Relacje:Almberghöhle 2023
AUSTRIA - Totes Gebirge - szarpanie żwirów z Almberghöhle
Po raz kolejny udało mi się pójść do ciekawej jaskini w ramach badań Jacka nad kolejnością różnych dawnych zdarzeń. Jedna z ostatnio preferowanych przez niego metod bazuje na analizie perypetii ziaren kwarcu, który schronił się pod ziemią przed bombardowaniem wszędobylskimi promieniami kosmicznymi. Niestety ten kwarc jest często bardzo dobrze wymieszany z całym innym chłamem, więc wynosi się wszystko razem w dużych ilościach. Oddzielanie maku od popiołu przeprowadza się już na spokojnie w laboratorium przy pomocy odpowiednio zmotywowanej i zmechanizowanej siły roboczej.
Cała nasza drużyna zebrała się w niedzielę według uprzednio zamyślonej choreografii. Jacek i ja najpierw brnęliśmy przez Czechy w słoneczne popołudnie, aby już po zmroku dojechać na parking przy dworcu w Mürzzuschlag. Tam spotkaliśmy się z Lukasem i przepakowaliśmy do jego auta, aby następnie wspólnie odbyć dwugodzinną podróż do Bad Mitterndorf. W międzyczasie Eva dotarła do tegoż miasteczka pociągiem, zajęła stolik w przydworcowej pizzeri i zamówiła dla nas jedzenie. Dzięki temu spokojnie udało się nam zjeść jeszcze zanim lokal się zamknął.
Na nocleg przemieściliśmy się do lokalu klubu speleologicznego Górnej Styrii "VHO", jednego z licznych klubów do którego Lukas należy. To był właśnie ten moment, kiedy zorientowałem się, że w bagażniku mojego auta w Mürzzuschlag została torba z "rzeczami bazowymi". Nie tylko ze szczoteczką do zębów, ale i również wszystkim, co miałem założyć na siebie na podejście do jaskini. Kto mnie zna, ten wie, jak potrafi mi zepsuć dzień jeden mały szczegół, który przeoczyłem mając wszystko inne perfekcyjnie zaplanowane. Minę miałem jakbym nazajutrz miał iść nie do jaskini, a raczej na jakiś trudny zabieg stomatologiczny. Jednak niewielkimi wyrzeczeniami ze strony moich towarzyszy jakoś udało się skompletować dla mnie brakujące ubrania. Co najbardziej zaskakujące, okazało się, że Lukas ma dokładnie taką samą wadę wzroku jak ja oraz używa tej samej marki soczewek kontaktowych. Z pewnego punktu widzenia można by powiedzieć, że miałem za dużo sprzętu, skoro ostatecznie torba okazała się niepotrzebna...
Nasz start w poniedziałek był przerażająco efektywny. Wstaliśmy o 06:30, a godzinę później byliśmy już po śniadaniu, po kawie, po uruchomieniu perystaltyki jelit, po zakupach szturmżarcia, a do tego jechaliśmy już nad jezioro Grundlsee. O siódmej pięćdziesiąt dwie zaparkowaliśmy na leśnej drodze tuż przed znakiem "Wycinka drewna, zakaz wstępu" na wysokości ok. 850. Trasa do otworu z początku prowadzi wygodną drogą, którą w innej sytuacji może i nawet moglibyśmy podjechać Lukasowym 4x4. Dzięki temu, że zapomniałem torby, zamiast zimowych spodni miałem na sobie lekkie spodnie do wygodnej podróży samochodem. Przy wiosennych, wczesnokwietniowych warunkach śniegowych i grzejącym nas mocno słońcu było to optymalne rozwiązanie. Po połowie godziny zeszliśmy z drogi i wkroczyliśmy juz na właściwy szlak, prowadzący właściwie do schroniska Appelhaus. Poważniejszy śnieg zaczął się na około 1300, ale dzięki wczesnemu startowi udało się nam pokonać ostatnie, dosyć strome 250 m pionu do otworu bez zapadania się; czyli po śniegu w miarę twardym, ale nie za twardym.
Z otworu rozpościera się piękna panorama na Grundlsee. Leżące powyżej niego jeziorko Toplitzsee, w którym naziści przed laty ukryli złoto nie jest widoczne. Pod ziemię wchodzimy około dziesiątej. Wydawało mi się, że zwykle zbieram się szybko, ale do wnętrza jaskini ruszyłem jako ostatni, goniąc za całą resztą ekipy. W tym momencie wypadałoby przytoczyć kilka faktów odnośnie samej jaskini. Przede wszystkim trzeba wiedzieć, że w masywie Totes Gebirge znajduje się najdłuższa jaskinia Austrii, Schönberg-Höhlensystem, mierzący ponad 156 km. Otóż Almberghöhle, w której byliśmy, nie jest częścią tego systemu. Jest za to jednym ze składników "mniejszego" Almberg-Höhlensystemu o trzech otworach i długości przekraczającej 25,7 km (... dla porównania "nasz" Gamssteig-Höhlensystem ma obecnie 10 km). Jaskinie wchodzące w jego skład były znane od dawna (... zdaje się, że od lat '70), ale połączone zostały już w XXI wieku. Dalsze prace eksploracyjne trwają, a prowadzi je grupa grotołazów z Frankonii.
Plan akcji obejmował wizytę w dwóch dosyć oddalonych od siebie punktach: Rio Negro oraz Broadway. Lukas, który był w systemie jakiś czas temu na kartowaniu, właśnie w tych miejscach widział jakieś ziarenka kwarcu. Jaskinia ma dosyć labiryntowy charakter, i choć nasz przewodnik mocno posiłkował się planem, to i tak nie uniknęliśmy kilku drobnych pobłądzeń i wycofów. Droga od otworu do Rio Negro zajęła nam niespełna trzy godziny, a była to droga urzekająco przyjemna. Góra, dół, góra, dół... ale żeby nie było zbyt nudno, to co jakiś czas kilka ruchów z podręcznika jaskiniowej jogi. Krótkie wspinaczki, nieco techniczne zejścia, trawersy. Momentami trzeba było się nawet przeciskać, ale tak tylko przez chwilę - akurat żeby trochę rozruszać zastane kości, ale i żeby się zbytnio nie zmęczyć. Trochę używaliśmy sprzętu, ale raczej na krótkich pochylniach i trawersach, bo takich całkiem pionów jest w Almberghöhlen-Systemie najwyraźniej niewiele. Po drodze minęliśmy poniemiecki biwak i jedno miejsce bardzo udekorowane naciekami. Geolodzy zwrócili też moją uwagę na bardzo wyraźnie zarysowany, paragenetyczny strop oraz dowody "pobytu" jaskini w strefie epifreatycznej (albo może na odwrót).
W Rio Negro zrobiliśmy porządny piknik: ciepły glutaminian sodu, Bergkäse, fuet, orzeszki, czekolada, tortilla z hummusem i serem halloumi... i co tam jeszcze. Z klifu nad (chwilowo suchą) "Czarną Rzeką" pobraliśmy próbkę, która podobno rokuje, a oprócz tego przyjrzeliśmy się występującym tu ciekawym szarym kamieniom, a mówiąc ściślej to czarnym. Jest do nich jakaś robocza teoria, w której rolę grają wnętrze ziemi, siarka, żelazo, woda krasowa, kwas siarkowy, a na końcu i gips. I poprzestanę może na takim ogólnym zarysie, bo to wszystko jeszcze wstępnie i do potwierdzenia. Najważniejsza w tym wszystkim i tak była druga próbka kwarcu - zebrana najzupełniej po drodze - składająca się głównie z porządnego, szklistego żwiru. Przy jakieś kałuży na zakręcie korytarza materiału merytorycznego było tak dużo, że cała kopciuszkowa robota została wykonana ochoczo na miejscu. Profesorowie nie mogli się oderwać od wydziobywania kwarcu spośród wapienia. Eva obiecywała parę razy, że "to już ostatnie pięć ziarenek", ale przy czwartym parę razy zmiękła.
Aby dotrzeć do drugiego zaplanowanego punktu - korytarza Broadway - musieliśmy się wrócić kawał drogi do rozdroża wcale niedaleko od otworu. Dla urozmaicenia, udało się to nawet zrobić nieco inną drogą. Na tym rozdrożu oczywiście zostawiliśmy dwa i pół kilograma zebranych kamieni oraz czekoladę, żeby za dużo nie nosić. Droga do Broadway zaczyna się ostrym podejściem pod górę pochylni i jest z tych nieco bardziej uciążliwych - z powodu błota - no ale i tak nie można na nią narzekać. Tym razem urozmaicały nam ją mleczne ściany oraz "cmentarz nacieków" - kompletnie zalany polewą kalcytową gruz z połamanych stalaktytów. Zarówno jeśli chodzi o piknik, jak i o próbki, sytuacja była całkiem podobna jak dwie godziny wcześniej. Piknik w Broadway był syty, a i dwutlenek krzemu też się tam znalazł, ale naukowców najbardziej ucieszyły skarby znalezione na drodze. Całkowicie zadowoleni z siebie, pobiegliśmy z powrotem do otworu.
Ku naszemu zdziwieniu, na zewnątrz było jeszcze jasno. Zamiast planowanych dziesięciu, może dwunastu godzin pod ziemią, akcja zajęła nam zaledwie nieco ponad siedem. To dopiero jest "no nonsense caving"! Tymczasem po bardzo słonecznym dniu śnieg mocno rozmiękł, więc schodząc spod otworu zapadaliśmy się po kolana. Ale ostatecznie w dół po stromym to nie jest przecież aż taki problem. Niektórym zresztą udało się zjechać spory kawał drogi na tyłku. Jedyną, drobną niedogodnością, której doświadczyłem w następstwie takich warunków były przemoczone do suchej nitki buty.
Pierwotnie mieliśmy na późną kolację jeść odgrzaną w klubowej mikrofalówce mrożonkę ... ale narada w sprawie zmiany planu była bardzo krótka. Stanęło na lokalu "Kirchenwirt", który zaserwował nam pstrąga, danie stir fry z makaronem z woka, wybór mięs z grilla oraz bogate w składniki mineralne napoje regionalne. Nie jestem w pełni przekonany, czy nasz bilans energetyczny tego dnia wykazał nadmiar czy też niedobór. Do naszego stolika dołączył Robert Seebacher, prezes i siła napędowa wspomnianego już, lokalnego klubu jaskiniowego "VHO". W taki oto sposób dzień zakończyliśmy wymianą dużej ilości speleo-newsów i zwykłych plotek w trzech językach indoeuropejskich, w tym dwóch germańskich i jednym słowiańskim. A co było dalej? Ot, to, co zwykle. Ktoś tam w nocy chrapał nieziemsko, gdzieś na autostradzie były roboty drogowe, ktoś przyznał się, że się nie mył od pięciu dni, a ktoś inny musiał założyć znów te same śmierdzące skarpetki. No a torba - wiadomo - znalazła się dokładnie tam, gdzie ją zostawiłem!