było tu stanąć. Teraz należało tylko stąd zejść 2500m w dół. Z tej perspektywy bułka z masłem J Nie schodzimy – zbiegamy! W 1,30hmin jesteśmy znów przy Vallocie. Kurcze gdzie myśmy minęli tą eksponowaną grań Bosse? Hmm… jaka ekspozycja? Zatrzymujemy się na krótki popas. Miś zamarzł, woda w bidonie też i trzeba trochę odtajać. Już o10.30 jesteśmy w pobliżu Aiguille du Gouter. Na rozległych stokach wita nas słońce. Mont Blanc wyłania się zza chmurzysk piękny, majestatyczny, ogromny! Ach to teraz zaczęło się to okno pogodowe, szlag by je trafił! Siadamy na śniegu i podziwiamy panoramę. Telefon do mamy: Cześć mamo, no co tam robisz?, aaa …no… zakupy? w biedronce jesteś? a wiesz, bo my właśnie z Blanca schodzimy …no i siedzimy tu sobie na łące takiej prawie, co? Czy ciepło? Taaaa ciepło, tak mamy co jeść. No pa! kocham Cię mamo! ……. Ogrzani słońcem zaczynamy czuć pragnienie. Wokół nikogo, pojedyncze sztuki osobnicze kręcą się w pobliżu schroniska. Musimy wejść do środka, żeby zabrać pozostawiany tam rano depozyt. Uzupełniamy płyny i kalorie. Jeszcze tego samego dnia schodzimy do przystanku tramwajowego i o 17.00 lądujemy na parkingu w Les Houches. Roberta pożegnaliśmy ciepło wyżej. Nigdy nie spotkałam kogoś, kto tak świetnie znosi wysokość. Do następnego Roberto! Koniec akcji, ulga i zmęczenie, ale też kupa dzikiej radochy. Z żalem mijamy podchodzących rodaków. Wiemy, że nie wejdą na szczyt, ale to ich wybór, ich droga. I tu nie chodzi o pogodę, oni nie są przygotowani. Wielu podchodzi na ciężko, bez aklimatyzacji, niosąc mnóstwo niepotrzebnego sprzętu, nie korzystając z możliwych środków transportu, niektórzy nie wiedzą nawet dokąd idą. Widzieliśmy sporo błędów w taktyce i przygotowaniu. Nie twierdzę, że wiedzieliśmy lepiej, bo wiedzieliśmy tyle samo, co oni. Dokonaliśmy wyboru, w konsekwencji którego udało nam się osiągnąć wierzchołek. A może mieliśmy po prostu więcej szczęścia?
10.107.2011
Chamonix – chmury na poziomie chodnika. Testujemy nieprzemakalne sandały i spacerujemy po mieście, po tym jak spaliśmy przez 12h. Masyw tonie w deszczu i mgle. Gdzieś tam wysoko jest ten, dla którego tu przyjechaliśmy. Nie obaliliśmy mitu wielkiej góry. Blanc pozostaje ten sam, tylko my jesteśmy o niego nieco wewnętrznie bogatsi. Teraz wiemy jak bardzo potrzebowaliśmy tej konfrontacji. Pogoda popsuła dalsze palny, nie było szans na zrobienie w Alpach czegokolwiek. Wrócilśmy do kraju w zdartych butach, z Blankiem w kieszeni, z przepustką na…. więcej;)?