Relacje:Oman 2016: Różnice pomiędzy wersjami
(→Środa, 28 grudnia) |
|||
Linia 98: | Linia 98: | ||
Spędziliśmy trochę czasu pluskając się w pięknym jeziorku z wodospadem i pozując sobie wzajemnie do zdjęć, ale w końcu uznaliśmy, że trzeba się zbierać, zwłaszcza, że przebiegający obok pasterz mógł mieć coś przeciwko pływaniu w wodzie pitnej dla wioski... | Spędziliśmy trochę czasu pluskając się w pięknym jeziorku z wodospadem i pozując sobie wzajemnie do zdjęć, ale w końcu uznaliśmy, że trzeba się zbierać, zwłaszcza, że przebiegający obok pasterz mógł mieć coś przeciwko pływaniu w wodzie pitnej dla wioski... | ||
− | Zebraliśmy się szybko, ale w połowie pożegnalnego rzutu oka na wodospadzik uznałam, że pasterz musiał sobie pod nosem rzucić "a szlag by ich trafił!", albo coś podobnego, bo zaczęłam się dusić i kaszleć. Między kolejnymi | + | Zebraliśmy się szybko, ale w połowie pożegnalnego rzutu oka na wodospadzik uznałam, że pasterz musiał sobie pod nosem rzucić "a szlag by ich trafił!", albo coś podobnego, bo zaczęłam się dusić i kaszleć. Między kolejnymi próbami wyplucia płuc zastanawiałam się, czy Mateusz potrafi przeprowadzić tracheotomię i co właściwie, do cholery, się dzieje! |
[[Grafika:Oman2016_plywanie.jpg|300px|thumb|right|Pływanie w jednej z dolin w górach Al Hajar]] | [[Grafika:Oman2016_plywanie.jpg|300px|thumb|right|Pływanie w jednej z dolin w górach Al Hajar]] |
Wersja z 00:35, 11 lut 2017
SUŁTANAT OMANU - Zwiedzanie i nieco jaskiń
Z wyrazami miłości i oddania, dedykujemy niniejszy przewodnik naszemu ukochanemu przywódcy, jego wysokości Sułtanowi Qaboosowi bin Said, oby Allah miał go w opiece, Sułtanowi Omanu, w uroczystą okazję 42-giego Dnia Narodowego. Czynimy to pełni miłości i wierności dla tego przywódcy i współczującego ojca, który wzywał do oddania na rzecz Omanu i Sułtana. Ta książka jest dla Ciebie, nasz Panie.
Cytat pochodzi z pierwszych stron książki "Przewodnik geoturystyczny po Omanie", wydanej przez Omańskie Towarzystwo Geologiczne. Ustrój polityczny Omanu to monarchia absolutna. Oznacza to, że cała władza - ustawodawcza, sądownicza, wykonawcza, czy jakakolwiek inna - skupiona jest w ręku Jego Wysokości, panującego Sułtana. Wizerunek Sułtana w różnych nakryciach głowy znajduje się na banknotach o nominałach 1, 2, 5, 10, 20, 50 riali oraz 500 i 100 baisa, czyli po prostu na wszystkich. Z woli Sułtana powołany został rząd oraz demokratycznie wybierany parlament. Ostateczną władzę nad każdym obywatelem Omanu posiada jednak Sułtan. Od roku 1970 godność tę nieprzerwanie piastuje sułtan Qaboos bin Said al Said, syn sułtana Saida bin Taimur.
Najpierw krótki rys historyczny. Młody książę Qaboos, po ukończeniu szkoły podstawowej i średniej w Indiach, został wysłany przez ojca w wieku lat szesnastu do prywatnej szkoły w Anglii. Mając lat 20, obecny Sułtan wstąpił do Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst, a po jej ukończeniu odbył roczną służbę w Pułku Strzelców Szkockich na misji pokojowej w Niemczech. Po odbyciu służby wojskowej, książę studiował tematykę administracji publicznej na szczeblu lokalnym, po czym odbył podróż dookoła świata. Następnie, po powrocie do kraju, w 1966, został zamknięty przez ojca w areszcie domowym.
Cztery lata później, w 1970, z pomocą zaufanych popleczników Qaboos przejął władzę w puczu przeciwko własnemu ojcu. Stary sułtan został honorowo postrzelony w stopę i wysłany na emeryturę do hotelu w Londynie.
Teraz czas na kilka faktów o rządach sułtana Qaboosa. W 1970 w całym Omanie znajdowały się jedynie trzy szkoły podstawowe, w których 30 mężczyzn uczyło 900 chłopców. Przez pierwsze pięć miesięcy rządów, sułtan Qaboos otworzył 16 szkół. W roku 1971 szkół podstawowych było już 42, zaś uczniów 15 tysięcy, z czego ponad tysiąc dziewcząt. W lata 90' XX wieku Oman wszedł z 780 szkołami, w których uczyło się 300 000 dzieci. W roku 2011 w Omanie zatrudnionych było 51 811 nauczycieli, w tym 65% kobiet. Dodajmy, że urząd ministra edukacji piastuje obecnie pani dr Madeeha bint Ahmed bin Nassir al Shibaniyah, zaś za szkolnictwo wyższe odpowiada w omańskim rządzie pani dr Rawiyah bint Saud al Busaidiyath.
W trakcie rządów Qaboosa w Omanie powstało 29 685 (słownie: dwadzieścia dziewięć tysięcy sześćset osiemdziesiąt pięć) kilometrów dróg asfaltowych. Otwarto Uniwersytet Sułtana Qaboosa, Wielki Meczet Sułtana Qaboosa i Kompleks Sportowy Sułtana Qaboosa. Sułtan ściągnął do Omanu zachodnich archeologów i uruchomił szeroko zakrojony projekt mający na celu inwentaryzację wszelkich form sztuki ludowej.
Sułtan posiada licencję krótkofalarską, interesuje się również astronomią, lubi spacery nad morzem i jest wielbicielem muzyki klasycznej. Jego ulubionym instrumentem są organy. W wybudowanej z rozkazu sułtana Operze Królewskiej znajdują się największe organy na świecie. Podobnie jak trzy czwarte obywateli Omanu, sułtan wyznaje islam szkoły Ibadi, która podkreśla znaczenie dialogu i rzeczowej dyskusji w rozwiązywaniu konfliktów. W przeciwieństwie do Sunnitów i Szyitów, szkoła ta uznaje Koran nie za dosłowny przekaz Allaha, a za rzecz stworzoną przez niego tak, jak wszystko inne. I w związku z tym możliwą do interpretacji na różne sposoby.
Po tym wstępnie jesteśmy chyba gotowi, żeby przejść do obrazków z naszej wycieczki. Zaczęła się ona od pokolacyjnej podróży do Warszawy, kilku skomplikowanych operacji z kluczami do chwilowo pustego mieszkania mojego przyjaciela, a następnie porannej taksówki na Okęcie.
Niedziela, 25 grudnia
Na warszawskim lotnisku odprawa przebiegła bezproblemowo, kontrola bezpieczeństwa również. Nawet samolot się nie spóźnił! Przesiadka w Katarze, kolejna odprawa, lot do Dubaju, całkiem szybkie przejście przez Immigration, spacer do stoiska wypożyczalni samochodów "Hertz" (międzynarodowa sieć!), sympatyczna obsługa i...
- Ach, do Omanu? No to ja nie wiem, czy się uda. Jest nowe prawo, będzie obowiązywało od nowego roku, ale na wszelki wypadek władze omańskie już nie wpuszczają samochodów wypożyczonych w Dubaju.
- Ale na stronie macie informację, że samochodem nie da się wyjechać za granicę Emiratów, z wyjątkiem Omanu właśnie?
- No tak, ale strona była nieaktualna.
- Ale nie można się nawet było do Was dodzwonić, żeby się upewnić!
- [ojtam, ojtam] Ale strona już jest zaktualizowana!
- Mhm...
- Niektórym klientom się udało. Ale tylko tym, którzy pojechali na przejście w Hatta. Możemy dać wam papiery i spróbujcie pojechać tam, może Was przepuszczą
- Może, czyli... ?
- No... tak pół na pół. Albo się uda, albo nie.
Po odebraniu samochodu przeżyliśmy pół godziny grozy w drodze do najbliższego supermarketu po gaz i zapasy na 2 - 3 dni. Jak na razie, Dubaj stanowczo zajmuje pierwsze miejsce na liście "miejsca, w których nie należy siadać za kierownicą". Ale udało się dojechać w jednym kawałku, znaleźć sklep i odkryć, że niestety, akurat ma godzinną przerwę. Na szczęście naprzeciwko znajdowały się delikatesy indyjskie, z pysznym chlebem i nieznormalizowanymi awokado.
Po skompletowaniu podstawowego zestawu przeżycia, udaliśmy się w Drogę. Z nogą na gazie, wzrokiem w GPS (na drodze też, ale mniej) oraz sercem w gardle (przepuszczą? czy jednak nie?). Trasa planowana na jakieś 2 godziny zajęła niemal całą noc, bo najpierw GPS był kapryśny, a później trafiliśmy na niewłaściwe przejście graniczne. Ale udało się! Udało! W oddali, w końcu, zamajaczyły budynki straży granicznej! Serca, nadal w gardle, zwiększyły mocno objętość.
Checkpoint #1
- Dzień dobry, my do Omanu.
- Dzień dobry. Paszporty... OK, za przekroczenie granicy opłata administracyjna 20 dolarów, ale w tamtym okienku.
- Hmmm.
[Dostaliśmy Jakiś Świstek]
- OK, możecie jechać
I pojechaliśmy dalej. Niezbyt daleko, ponieważ za chwilę trafiliśmy na
Checkpoint #2
- Bry.
- Dzień dobry!
- Bagażnik!
[tup tup tup]
- OK, można jechać.
(Czego on szukał w tym bagażniku, syryjskich uchodźców?)
Nastroje trochę lepsze, przez chwilę. Tj. przez pierwsze dwa kilometry pasa ziemi niczyjej. Przez kolejnych 6 zastanawialiśmy się, czy nie trzeba będzie w tym właśnie pasie spędzić całego tygodnia. Ot tak, w ramach protestu przeciwko tym mitycznym nowym przepisom.
Checkpoint #3
- Bry! Wizy są?
- Nie ma...
- To na parking i zapraszam do środka
czyli do
Checkpoint #4
Połowa z nas skrzętnie się zachustowała i poszliśmy do biura straży granicznej. Imponującego, z widoczkami z całego Omanu na ścianach, ociekającego złotem i marmurem. Chwila rozmowy, przekierowanie do wypełniania wniosków wizowych, kolejna rozmowa (serca już próbują wyskoczyć z gardeł), cały stos papierów samochodowych i... - jedziemy! Wpuścili nas, jesteśmy w Omanie! Po szybkim przejrzeniu mapy (trasa wszak przygotowana była z Al Ain, nie z Hatta) ruszamy z optymizmem w dalszą drogę. Optymizmu wystarcza na jakieś 500m, kiedy to naszym oczom ukazuje się...
Checkpoint #5
- Bry. Paszporty - są?
- Są...
- Wizy?
- Są...
- Pokazać!
- No, możecie jechać!
Pojechaliśmy. Byliśmy w Omanie. W końcu! Co prawda bardziej już rano niż w nocy, zupełnie gdzie indziej niż planowaliśmy, ale w Omanie. Kulturoznawcza część ekipy została zawieszona reklamą Omantel, na której jakiś pan robił sobie selfie. No bo jak to tak - kraj muzułmański, prawda? Allah nie pochwala wizerunków ludzi, a tu takie coś? Okazuje się, że coś ten islam w Omanie niezbyt radykalny. Zresztą, będzie się to coraz bardziej okazywało z każdym dniem... Wyczerpani, znaleźliśmy jakąś boczną drogę, schowaliśmy się za pagórkiem i postanowiliśmy przespać się parę godzin.
Poniedziałek, 26 grudnia
Parę godzin okazało się być parą godzin. Niestety, mimo chęci, nie udało nam się pospać dłużej - samochód zamienił się w piekarnik, a otwarcie wszystkich okien niewiele pomogło. Uznaliśmy, że dwie godziny to w sumie nie jest tak bardzo mało i wyruszyliśmy w Drogę. Na początek, jak porządni turyści, postanowiliśmy odwiedzać miejsca opisane w przewodniku. Wybór padł na "Chains", trasę spacerową przez wadi (górską dolinę), zaopatrzoną w łańcuchy przy trudniejszym podejściu. Aby dotrzeć na miejsce, trochę potelepaliśmy się po wertepach i trochę podrapaliśmy w głowy, widząc na środku pustyni znaki ostrzegające przed niebezpieczeństwem powodzi ("UWAGA! Jeśli woda sięga do czerwonego słupka, NIE JEDŹ DALEJ."). Po godzinie dotarliśmy do wspominanego w przewodniku miejsca parkingowego przy sadzie. Daktylowym, rzecz jasna.
Krótki spacer omańskim akweduktem, przejście przez kilka sadzawek (jedna z nich była siedliskiem wodnych skorpionów, co na szczęście odkryliśmy w drodze powrotnej) i - łańcuch, a na nim w losowych odstępach kilka strzemion. Taka wariacja na temat drabiny. Niestety, nieco różniło się to od zdjęć, głównie gęstością rozmieszczenia tychże strzemion, więc spacer skończył się śniadaniem u podnóża skały i spokojnym powrotem do samochodu.
Niezrażeni, postanowiliśmy wrócić do cywilizacji i ponownie podejść do problemu zaopatrzenia. W Lulu, lokalnej sieci hipermarketów, świetnie zaopatrzonej w owoce, warzywa i ryby (za to wcale w gaz) nabyliśmy grilla i rozpoczęliśmy poszukiwanie miejsca na nocleg. Właściwie to nawet nie "poszukiwanie", a docieranie do opisanych w przewodniku miejsc campingowych. Po wjeździe do Wadi Bani Awf, z drobnymi trudnościami (warto pamiętać, że przewodniki się czasem dezaktualizują) znajdujemy miejsce opisane jako "idealne na camping", położone dość daleko od wioski i lokalnej drogi". Miejsce faktycznie urocze, jednak od czasu publikacji przewodnika, wioska się nieco rozrosła, a droga z lokalnej, niezbyt utwardzonej, zmieniła w porządnie oświetlony asfalt, zachęcający chyba pół Omanu do nocnych przejażdżek. Pojechaliśmy więc dalej.
Kolejne miejsce, zlokalizowane w środku niczego, znaleźliśmy bez większego trudu. Już rozważaliśmy rozbijanie namiotu (oboje byliśmy straszliwie niewyspani), kiedy okazało się, że kilka krzaków i jakieś 60 m dalej, zaparkowany jest samochód tubylców, którzy też postanowili spędzić tam noc. Niestety, część z nas uznała, że tak być nie może! Skoro mieliśmy być sami, to będziemy sami i już. Minęło pół godziny jazdy po bezdrożach, w świetle księżyca. Kolejny kwadrans. Na szczęście już przed upływem godziny wspomniana część doszła do wniosku, że skoro oni za swoimi krzakami, my za swoimi, to w sumie - całkiem tak, jakbyśmy byli tam sami. Wierni tradycyjnemu podziałowi ról społecznych zajęliśmy się każde swoją działką i już po godzinie mogliśmy jeść grillowane różności, a później przenieść się na spanie do samochodu. Jeszcze tylko drobna różnica zdań na temat stopnia otwarcia poszczególnych okien, po czym - Sen! Prawdziwy, w wygodnych* i chłodnych** warunkach.
Wtorek, 27 grudnia
Następnego dnia obudził nas jakiś dziwny dźwięk, który z czasem zaczęliśmy identyfikować jako "stado kóz kopytkujące po kamienistym dnie wadi". Po szybkim śniadaniu (bez kawy! nawet odrobiny!!!) zaczęliśmy przemieszczać się w stronę Nizwy, która okazała się być jednym z naszych najulubieńszych miast. Ale najpierw zajęliśmy się rozglądaniem po Wadi Bani Awf i próbami niezrzucenia samochodu w przepaść na jednej z najpiękniejszych tras w Omanie, prowadzącej przez góry Al Hajar. W ramach przerwy poszliśmy pozwiedzać malowniczą i przyzwyczajoną już do zwiedzających wioskę Balad Sayat. Po kilku godzinach dotarliśmy do Nizwy i zupełnie przypadkiem zaparkowaliśmy niemal u stóp tamtejszego fortu. Za 500 baisa, czyli jakieś 5 złotych, spędziliśmy około godziny, poznając historię i przeznaczenie twierdzy. Szczególne wrażenie robią otwory do polewania napastników... Nie, nie smołą, jak u nas. O smołę tam raczej ciężko, ale podobno równie skuteczny jest gorący syrop daktylowy. Fort zbudowany był przede wszystkim z gliny; może się to wydawać niezbyt racjonalne, ale należy pamiętać, że na pustyni dostępność materiałów budowlanych innych niż glina, kamienie i różności z palmy daktylowej, jest raczej niska. Poza tym, fort w Nizwie, podobnie jak większość tego typu struktur, został zbudowany w okresie przedprochowym, w związku z czym ściany nie musiały być aż tak wytrzymałe, jak w przypadku np. cytadeli w Kłodzku.
Od dalszych spacerów po mieście odstraszyło nas zagęszczenie "białych" turystów i początek sjesty; przemieściliśmy się do kolejnego wadi, reklamowanego jako świetne miejsce do pływania. Reklamowanego, jak się okazało, słusznie. Wspaniały szlak, do wyboru: po wielkich głazach, dnem wadi, albo po akwedukcie, temperatury znośne, dużo zieleni, a po jakichś 30 minutach - cała seria sadzawek, rozmiarów może niezbyt imponujących, ale czystych i chłodnych.
Po drodze w górę spotkaliśmy pastucha kóz. Mężczyzna koło sześćdziesiątki, ubrany w burnus i lokalną czapeczkę, wypędzał kozy na grań. Kiedy podeszliśmy, lekko stremowani, bo przecież mógł mu się nie spodobać nasz ubiór, bardzo serdecznie się z nami przywitał. Po angielsku. Po czym zareklamował położone wyżej sadzawki, poprosił o ostrożność, bo niedawno w tym wadi zabiła się dziewczyna z Niemiec, opowiedział trochę o kozach... Angielszczyzną na poziomie znacznie wyższym niż prezentowany przez większość znanych mi polskich grotołazów. Cóż. Zdarza się, prawda? Nawet wśród omańskich pastuchów może trafić się jeden egzemplarz znający angielski.
Spędziliśmy trochę czasu pluskając się w pięknym jeziorku z wodospadem i pozując sobie wzajemnie do zdjęć, ale w końcu uznaliśmy, że trzeba się zbierać, zwłaszcza, że przebiegający obok pasterz mógł mieć coś przeciwko pływaniu w wodzie pitnej dla wioski...
Zebraliśmy się szybko, ale w połowie pożegnalnego rzutu oka na wodospadzik uznałam, że pasterz musiał sobie pod nosem rzucić "a szlag by ich trafił!", albo coś podobnego, bo zaczęłam się dusić i kaszleć. Między kolejnymi próbami wyplucia płuc zastanawiałam się, czy Mateusz potrafi przeprowadzić tracheotomię i co właściwie, do cholery, się dzieje!
Bardzo powoli szliśmy w dół, z przerwami na ataki kaszlu i próby napicia się czegoś, raczej nieudane. Kilka metrów przed siedzącym na skale pasterzem padłam na kolana i dałam kolejny koncert na płuca, oskrzeliki i gardło. Nagle pasterz spytał, oczywiście po angielsku, czy palę... Gdyby nie kaszel, zapewne zawiesiłabym się zupełnie, ale udało mi się pokiwać głową. "To zapal" - głupi jakiś, czy co? Jak się duszę, to przecież papieros mi nie pomoże... A, pewnie chce się zemścić za kąpiel w wodzie spływającej do wioskowego akweduktu. "ZAPAL, pomoże!". Zapaliłam, wychodząc z założenia, że gorzej i tak już nie będzie, najbliższe pogotowie lotnicze jest w Abu Dhabi, więc i tak nie zdąży dotrzeć, a jak mam umrzeć, to wolę szybko. Pomogło!
POMOGŁO! Jak tylko zmieniłam kolor z zielonego na prawie-normalny, pan wytłumaczył, że wyżej w górach latają "takie małe... przepraszam, nie wiem, jak się to nazywa po angielsku" i dlatego właśnie pasterze zasłaniają sobie twarze chustami. I że pomaga na to gorący dym...
Dotarliśmy już spokojnie do samochodu, ale niestety kaszel się utrzymywał. Nic to! Dało się oddychać, a efekty dźwiękowe nie były aż tak złe. W drodze do Maskatu zatrzymaliśmy się w małym miasteczku na... Szejka z awokado, w którym miałam się zakochać. Przyznaję, że słowa "szejk z awokado" uruchomiły mi wyobraźnię i miałam w głowie obraz niezwykle przystojnego Araba, w burnusie, z chustą, stojącego w otoczeniu wielkich skrzyń z owocami. Okazało się jednak, że chodzi o "zwykły" koktajl z mleka i awokado, z dodatkiem cukru. Brzmi dziwnie - przecież awokado może występować z czosnkiem albo chili, ale z mlekiem? I cukrem? Po spróbowaniu uznałam, że może brzmieć jakkolwiek, ważne, że jest pyszne! Szkoda tylko, że na spróbowanie trzeba było czekać - standardowe trzymadełko na kubki nie było przystosowane do mocnego chwytu polskiego grotołaza i rozpadło się, chwilę po tym, kiedy sprzedawca je wręczył. Oczywiście oba kubki wylądowały na ziemi, ale dostaliśmy nowe. Z uśmiechem! Ucząc się przy okazji, że do sokowni i coffee shopów nie trzeba wchodzić, wystarczy podjechać i zatrąbić. Ot, taki nieoficjalny drive-in.
W drodze do Maskatu odbyliśmy kilka poważnych dyskusji na temat wizyty u lekarza, zakończonych kompromisem - "jak będę chciała pójść, to pójdę!".
Sam Maskat... duży. Ale raczej w poprzek niż wzwyż. Nie widać wysokich budynków i ładnie to kontrastuje z gigantomanią obecną na każdym niemal kroku w Dubaju. Dotarliśmy nad morze, zaparkowaliśmy (niemal legalnie) w okolicy targu i poszliśmy na spacer. Rrrrety! Ileż tam tego było. Oczywiście, głównie wszelakie pamiątkowe badziewia made in China, ale też mnóstwo zapachów w stylu orientalnym i wszelkiego rodzaju lokalne wdzianka (Co Poniektórzy bardzo nie chcieli sobie zanabyć, mimo nalegań. I żałują. I bardzo słusznie!). Po rozważaniach - jedzenie czy sklep, wybraliśmy na początek irańską knajpę, pół miasta dalej, sprawdzoną pięc lat wcześniej.
Później jeszcze szybkie zakupy w aptece (gliceryna... jak można pić glicerynę, na bogów?) i w Carrefourze (przerywane popijaniem gliceryny i podziwianiem świątecznego wystroju sklepu - świąteczne bałwanki były urocze) i droga nad morze, całkiem blisko, żeby rano zdążyć do Wielkiego Meczetu i może do lekarza. Droga przebiegła bez problemów (kaszel pomijamy), samo polowanie na miejsce w zasadzie też. Już mieliśmy wyjmować namiot, kiedy, głupia! przyjrzałam się temu czemuś, co zobaczyłam na ziemi. Zbyt dokładnie. I uznałam, że jedno nieszczęście na dzień wystarczy - połknęłam muchę, nie chcę jeszcze wdepnąć w skorpiona, idąc w nocy na siku. Skorpionom mówimy stanowcze nie!
Środa, 28 grudnia
Jakoś między 6 a 7 rano uznaliśmy, że dalsze próby spania są i tak skazane na porażkę i że najlepiej będzie zebrać się jak najszybciej, wrócić do Maskatu i zwiedzić Wielki Meczet, udostępniany niemuzułmańskim turystom codziennie, poza piątkami, między 8 a 11 przed południem, a później poszukać lekarza. Wyruszyliśmy do miasta, podziwiając po drodze zakres robót drogowych i pracowitość pakistańskich robotników, dotarliśmy pod meczet i potuptaliśmy do wejścia dla turystów, mijając po drodze wypożyczalnię, w której można się było zaopatrzyć w chusty i abaje. Po długiej walce zwyciężyło skąpstwo i do meczetu weszłam we własnej koszuli i chuście (którą zresztą musiałam poprawić, ponieważ strażnik uznał, że jakiś kawałek człowieka spod niej wystaje). I...
Warto było. Nawet gdyby do zwiedzania niezbędne było przywdzianie pełnej burki, łącznie z zasłoną na oczy, i tak bym chciała tam wrócić. Pierwsze wrażenie - oaza. Pełno zieleni i kwiatów, co w tym klimacie jest dość rzadkie. Fontanny - ciężko powiedzieć, czy zaplanowane jako pokaz bogactwa (ciekawe, ile wody odparowuje), czy raczej dla zwiększenia wilgotności powietrza w okolicy.
Główny budynek meczetu ma po bokach arkady, a pod nimi mozaiki, ilustrujące poszczególne okresy sakralnej sztuki muzułmańskiej. Mimo różnorodności form i kolorystyki, całość jest bardzo spójna wewnętrznie i czytelna chyba nawet dla osób, które nie mają pojęcia o historii sztuki. Korytarze, dziedziniec i w zasadzie wszystkie powierzchnie nietrawnikowe są wyłożone marmurem, idealnie gładkim i czystym. Po zdjęciu butów do zwiedzania głownej sali meczetu, bardzo nie chce się ich zakładać z powrotem.
Dwie główne atrakcje turystyczne, czyli żyrandol i dywan, są naprawdę imponujące, a dywan - 60x70 metrów, prawdopodobnie bardzo piękny. Niestety, nie da się go podziwiać w całości - przed zadeptaniem chroni go warstwa nieprzezroczystej folii i tylko wąskie "korytarze" wystawione są na spojrzenia (i stopy) niewiernych.
Ciekawostka - w meczecie znalazł się też kącik "wiedzy o islamie", w którym można podyskutować z imamami, napić się wody czy kawy i dowiedzieć, o co właściwie chodzi i dlaczego Oman, też przecież kraj muzułmański, z prawem opartym o szariat, jest tak niezwykle liberalny. Następnym razem planuję tam spędzić godzinkę czy dwie.
W miarę upływu czasu, zbawienne działanie syropku słabło i trzeba było, w końcu, wybrać się do lekarza. Na wejściu okazało się, że "40 dolarów za wizytę u lekarza", którą to stawką straszyły internety, jest mocno przesadzone. Pan w okienku poprosił o dokument i opłatę w wysokości 5 riali (ok. 50 zł). Paszport był, z opłatą gorzej, bo kart nie przyjmowali. Po przeszukaniu wszystkich kieszeni, udało się zebrać 3 i trochę riala. Pan stwierdził, że też dobrze, doniesiecie.
Chwila, niezbyt długa w poczekalni, opowieść o Pasterzu i Muszce, wstępna kwalifikacja do lekarza, kolejny gabinet, potem jeszcze jeden, jeszcze jeden i w końcu recepty i skierowanie na pooddychanie tlenem z lekarstwami. Przerażające - przecież tlenu nie podaje się ot, tak. Ale okazało się, że faktycznie - alergia, bo leki wziewne plus antyhistaminy zaczęły działać całkiem szybko.
Niestety, straciliśmy ponad dwie godziny, więc trzeba było opuścić Maskat i zbierać się w dalszą drogę, w końcu jaskinia czekała! Upolowaliśmy w jakimś wioskowym supermarkecie grilla, dużo warzyw i mrożonego kurczaka i w końcu mieliśmy naprawdę porządną kolację. Konieczną, bo przecież następnego dnia wybieraliśmy się do Arch Cave!
Czwartek, 29 grudnia
Nawet bez RedBulli zebraliśmy się całkiem szybko i przemieściliśmy w stronę otworu. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że nie tylko Chiny mają Wielkie Dziury w Ziemi zaraz obok drogi. Po wstępnych oględzinach okazało się, że gdzieś na przestrzeni ostatnich sześciu lat jakaś dobra dusza wymieniła spity na kotwy, dzięki czemu poręczowanie zapowiadało się całkiem optymistycznie. Szybkie śniadanie w pobliskim parowie, przywdzianie kombinezonów a'la Grupa Usuwania Epidemii i - marsz w stronę studni, jakieś 200m od samochodu. Słońce już zaczęło mocno grzać, więc staraliśmy się załatwić to w miarę szybko. Niestety, optymizm okazał się trochę przesadzony. Po pierwsze, lokalni grotołazi preferują technikę "alleluja i do przodu", więc kotwy rozmieszczone były raczej rzadko i w dość nietypowych, jak sądzę, miejscach, więc zlokalizowanie ich zabrało Poręczującemu dobrą chwilę. Po drugie - 170 m studni brzmi świetnie, ale przy tej temperaturze i w pełnym słońcu nawet zjazd jest męczący. Zwłaszcza, kiedy trzeba jechać naprawdę powoli, żeby nie przypalić liny, po drodze trafiają się łączenia lin, a między ostatnią przepinką a dnem jest milion kilometrów liny, który swoje waży.
Ale w końcu dotarłam na dno, cudem tylko nie lądując w martwej kozie (uważałam na martwego osła, leżącego ze 2 metry dalej, ale kozę jakoś przegapiłam) i... ruszyliśmy.
Teorię jaskiniowania znam. Przed egzaminem wbiłam sobie do głowy, że "zimą partie przyotworowe jaskini są chłodniejsze niż dalsze części", ale jakoś do mnie nie dotarło, że to obowiązuje wszędzie, nawet tam, gdzie zimą jest średnio 26 stopni. Z miłego, acz nieco trącącego osłem i kozą chłodku, przenieśliśmy się do jaskini właściwej, która próbowała nas (a przynajmniej połowę z nas) przepłoszyć termiką. W zupełnie nowy sposób - nie dało się wytrzymać gorąca!
Jaskinia dość przyjemna, jeśli uparcie się ignoruje pająki, wielonogi i inne skąposzczety, a także śmierdzącą wodę. Niestety, pewnych rzeczy, jak np. jej wymiarów, ignorować się nie dało. Po 45 minutach czołgania się i zdobywania coraz to nowych zadrapań, zdecydowaliśmy się na odwrót. Połączenie standardowych braków w kondycji, antybiotyku na ząb, leków przeciwalergicznych i temperatury powietrza, uzupełnione o agresywne szelki od crolla spowodowały, że jedno z nas musiało poczekać nieco dłużej przy Martwym Ośle na dnie studni. Co prawda po wyjściu mieliśmy jeszcze chwilę do zmroku, ale zdecydowaliśmy się zrezygnować z zakupów i przemieścić do miejsca noclegu, planując kolacyjnego grilla z resztek, walających się w różnych zakamarkach samochodu.
Piątek, 30 grudnia
Wstaliśmy przed wschodem słońca i bardzo, ale to bardzo nam się to opłaciło. Widok z płaskowyżu na morze mgieł i morze prawdziwe oraz na wschodzące nad nimi słońce nie tylko warty był tych utraconych minut snu, ale i dodawał optymizmu przez cały długi dzień. Długi, ponieważ w trakcie wieczornego ustalania planów padło: "No, godzina do jaskini, godzina w środku, godzina z powrotem i jedziemy dalej". Nauczona doświadczeniem poprzedniego dnia uznałam, że po godzinie jazdy dotrzemy pod otwór, poeksplorujemy trochę, a później będziemy wracać tą samą trasą. Ruszyliśmy, podziwiając, jak zwykle, Krajobraz (niezmiennie: bezwstydnie geologiczny) i planując dalsze działania. Po jakimś czasie dotarliśmy do zakrętu, przy którym biwakowała większa grupa ludzi. Stanowczo lokalnych - jedna z obozowiczek była w trakcie porannej modlitwy. Do tej pory zastanawiam się, czy zaspała, czy nie chciało jej się ubierać tak wcześnie, bo modliła się przyodziana w chustę i śpiwór. Wyglądało to, nie da się ukryć, mocno komicznie. Grzecznie się przywitaliśmy, sprawdziliśmy na GPSie trasę i ruszyliśmy oślą ścieżką w dół, zakładając po drodze rękawiczki, bo wapień śmiało mógł konkurować z alpejskim w konkurencji na zaostrzenie. Jeszcze tylko upewniłam się, że mamy wodę (po przygodach na Tajwanie mam paranoję na punkcie braku wody) - mieliśmy. Dwa litry, akurat na godzinny spacer po jaskini. Po jakimś kwadransie dotarliśmy w miejsce, z którego widać było wieeeeeeelki wąwóz. Naprawdę wielki i naprawdę głęboki. Z przerażeniem spytałam, czy wybieramy się do jaskini na dnie tego wąwozu. Na szczęście nie. Po kolejnym kwadransie, w trakcie wodnego postoju, delikatnie spytałam, czy przypadkiem nie zabłądziliśmy. Kiedy dowiedziałam się, że nie, skąd, przecież miała być godzina, no, może półtorej wyjdzie, dotarło do mnie, że otwór jednak nie jest położony przy drodze. I że mamy, a raczej mieliśmy, dwa litry wody. Na dwie osoby. Na jakieś 4 godziny, z czego większość w (co z tego, że zimowym?) pełnym, omańskim słońcu.
Starając się tym nie przejmować, podziwiałam otoczenie - wielkie głazy, wąwozy, sprawiające wrażenie sięgających do środka ziemi, kolory... Po którymś z kolei zakręcie ujrzeliśmy otwór. A raczej - Otwór. Przepiękny. I dokładnie taki, jaki miałam w głowie słysząc "jaskinia w Omanie". Po kolejnym kwadransie dotarliśmy do niego i zjedliśmy śniadanie w niezwykłych okolicznościach przyrody, otoczeni najpiękniejszymi kolorami, jakie widziałam w jaskini. Później szybki spacer po jaskini właściwej, z krótką przerwą na histerię przy drabinie i odwrót. Już w trakcie docierania do otworu dotarło do nas, że jednak z tą wodą to mocno nie wyszło. Strużka przyotworowa, w której pokładaliśmy wielkie nadzieje, okazała się mocno leniwa i w ciągu naszej nieobecności napełniła butelkę tylko w połowie. Jednak dzielnie wyruszyliśmy w górę, głównie dlatego, że nie mieliśmy wyjścia. Po dwóch kwadransach trafiliśmy na straż przednią grupy, którą spotkaliśmy przy drodze. Dowiedzieliśmy się, że cała ekipa składa się z mieszkańców Omanu, Emiratów i Arabii Saudyjskiej i, prowadzona przez Prawdziwego Przewodnika, udaje się na przygodę pt. Nocleg w Jaskini!
Zatem dwoje Polaków, ubranych mocno symbolicznie, wpada w omańskich górach na grupę Arabów, w tym dwie szczelnie zakutane dziewczyny, oczywiście w czerni, mimo palącego słońca, jedną też opatuloną, ale w mniej tradycyjne ubrania. Najwięcej rozmawia z nami jedna z tych szczelnie zaczernionych: "Skąd jesteście, jak wam się podoba, czemu Oman i... czy potrzebujecie czegoś? Jedzenia? Macie mały plecak, na pewno nie macie jedzenia. I na pewno nie macie wystarczająco dużo wody!" Niech Allah ma w opiece arabską turystkę za tę dodatkową butelkę!
Po dotarciu do samochodu i zabawie w wielbłądy u wodopoju, ruszyliśy w dół, do morza. Po drodze udało nam się odmówić podwiezienia tubylca niewiadomodokąd i zaliczyć szybki postój wśród martwych kóz, zakończony wytypowaniem miejsca do pływania jakiś kilometr niżej. Miejsce okazało się wspaniałe - niewielka zatoczka w Morzu Arabskim, z kamienisto-muszelkową plażą i bardzo ciepłą wodą, otoczona pięknie wymytym wapieniem, idealnym do wspinania.
Odświeżeni - ruszyliśmy do Sur. Już po dotarciu do miasta (jak na razie: najmniej przyjemnego z odwiedzonych w Omanie) zostaliśmy mocno otrąbieni. Po raz drugi w tej podróży i po raz drugi za to samo, czyli próbę przepuszczenia pieszego na pasach. Cóż, co kraj to obyczaj. Zresztą piesi też byli mocno zdziwieni naszymi manewrami.
W samym Sur odwiedziliśmy stocznię, budującą tradycyjne łodzie, w tradycyjny, czyli mocno niedbały, sposób. Niestety, otoczenie stoczni, podobnie jak reszta miasta, było mocno brudne. Na kolację wybraliśmy się do restauracji polecanej przez Lonely Planet, co było widać na miejscu - zajęte tylko 4 stoliki i wszystkie przez turystów; niektórzy nawet trzymali Biblię Backpackerów na wierzchu. Po kolacji, całkiem zresztą niezłej, postanowiliśmy się przespacerować po mieście i to był... Może nie wielki błąd, ale z pewnością błędzik. Trafiliśmy na rynek jakieś emigranckiej dzielnicy, prosto pod meczet, po uroczystej piątkowej mszy. Co prawda nie mam dowodów na to, że jestem jedna na milion, ale tam byłam z pewnością jedna na 2000. Mężczyzn. Nie Arabów, niestety, tylko pracowników napływowych, czyli dość losowej zbieraniny ludzi. O ile spokojnie mogłabym chodzić sama po wieczornym Maskacie, o tyle spacer po Sur, nawet w towarzystwie, stanowczo nie był przyjemny.
Udaliśmy się na rajd po supermarketach. Jakoś żaden nam nie pasował od pierwszego wejrzenia, ale już w trzecim udało nam się zrobić zakupy i wybrać w drogę do kolejnego obozu, wytypowanego na podstawie mapy. Niestety, tym razem się nie udało. Nie dość, że droga była stanowczo nieprzejezdna, nawet dla Czerwonego Smoka, to jeszcze kończyła się mocno powyżej poziomu morza. Rozbiliśmy się zatem w dość losowym miejscu i postanowiliśmy jakoś przeczekać do rana.
Sobota, 31 grudnia
Obok naszej nieprzejezdnej drogi znajdowała się druga, całkiem porządna, ale i tak kończąca się spory kawałek od morza. Oddaliliśmy się więc pospiesznie i pojechaliśmy szukać szczęścia.
Znaleźliśmy je po niecałej godzinie - przy drugiej z kolei zamkniętej sokowni, zaczepił nas jakiś tubylec, spytał, czego szukamy i zaoferował pomoc w doprowadzeniu nas do sokopoju. Wyjechawszy, kompletnie niezgodnie z przepisami, z parkingu, poprowadził nas przez miasteczko i, spytawszy skąd pochodzimy, wręczył prezent pożegnalny - płytę, podpisaną "Cuda Koranu". Tak, dokładnie w ten sposób. Po polsku. Niestety, żadne z nas nie dysponuje odtwarzaczem płyt, ale może kiedyś uda nam się sprawdzić jej zawartość.
Nieco spóźnione śniadanie, w formie pikniku, spożyliśmy w przypadkowo napotkanym forcie Jalan Bani Buhasan. Jak na obiekt rzekomo niedostępny dla turystów, był całkiem zachęcający, aczkolwiek fragmentami dość niebezpieczny, ze względu na stan murów.
Nadszedł czas na ostatni punkt programu, czyli nocleg na pustyni. Takiej prawdziwej, co to na niej wydmy z ręki jedzą, a wielbłądy plują na każdym kroku. Pustynię udało nam się znaleźć, wielbłądy też (zalotnie machały garbami, truchtając w naszą stronę), ale z miejscem na nocleg było raczej słabo. Spędzanie Sylwestra na pustyni okazało się być bardzo popularną rozrywką i wszystkie potencjalnie interesujące miejsca były pełne ludzi już wczesnym popołudniem. Po długiej dyskusji postanowiliśmy przenieść pustynię na kolejną wizytę w Omanie i wyruszyliśmy w stronę granicy, planując nocleg w okolicach Nizwy. Był to strzał w dziesiątkę! Miejsce, do którego trafiliśmy, czyli wadi, położone jakieś 20 minut jazdy od Nizwy, było zupełnie puste, nie licząc pojedynczych kóz i plantacji daktyli. Po rekonesansie noclegowym skoczyliśmy na szybkie zakupy do Nizwy i zupełnie niechcący, do sklepu z daktylami. Sklep był dość słabo zaopatrzony - ze 170 odmian daktyli, uprawianych w Omanie, oferował co najwyżej 30 i tylko 4 rodzaje syropu daktylowego. Ale pytanie sprzedawcy: "Jakie daktyle najbardziej lubisz? Słodkie, mało słodkie, ciemne... ?" zapamiętam na długo. Niby wiem, że Amerykanin mógłby przeżywać podobny szok w polskim warzywniaku, próbując kupić "jakieś dobre jabłka", ale i tak...
Na ukojenie nerwów po długich zakupach, zakończonych zanabyciem ok. pół tony różnych daktyli, postanowiliśmy zafundować sobie kolejngo szejka z awokado. Po kilkunastu minutach od zamówienia, Pan Zza Lady poinformował nas, z ogromnym zakłopotaniem, że co prawda zrobił, ale jakieś to awokado nieudane i on nam jednak nie poleca. Awokado jak awokado, u nas są gorsze, więc uparliśmy się, że jednak weźmiemy. Nie przyszło nam do głowy proszenie o zniżkę, ale Pan sam ją zaproponował. Turystom. Z innego kraju. W miejscu oddalonym o jakieś 50m od największej atrakcji turystycznej regionu.
Po zakupach i ulicznym podkurku w postaci kanapki z szaszłykami (pyszne mięsko!) wróciliśmy na bazę, żeby spędzić ostatni dzień roku w zupełnej izolacji od huku fajerwerków. Ciszę zakłócał jedynie szmer wody w falaju i tupanie pająków, które, jak się okazało, miały swoje królestwo na drzewie nad naszym namiotem. Na wypadek gdyby problemy z zasięgiem były przejściowe, wyłączyliśmy telefony, żeby w zupełnej ciszy i spokoju nacieszyć się ostatnim dniem 2016 roku.
Niedziela, 1 stycznia
Chwilę po wschodzie słońca obudził nas dziwny hałas. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy to nie nagła powódź, ale okazało się, że to "tylko" stadko kóz. Niewielkie, ze 200 sztuk, kopytkujące radośnie po wadi. Szybkie pakowanie, próby upchnięcia daktyli w plecakach i przejazd na zakupy w Nizwie. Po zaopatrzeniu się w kolejne kilogramy, tym razem głównie przypraw, przemieszczamy się do fortu Bahla, jednego z większych w Omanie. Na szczęście prace remontowe i przystosowujące obiekt do zwiedzania nie są jeszcze zakończone. Dzięki temu, ze względu na brak szczegółowych informacji, nie popadliśmy do końca w kompleksy na tle totalnego zacofania naszego kraju w czasach, w których "dzicy Arabowie" budowali wspaniałe fortyfikacje, z kanalizacją i łaźniami, biblioteką, pokojami gościnnymi wyposażonymi w półki na książki i takie tam.
Dalej czekała nas długa droga do Dubaju, gdzie wieczorem odlecieć miał nasz samolot do domu. Cierpliwie przemierzaliśmy pustnię dwupasmową autostradą, mijając kolejne znaki "UWAGA, Niebezpieczeństwo powodzi". Na kilkadziesiąt kilometrów przed granicą zjechaliśmy do zupełnie przypadkowej wioski, aby zatrzymać się na ostatni piknik w Omanie. Przysiedliśmy w cieniu uroczego, opuszczonego domu i raczyliśmy się chlebem, awokado i importowanym serem halloumi.
W połowie drugiej kanapki podjeżdża duży samochód. Prowadzi Arab. Z siedzenia pasażera, przez uchylone okno, odzywa się do nas Ona, najwyraźniej głowa rodziny.
- Hello! Tam kawałek dalej jest jeszcze ładniejszy dom!
- O, naprawdę? To zaraz jak tylko zjemy pojedziemy zerknąc! Dzięki!
- A można wam ... zrobić zdjęcie?
Tak oto naszego ostatniego dnia pobytu najwyraźniej zrobiliśmy komuś dobry dzień. Po pikniku mieliśmy nadzieję na jeszcze jeden punkt programu: Al Ain - miasto już po Emirackiej stronie granicy. Według opisów, bardzo ciekawe, z muzeum etnograficznym i targiem wielbłądów. Muzeum niestety nie mieliśmy szans zwiedzić, bo trochę nam się czas kurczył, ale targ wielbłądów - koniecznie. W końcu od granicy do loniska jest niespełna 200 km, więc akurat. Oczywiście, przygotowaliśmy się psychicznie na powtórkę z rozrywki i zaczęliśmy odliczać:
Checkpoint #1
Ot, podwójna bramka z napisem "Sułtanat Omanu", z lewej strony kilka samochodów, z prawej bez kolejki. Wygląda świetnie - jedziemy! W okienku nikogo nie ma. Jedziemy baardzo powoli, na wypadek gdyby ktoś jednak zamierzał nas zatrzymać. Ale nikt niczego nie chce! Super! Zaliczone!
Jakieś 200 - 300 metrów dalej ...
Checkpoint #2
Tym razem jako druga w kolejności pojawiła się kontrola policyjna. Jeden, nieco znudzony pan, grzecznie poprosił o otwarcie wszystkich okien i zapytał, co jest w worze... Po chwili wahania, spowodowanej paniką i próbą oszacowania długości wszystkich lin, padła odpowiedź "rzeczy do wspinania", która zupełnie Pana zadowoliła. Machnął ręką na podsuwane mu paszporty i z uśmiechem zasalamował. Odsalamowaliśmy grzecznie i podążyliśmy dalej. Na
Checkpoint #3
Z flagą Emiratów, za pasem ziemi niczyjej i drutem kolczastym. Postaliśmy trochę w kolejce samochodów, przywitaliśmy się ze strażnikiem i zostaliśmy skierowani na parking obok budynku z napisem "Tourists", czyli tak naprawdę do
Checkpointu #4
w którym zaskoczył nas nieco dziki tłum. Ale cóż, prawo to prawo, trzeba odstać swoje i zdobyć upragnione stempelki w paszportach. Dostaliśmy numerek 24 (od specjalnego Pana od Wydawania Numerków - Hindusi są mniej skomplikowani w obsłudze niż automaty do wydawania numerków... i zapewne dużo tańsi). Chwilę później do Pani za Stolikiem podszedł jakiś pan z numerem 11, dzierżąc stos paszportów. No nic, czekamy...
Czekamy...
Czekamy...
Z tyłu sali pada po polsku "spokojnie, na pewno zdążymy na samolot".
Czekamy...
Po kwadransie, może dwóch (Pani uparcie używała jednego palca do obsługi klawiatury) polska grupa (nr 15) podeszła do stanowiska pieczątkowego. Nie wsłuchiwaliśmy się jakoś specjalnie, ale słowa "Ale dlaczego nie mają Państwo pieczątki z Omanu? Bez potwierdzenia wyjazdu nie da się wjechać!" zabrzmiały niezwykle głośno i wyraźnie.
Że... JakaznowupieczątkazOmanudolicha??? Niezbędne wydało się natychmiastowe nawiązanie kontaktu z rodakami i - owszem. Checkpoint #1 faktycznie poszedł nam zbyt łatwo - trzeba jednak było odstać swoje i w tej kolejce, bo nie da się bez pieczątki wyjazdowej skończyć misji "powrót z Omanu do Emiratów". Pani zza Stolika łaskawie wydała nam groźnie wyglądający dokument po arabsku, na żółtej karteczce i wysłała nas z powrotem na
Checkpoint #1.
Oczywiście nie dało się skorzystać z samochodu, więc wierny Karmazynowy Czołg został na parkingu, a my, wyposażeni w zezwolenie na poruszanie się po pasie ziemi niczyjej, grzecznie potuptaliśmy na...
Checkpoint #1 v 2.0
Spacer w kurzu, pomiędzy zwojami drutu kolczastego i bez chodników - co ciekawe, bo Al Ain to przejście graniczne, na którym, przynajmniej teoretycznie, dozwolone jest również piesze przekraczanie granicy - okazał się szalenie romantyczny. Promienie zachodzącego słońca odbijały się w chmurach. Naprawdę! Już po tygodniu pobytu na Półwyspie Arabskim zobaczyliśmy chmury! Dotarliśmy do budynku służb imigracyjnych, pokajaliśmy się odrobinkę, pan się z nas, również odrobinkę, pośmiał, podstemplował paszporty, po czym, przepełnieni optymizmem, wyruszyliśmy w drogę powrotną, na
Checkpoint #4 v 2.0
W którym zrobiło się nieco bardziej tłoczno. Uczciwie oddaliśmy numerek 24 przed wyjściem, a po przyjściu dostaliśmy 39. Wizja wielbłądów na targu odrobinę się rozmyła... Po kolejnym kwadransie, w trakcie którego obsłużono 0 osób, zaczęło się robić nieco nerwowo. Ciągłe podchody kierowców pochodzących z Półwyspu Indyjskiego przestały być zabawne, a zaczęły irytować. Nawet kolejny papieros nie wchodził w grę, bo ileż można palić.
Jakiś szalenie zdenerwowany (przed podejściem do Pani zza Stolika) człowiek został po kilku minutach gdzieś odesłany, razem ze stosem paszportów. Co ciekawe, okazało się, że może być zdenerwowany jeszcze bardziej!
W końcu się doczekaliśmy. W naszym wypadku cała procedura zajęła jakieś dwie minuty, mimo konsekwentnie stosowanej przez Panią techniki jednopalcowej. Ufff. Jeszcze tylko...
Checkpoint #5
Ale jednak nie. Nie tylko. Po pierwsze: znów nas poniósł optymizm. Bo w sumie - z jakiej racji jadący grzecznie w kolejce Emiratczycy mieliby wpuszczać jakichś jeleni, którzy musieli sobie załatwiać wizę? Po drugie: kiedy już zostaliśmy wpuszczeni przez jednego z kierowców, okazało się, że to wcale nie jest ostatni punkt tej Misji. Tutaj tylko cały samochód był prześwietlany, sprzętem podobno spełniającym wszelkie normy USA, EU i nawet Emiratów, w poszukiwaniu broni, której wwóz na teren Zjednoczonych Emiratów Arabskich jest absolutnie nielegalny. Po prześwietleniu, nadal w bardzo powoli posuwającej się kolejce, trafiliśmy wreszcie na...
Checkpoint #6
Ostatni! Naprawdę ostatni! Po zdawkowym "Salaam" pan przejrzał paszporty, upewnił się, że mamy komplet stempelków i - Misja wypełniona! Zostaliśmy wpuszczeni na teren ZEA!
Niestety, gdzieś w drodze pomiędzy jednym a szóstym punktem kontrolnym, nasz zapas czasu nie tyle się skurczył, co niebezpiecznie przesunął się w stronę wartości ujemnych. W związku z tym połowa z nas zajęła się skutecznym prowadzeniem Karmazynowego czołgu, druga zaś przewędrowała na tył, żeby dokończyć porzucone rano pakowanie (bo przecież mamy tyyyle czasu). Do okolic lotniska dotarliśmy dwie godziny przed odlotem - niby nieźle, ale czekała nas jeszcze wizyta w wypożyczalni i pożegnanie z Czołgiem. Atmosfera ponownie zaczęła się robić nerwowa, ale wierzyliśmy, że uratuje nas podążanie za strzałkami do wypożyczalni. Prawie! Jak na Dubaj oznaczenia były i tak niezłe, ale na ostatniej prostej wszystko się posypało i trafiliśmy na parking lotniskowy, z którego wyjechać dało się tylko w jedną stronę. Przebiwszy się najpierw przez korki. No i po uiszczeniu, koniecznie gotówką, opłaty w automacie. Zresztą - nieczynnym. Do tego doszło drugie zadanie z serii "niemożliwe", czyli nadanie bagażu i odprawienie osoby nieobecnej (bo przecież próbuje oddać samochód) przy stanowisku odprawy. Jednak zimna krew, urok osobisty, upór i chęć jak najszybszej kąpieli we własnej wannie, występujące w różnych proporcjach u nas obojga, doprowadziły nas do kolejki dopuszczającej do kontroli bezpieczeństwa! Niemal zupełnie odprężeni, bo cóż może się stać na tym etapie, dotarliśmy do Pana Sprawdzającego, który, zamiast przepuścić nas dalej, odesłał do jakiegoś okienka, bardzo daleko od kolejki, za to z napisem "Fines collection". I znów - nie wiadomo, o co chodziło. Odstaliśmy swoje, dostaliśmy dodatkowe pieczątki w paszportach i na kartach pokładowych i pognaliśmy do samolotu.