Strona główna | Aktualności | O klubie | Członkowie | Wyjazdy | Wyprawy | Kursy | Biblioteka | Materiały szkoleniowe | Galeria | Inne strony | Dla administratorów

Relacje:Andy: Różnice pomiędzy wersjami

(Nowa strona: '''Aconcagua '2016''' 13.02 - 27.02 Uczestnicy: Paweł Szołtysik, Piotr Klimczok Wyjazd bardzo długo planowany w końcu doszedł do skutku. W moim przypadku załatwiłem 2 tygodni...)
 
 
Linia 1: Linia 1:
 
 
'''Aconcagua '2016'''
 
'''Aconcagua '2016'''
  
Linia 8: Linia 7:
 
Wyjazd bardzo długo planowany w końcu doszedł do skutku. W moim przypadku załatwiłem 2 tygodnie urlopu a Piotrek wyskubał w szkole wolne na ferie zimowe. Już na samym początku, było wiadomo ze będzie ciekawie. Piotrkowi jadąc do Niemiec zaczęło się psuć auto. Na szczęście jakoś dojechał do Marsbergu, gdzie zostawiliśmy Fieste. Stamtąd już pociągiem, co okazało się potem najlepszym i najtańszym rozwiązaniem docieramy do Frankfurtu, skąd mieliśmy wylot do Santiago de Chile, a następnie do Mendozy w Argentynie. Z dwoma przesiadkami docieramy "w końcu", bo prawie 3 dni trwała podróż do Mendozy. To miasto po argentyńskiej stronie Andów, stanowi punkt wypadowy praktycznie do wszystkich wypraw kierujących się w region Aconcagui. Tam na miejscu, załatwia się wszelkie permity i niezbędne sprawy. Tak też zrobiliśmy my poświęcając prawie cały dzień na papierki i zakupy. Ogólnie Mendoza to bardzo ciekawe i sympatyczne miasto, można znaleźć tanie noclegi ale nie można tego powiedzieć o cenach żywności i innych. Argentyna jest zdecydowanie droższa niż niejeden kraj zachodniej Europy. Jeszcze pierwszego dnia po przyjeździe do miasta, po całym dniu bieganiny i mając już potrzebne dokumenty, wyruszamy autobusem do Peunte del Inca, miejscowości leżącej na granicy Parku Narodowego Aconcagua. Tam śpimy w hostelu, który okazuje się starą przebudowaną stacją kolejową. Spotykamy tam bardzo sympatycznych ludzi, w tym przewodnika z którym spotkaliśmy się tez 2 dni później w bazie. Zazwyczaj na Aconcague trzeba poświecić ok 3 tyg, my mieliśmy tylko 2 tyg włącznie z dojazdem. Wiedzieliśmy, że się musimy w miarę możliwości dostatecznie zaaklimatyzować i to w bardzo krótkim czasie. Po przepaku część ładunku była transportowana na mule do bazy przez firmę która jest niezbędna do uzyskania permitu, dowiedzieliśmy się też na miejscu, że podobno od zeszłego roku, nie ma innej możliwości uzyskania premitu, bez wykupienia podstawowych usług jakiejkolwiek z wielu firm trekkingowych w Mendozie. W naszym przypadku był to jednostronny transport połowy plecaka do Plaza de Mulas, możliwość gotowania na własnym palniku w namiocie bazowym i korzystania z "toalety". Pierwszego dnia z Peunte del Inca docieramy do obozu Confluecia na 3400 m.n.p., gdzie na wieczór tego samego dnia  jeszcze robimy krótką wycieczkę aklimatyzacyjną w stronę Plaza Francia (4100). Następnego dnia osiągamy base camp czyli Plaza de Mulas, gdzie odbieramy resztę naszego bagażu i rozbijamy obóz na kolejne 2 dni.  Od  tego miejsca w górę zaplanowaliśmy zakładać depozyty ponieważ stwierdziliśmy że jest to najlepsze rozwiązanie aby wtachać na górę nasze plecaki, które po zakupach w Mendozie ważyły naprawdę sporo. Spędzamy pierwszą noc w bazie a następnego dnia, z połową bagaży wyruszamy do Camp Alaska na ok. 5100 m.n.p.m. Na miejscu spotykamy grupę Polaków ze Śląska. Okazało się ze są już tutaj od ponad tygodnia, i zaplanowali atak szczytowy za 2 dni ze względu na okno pogodowe. Robimy depozyt i schodzimy z powrotem do PLaza de Mulas. Tam musimy przejść tego dnia obowiązkową kontrolę u lekarza obozowego, który sprawdza natlenowanie krwi. Mamy lekko zaniżone wyniki, więc robimy dzień restowy w bazie. Będąc w bazie śledzimy uważnie pogodę i rozmawiamy w ludźmi. Wg prognoz najlepsza do ataku miała być niedziela. Dzień potem aura miała eis zepsuć na cały następny tydzień. Dla nas bardzo niedobrze, bo chcąc zdobyć szczyt skracało nam to bardzo okres aklimatyzacji i zmieniało plan działania. Mimo to ruszamy nazajutrz z całą resztą bagaży do depozytu i następnie z całym bagażem do obozu Nido de Condores (5550). Czuję się na miejscu bardzo źle. Decyduję się więć zejść z powrotem na wysokość 5100. Po czasie, jest lepiej, wracam znowu do Nido. Na wieczór raz jeszcze kontrolujemy pogodę i potwierdza się że jutro jest praktycznie ostatni dobry dzień na atak szczytowy. Decydujemy się, że jeśli w nocy będzie OK ze zdrowiem to ruszamy w górę. Około drugiej nad ranem opuszczamy Nido i kierujemy  się w stronę Camp Berlin (5950), (ostatni działający obóz przed atakiem szczytowym). Powyżej  spotykamy ludzi którzy wyruszali z Berlina i kilku innych znajomych których poznaliśmy niżej. Było bardzo zimno i wysokość dawała o sobie znać. Od schronu Independencia (6300) zaczyna się dość strome podejście do żlebu Canaletta a potem jeszcze bardziej stromo żlebem w kierunku szczytu. Na Canalecie zakładamy raki. Około południa docieramy na szczyt. Tam spotykamy sympatycznego Czecha, robimy kilka zdjęć i rozpoczynamy zejście. Od wyjścia z Nido na szczyt zajęło nam to 10 godzin co było bardzo dobrym czasem, ponieważ z samego Camp Berlin, normalny czas wynosi 8 - 10 godzin. Zejście było męczące, w wielu miejskich trzeba pokonywać strome osypujące się piargi. Totalnie wykończeni ale szczęśliwi docieramy z powrotem do naszego namiotu w Nido de Condores. Stamtąd trochę bardziej na lekko (odeszło na sporo kg z jedzenia) schodzimy z powrtoem do Plaza de Mulas. Tego dnia na wieczór spotykamy dwóch Polaków - Adama i Pawła, z którymi schodzimy prawie cały następny dzień aż do Puente del Inca. Tak się składa, że wracamy tym samym autobusem do Mendozy i tam na miejscu dzień przed wylotem jeszcze raz się spotykamy. Po powrocie do Mendozy zwiedzamy trochę miasto i delektujemy dobrym lokalnym piwem Andes. Powrotna podroż przebiegła dużo szybciej. Po dotarciu do Niemiec, wracamy z powrotem do Marsbergu a Piotrek w kilka godzin później rusza do Polski.  
 
Wyjazd bardzo długo planowany w końcu doszedł do skutku. W moim przypadku załatwiłem 2 tygodnie urlopu a Piotrek wyskubał w szkole wolne na ferie zimowe. Już na samym początku, było wiadomo ze będzie ciekawie. Piotrkowi jadąc do Niemiec zaczęło się psuć auto. Na szczęście jakoś dojechał do Marsbergu, gdzie zostawiliśmy Fieste. Stamtąd już pociągiem, co okazało się potem najlepszym i najtańszym rozwiązaniem docieramy do Frankfurtu, skąd mieliśmy wylot do Santiago de Chile, a następnie do Mendozy w Argentynie. Z dwoma przesiadkami docieramy "w końcu", bo prawie 3 dni trwała podróż do Mendozy. To miasto po argentyńskiej stronie Andów, stanowi punkt wypadowy praktycznie do wszystkich wypraw kierujących się w region Aconcagui. Tam na miejscu, załatwia się wszelkie permity i niezbędne sprawy. Tak też zrobiliśmy my poświęcając prawie cały dzień na papierki i zakupy. Ogólnie Mendoza to bardzo ciekawe i sympatyczne miasto, można znaleźć tanie noclegi ale nie można tego powiedzieć o cenach żywności i innych. Argentyna jest zdecydowanie droższa niż niejeden kraj zachodniej Europy. Jeszcze pierwszego dnia po przyjeździe do miasta, po całym dniu bieganiny i mając już potrzebne dokumenty, wyruszamy autobusem do Peunte del Inca, miejscowości leżącej na granicy Parku Narodowego Aconcagua. Tam śpimy w hostelu, który okazuje się starą przebudowaną stacją kolejową. Spotykamy tam bardzo sympatycznych ludzi, w tym przewodnika z którym spotkaliśmy się tez 2 dni później w bazie. Zazwyczaj na Aconcague trzeba poświecić ok 3 tyg, my mieliśmy tylko 2 tyg włącznie z dojazdem. Wiedzieliśmy, że się musimy w miarę możliwości dostatecznie zaaklimatyzować i to w bardzo krótkim czasie. Po przepaku część ładunku była transportowana na mule do bazy przez firmę która jest niezbędna do uzyskania permitu, dowiedzieliśmy się też na miejscu, że podobno od zeszłego roku, nie ma innej możliwości uzyskania premitu, bez wykupienia podstawowych usług jakiejkolwiek z wielu firm trekkingowych w Mendozie. W naszym przypadku był to jednostronny transport połowy plecaka do Plaza de Mulas, możliwość gotowania na własnym palniku w namiocie bazowym i korzystania z "toalety". Pierwszego dnia z Peunte del Inca docieramy do obozu Confluecia na 3400 m.n.p., gdzie na wieczór tego samego dnia  jeszcze robimy krótką wycieczkę aklimatyzacyjną w stronę Plaza Francia (4100). Następnego dnia osiągamy base camp czyli Plaza de Mulas, gdzie odbieramy resztę naszego bagażu i rozbijamy obóz na kolejne 2 dni.  Od  tego miejsca w górę zaplanowaliśmy zakładać depozyty ponieważ stwierdziliśmy że jest to najlepsze rozwiązanie aby wtachać na górę nasze plecaki, które po zakupach w Mendozie ważyły naprawdę sporo. Spędzamy pierwszą noc w bazie a następnego dnia, z połową bagaży wyruszamy do Camp Alaska na ok. 5100 m.n.p.m. Na miejscu spotykamy grupę Polaków ze Śląska. Okazało się ze są już tutaj od ponad tygodnia, i zaplanowali atak szczytowy za 2 dni ze względu na okno pogodowe. Robimy depozyt i schodzimy z powrotem do PLaza de Mulas. Tam musimy przejść tego dnia obowiązkową kontrolę u lekarza obozowego, który sprawdza natlenowanie krwi. Mamy lekko zaniżone wyniki, więc robimy dzień restowy w bazie. Będąc w bazie śledzimy uważnie pogodę i rozmawiamy w ludźmi. Wg prognoz najlepsza do ataku miała być niedziela. Dzień potem aura miała eis zepsuć na cały następny tydzień. Dla nas bardzo niedobrze, bo chcąc zdobyć szczyt skracało nam to bardzo okres aklimatyzacji i zmieniało plan działania. Mimo to ruszamy nazajutrz z całą resztą bagaży do depozytu i następnie z całym bagażem do obozu Nido de Condores (5550). Czuję się na miejscu bardzo źle. Decyduję się więć zejść z powrotem na wysokość 5100. Po czasie, jest lepiej, wracam znowu do Nido. Na wieczór raz jeszcze kontrolujemy pogodę i potwierdza się że jutro jest praktycznie ostatni dobry dzień na atak szczytowy. Decydujemy się, że jeśli w nocy będzie OK ze zdrowiem to ruszamy w górę. Około drugiej nad ranem opuszczamy Nido i kierujemy  się w stronę Camp Berlin (5950), (ostatni działający obóz przed atakiem szczytowym). Powyżej  spotykamy ludzi którzy wyruszali z Berlina i kilku innych znajomych których poznaliśmy niżej. Było bardzo zimno i wysokość dawała o sobie znać. Od schronu Independencia (6300) zaczyna się dość strome podejście do żlebu Canaletta a potem jeszcze bardziej stromo żlebem w kierunku szczytu. Na Canalecie zakładamy raki. Około południa docieramy na szczyt. Tam spotykamy sympatycznego Czecha, robimy kilka zdjęć i rozpoczynamy zejście. Od wyjścia z Nido na szczyt zajęło nam to 10 godzin co było bardzo dobrym czasem, ponieważ z samego Camp Berlin, normalny czas wynosi 8 - 10 godzin. Zejście było męczące, w wielu miejskich trzeba pokonywać strome osypujące się piargi. Totalnie wykończeni ale szczęśliwi docieramy z powrotem do naszego namiotu w Nido de Condores. Stamtąd trochę bardziej na lekko (odeszło na sporo kg z jedzenia) schodzimy z powrtoem do Plaza de Mulas. Tego dnia na wieczór spotykamy dwóch Polaków - Adama i Pawła, z którymi schodzimy prawie cały następny dzień aż do Puente del Inca. Tak się składa, że wracamy tym samym autobusem do Mendozy i tam na miejscu dzień przed wylotem jeszcze raz się spotykamy. Po powrocie do Mendozy zwiedzamy trochę miasto i delektujemy dobrym lokalnym piwem Andes. Powrotna podroż przebiegła dużo szybciej. Po dotarciu do Niemiec, wracamy z powrotem do Marsbergu a Piotrek w kilka godzin później rusza do Polski.  
 
Podsumowując, wyjazd udany w 100%.  Cała akcja górska trwała tydzień. Jedynie co, to moglibyśmy mieć więcej czasu, na spokojną aklimatyzacje. Pozdrawiamy wszystkich którzy byli z nami, których spotkaliśmy na miejscu i bardzo nam pomogli.
 
Podsumowując, wyjazd udany w 100%.  Cała akcja górska trwała tydzień. Jedynie co, to moglibyśmy mieć więcej czasu, na spokojną aklimatyzacje. Pozdrawiamy wszystkich którzy byli z nami, których spotkaliśmy na miejscu i bardzo nam pomogli.
 +
 +
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2016%2FAconcagua

Aktualna wersja na dzień 13:30, 14 mar 2016

Aconcagua '2016

13.02 - 27.02

Uczestnicy: Paweł Szołtysik, Piotr Klimczok

Wyjazd bardzo długo planowany w końcu doszedł do skutku. W moim przypadku załatwiłem 2 tygodnie urlopu a Piotrek wyskubał w szkole wolne na ferie zimowe. Już na samym początku, było wiadomo ze będzie ciekawie. Piotrkowi jadąc do Niemiec zaczęło się psuć auto. Na szczęście jakoś dojechał do Marsbergu, gdzie zostawiliśmy Fieste. Stamtąd już pociągiem, co okazało się potem najlepszym i najtańszym rozwiązaniem docieramy do Frankfurtu, skąd mieliśmy wylot do Santiago de Chile, a następnie do Mendozy w Argentynie. Z dwoma przesiadkami docieramy "w końcu", bo prawie 3 dni trwała podróż do Mendozy. To miasto po argentyńskiej stronie Andów, stanowi punkt wypadowy praktycznie do wszystkich wypraw kierujących się w region Aconcagui. Tam na miejscu, załatwia się wszelkie permity i niezbędne sprawy. Tak też zrobiliśmy my poświęcając prawie cały dzień na papierki i zakupy. Ogólnie Mendoza to bardzo ciekawe i sympatyczne miasto, można znaleźć tanie noclegi ale nie można tego powiedzieć o cenach żywności i innych. Argentyna jest zdecydowanie droższa niż niejeden kraj zachodniej Europy. Jeszcze pierwszego dnia po przyjeździe do miasta, po całym dniu bieganiny i mając już potrzebne dokumenty, wyruszamy autobusem do Peunte del Inca, miejscowości leżącej na granicy Parku Narodowego Aconcagua. Tam śpimy w hostelu, który okazuje się starą przebudowaną stacją kolejową. Spotykamy tam bardzo sympatycznych ludzi, w tym przewodnika z którym spotkaliśmy się tez 2 dni później w bazie. Zazwyczaj na Aconcague trzeba poświecić ok 3 tyg, my mieliśmy tylko 2 tyg włącznie z dojazdem. Wiedzieliśmy, że się musimy w miarę możliwości dostatecznie zaaklimatyzować i to w bardzo krótkim czasie. Po przepaku część ładunku była transportowana na mule do bazy przez firmę która jest niezbędna do uzyskania permitu, dowiedzieliśmy się też na miejscu, że podobno od zeszłego roku, nie ma innej możliwości uzyskania premitu, bez wykupienia podstawowych usług jakiejkolwiek z wielu firm trekkingowych w Mendozie. W naszym przypadku był to jednostronny transport połowy plecaka do Plaza de Mulas, możliwość gotowania na własnym palniku w namiocie bazowym i korzystania z "toalety". Pierwszego dnia z Peunte del Inca docieramy do obozu Confluecia na 3400 m.n.p., gdzie na wieczór tego samego dnia jeszcze robimy krótką wycieczkę aklimatyzacyjną w stronę Plaza Francia (4100). Następnego dnia osiągamy base camp czyli Plaza de Mulas, gdzie odbieramy resztę naszego bagażu i rozbijamy obóz na kolejne 2 dni. Od tego miejsca w górę zaplanowaliśmy zakładać depozyty ponieważ stwierdziliśmy że jest to najlepsze rozwiązanie aby wtachać na górę nasze plecaki, które po zakupach w Mendozie ważyły naprawdę sporo. Spędzamy pierwszą noc w bazie a następnego dnia, z połową bagaży wyruszamy do Camp Alaska na ok. 5100 m.n.p.m. Na miejscu spotykamy grupę Polaków ze Śląska. Okazało się ze są już tutaj od ponad tygodnia, i zaplanowali atak szczytowy za 2 dni ze względu na okno pogodowe. Robimy depozyt i schodzimy z powrotem do PLaza de Mulas. Tam musimy przejść tego dnia obowiązkową kontrolę u lekarza obozowego, który sprawdza natlenowanie krwi. Mamy lekko zaniżone wyniki, więc robimy dzień restowy w bazie. Będąc w bazie śledzimy uważnie pogodę i rozmawiamy w ludźmi. Wg prognoz najlepsza do ataku miała być niedziela. Dzień potem aura miała eis zepsuć na cały następny tydzień. Dla nas bardzo niedobrze, bo chcąc zdobyć szczyt skracało nam to bardzo okres aklimatyzacji i zmieniało plan działania. Mimo to ruszamy nazajutrz z całą resztą bagaży do depozytu i następnie z całym bagażem do obozu Nido de Condores (5550). Czuję się na miejscu bardzo źle. Decyduję się więć zejść z powrotem na wysokość 5100. Po czasie, jest lepiej, wracam znowu do Nido. Na wieczór raz jeszcze kontrolujemy pogodę i potwierdza się że jutro jest praktycznie ostatni dobry dzień na atak szczytowy. Decydujemy się, że jeśli w nocy będzie OK ze zdrowiem to ruszamy w górę. Około drugiej nad ranem opuszczamy Nido i kierujemy się w stronę Camp Berlin (5950), (ostatni działający obóz przed atakiem szczytowym). Powyżej spotykamy ludzi którzy wyruszali z Berlina i kilku innych znajomych których poznaliśmy niżej. Było bardzo zimno i wysokość dawała o sobie znać. Od schronu Independencia (6300) zaczyna się dość strome podejście do żlebu Canaletta a potem jeszcze bardziej stromo żlebem w kierunku szczytu. Na Canalecie zakładamy raki. Około południa docieramy na szczyt. Tam spotykamy sympatycznego Czecha, robimy kilka zdjęć i rozpoczynamy zejście. Od wyjścia z Nido na szczyt zajęło nam to 10 godzin co było bardzo dobrym czasem, ponieważ z samego Camp Berlin, normalny czas wynosi 8 - 10 godzin. Zejście było męczące, w wielu miejskich trzeba pokonywać strome osypujące się piargi. Totalnie wykończeni ale szczęśliwi docieramy z powrotem do naszego namiotu w Nido de Condores. Stamtąd trochę bardziej na lekko (odeszło na sporo kg z jedzenia) schodzimy z powrtoem do Plaza de Mulas. Tego dnia na wieczór spotykamy dwóch Polaków - Adama i Pawła, z którymi schodzimy prawie cały następny dzień aż do Puente del Inca. Tak się składa, że wracamy tym samym autobusem do Mendozy i tam na miejscu dzień przed wylotem jeszcze raz się spotykamy. Po powrocie do Mendozy zwiedzamy trochę miasto i delektujemy dobrym lokalnym piwem Andes. Powrotna podroż przebiegła dużo szybciej. Po dotarciu do Niemiec, wracamy z powrotem do Marsbergu a Piotrek w kilka godzin później rusza do Polski. Podsumowując, wyjazd udany w 100%. Cała akcja górska trwała tydzień. Jedynie co, to moglibyśmy mieć więcej czasu, na spokojną aklimatyzacje. Pozdrawiamy wszystkich którzy byli z nami, których spotkaliśmy na miejscu i bardzo nam pomogli.

Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2016%2FAconcagua

Tę stronę ostatnio edytowano 14 mar 2016, 13:30.
zaloguj się