Wyjazdy 2020: Różnice pomiędzy wersjami
Linia 2: | Linia 2: | ||
{{wyjazd|OMAN: góry Al-Hadżar|Mateusz Golicz (kierownik), Ola Skowrońska (WKTJ), Iwona Pastuszka, Karol Pastuszka, Bogdan Posłuszny, Asia Przymus, Henryk Tomanek, Teresa Szołtysik, <u>Damian Szołtysik</u>|11 - 19 01 2020}} | {{wyjazd|OMAN: góry Al-Hadżar|Mateusz Golicz (kierownik), Ola Skowrońska (WKTJ), Iwona Pastuszka, Karol Pastuszka, Bogdan Posłuszny, Asia Przymus, Henryk Tomanek, Teresa Szołtysik, <u>Damian Szołtysik</u>|11 - 19 01 2020}} | ||
Dość intensywna działalność górska (jaskinie, kaniony, wspinaczka, trekingi). Szerszy opis i zdjęcia tu: http://nocek.pl/wiki/index.php?title=Relacje:Oman_2020 | Dość intensywna działalność górska (jaskinie, kaniony, wspinaczka, trekingi). Szerszy opis i zdjęcia tu: http://nocek.pl/wiki/index.php?title=Relacje:Oman_2020 | ||
+ | |||
+ | Tu zdjęcia w GALERII: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2020%2FOman | ||
{{wyjazd|Beskid Żyw. - Pilsko|<u>Asia</u> i Tomek Jaworscy, Łukasz Majewicz + os.tow.|06 01 2020}} | {{wyjazd|Beskid Żyw. - Pilsko|<u>Asia</u> i Tomek Jaworscy, Łukasz Majewicz + os.tow.|06 01 2020}} |
Wersja z 21:00, 1 lut 2020
OMAN: góry Al-Hadżar
Dość intensywna działalność górska (jaskinie, kaniony, wspinaczka, trekingi). Szerszy opis i zdjęcia tu: http://nocek.pl/wiki/index.php?title=Relacje:Oman_2020
Tu zdjęcia w GALERII: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2020%2FOman
Beskid Żyw. - Pilsko
Szczęście nam sprzyjało, dzięki czemu zaliczyliśmy piękną turę w Beskidzie. Pogoda dopisała, śnieg jeszcze bardziej. Startowaliśmy z parkingu w Korbielowie, gdzie wskoczyliśmy na żółty szlak prowadzący na Halę Miziową, którą osiągnęliśmy w około 2 godz. Po szybkim posiłku w schronisku wyruszyliśmy na szczyt w dość chłodnej aurze, aczkolwiek szybko się rozgrzaliśmy. Ze szczytu zjeżdżaliśmy niemalże w euforii, podziwiając i komentując przy każdym susie warunki, jakie napotkaliśmy. Śnieg był wtedy czystą poezją a niektórzy ogłosili ten zjazd najlepszym w sezonie. Zdjęcia chętnie bym wrzuciła ale nie ogarnęłam niestety tej czynności po wprowadzonych zmianach :(
Beskid Żyw. - Okrągły Grzbiet
Mieliśmy bardzo mało czasu ale mimo to wyskoczyliśmy na krótką przebieżkę skiturową. Celem, dość spontanicznym okazał się Okrągły Grzbiet (947). Z Złatnej podchodzimy najpierw stokową drogą a potem stromo wprost na Okrągły Grzbiet. Dalej podążamy nieznacznie do góry w stronę granicy państwa lecz szybko nadciągający zmrok nakazuje nam zawrócić. Zjeżdżamy nie co inną drogą. Dość stromą rynną gdzie w dolnym fragmencie musieliśmy uważać na kamienie.
Tu kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2020%2FOkraglyGrzbiet
Beskid Śl. - nocny rajd na Błatnię i dzienny na Przykrą
W sylwestrową noc podejście na Błatnią (917). Tu potężne ognisko. Wszyscy poszli po 1-ej do schroniska więc do czwartej można było spokojnie posiedzieć przy ogniu i upiec kiełbaski. Reszta nocy to trochę zabawy w schronisku i powrót w dół razem z poznanymi rok temu znajomymi. Po nocy spędzonej przy wiacie szkoda było wracać do domu. Ponowne podejście lecz tym razem na przełaj w stronę Bałatni. Od Przykrej (818) powrót leśnymi ścieżkami w stronę Jaworza do auta.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2020%2FBlatnia
Beskid Żyw. - nocny rajd narciarski na Wielką Raczę
Sylwestrowo-noworoczny rajd skiturowy był umownym zakończeniem a jednocześnie rozpoczęciem naszej górskiej działalności na przełomie lat. Z Lalkovici od razu na nartach podchodzimy na wprost doliną Oscadnicy pod północne stoki Wielkiej Raczy (1236) i Upłazu (1043). Podejście miejscami dość strome z kluczeniem między łożyskami potoków tudzież młodników. Przed północą osiągamy graniczny grzbiet i w podmuchach mocnego wiatru i przy prószącym śniegu osiągamy szczyt Wielkiej Raczy witając Nowy Rok tuż przed szczytem. W schronisku Tomek odpala szampana i w miłych nastrojach spędzamy pierwszą godzinę nowego roku. Potem ładny zjazd przy świetle czołówek w stronę kompletnie pustych o tej porze nocy nartostrad i dalej do dołu do miejsca startu. Zrobiliśmy 780 m deniwelacji.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2020%2FWielkaRacza
TYROL - Alpy Ötztalskie - Taschachtal
Okres poświąteczno-noworoczny spędziliśmy w Taschachhausie, schronisku znanym mi już wcześniej z wyjazdu z Markiem, Moniką i Furkiem na wiosnę 2015 roku. Główny budynek jest o tej porze roku zamknięty, ale obok funkcjonuje samoobsługowy "Winterhaus". Ta z pozoru mała chatynka posiada w pełni wyposażoną i ogrzewaną kuchnię (w tym piekarnik), trzy sypialnie po ok. 10 łóżek każda, patentową bio-toaletę (niby latryna, ale z porcelanowym interfejsem), oświetlenie elektryczne na baterie słoneczne (niestety nie funkcjonujące w grudniu) i zapas piwa na cały sezon narciarski (Rädler, Weißbier oraz bezalkoholowe). Zakładaliśmy, że jeśli nawet ktoś jeszcze wpadnie na pomysł spędzenia Sylwestra w tych górach, to akurat w Taschachhausie jakoś się pomieścimy.
Dodatkowym atutem Taschachhausu jest - jak na alpejskie standardy - stosunkowo krótkie podejście, sprzyjające noszeniu na grzbiecie zapasu jedzenia na pięć dni. Dzięki położeniu doliny Taschach w sąsiedztwie ośrodka narciarskiego Pitztal, można podjechać samochodem odśnieżoną drogą aż do wysokości 1720 m. Nasze schronisko znajduje się na 2435 m. Całą drogę torujemy w świeżym śniegu o miąższości do pół metra. Trafiliśmy idealnie w kilka dni doskonałej, słonecznej pogody, które nastąpiły bezpośrednio po obfitych opadach. Jedynym minusem tych okoliczności był trzeci stopień zagrożenia lawinowego, który zresztą zapewne wraz z medialnymi doniesieniami o kilku wypadkach lawinowych na przestrzeni raptem kilku dni przyczynił się do chwilowego spadku popularności wysokogórskich wycieczek.
Podejście zajmuje nam niecałe pięć godzin sobotniego popołudnia; w pustej chacie jesteśmy więc na krótko przed zmrokiem. Kiedy już rozpaliliśmy w piecu, dołącza do nas Philipp, Niemiec z Bawarii, uradowany, że w końcu udało mu się zrealizować od dawna zamierzony plan na wycieczkę górską z noclegiem. Wieczór upływa na rozmowach o różnych górskich aktywnościach i na czytaniu książek. Choć jadalnia jest dobrze zaizolowana i z łatwością daje się nagrzać do przyjemnej temperatury, to jednak sypialnie nie są już ogrzewane i przychodzi nam kłaść się spać w temperaturze ok. -15 C. Duży zapas kocy - który zresztą można znaleźć w każdej chacie samoobsługowej w Austrii - pomaga przetrwać ten mróz. Na szczęście w nocy przychodzi znaczne ocieplenie i budzimy się już w dużo bardziej komfortowych warunkach (lekko na minusie).
W niedzielny poranek Philipp wyrusza torować szlak na Bliggspitze (3454), a my podążamy jego śladem "i zobaczymy, co się stanie". Powyżej chatki na śniegu nie ma absolutnie żadnych śladów nart, a nasz kolega czuje potrzebę zrewanżowania się nam za przygotowanie trasy do schroniska. Mimo doskonałej widoczności Philipp myli drogę i skręca w prawo o jedną dolinę za wcześnie. Na skutek tego błędu trafiamy pod lodowiec Eiskastenferner, na wysokość mniej więcej 3040 m. Stąd Philipp zjeżdża na sam dół, na parking. My mogliśmy wprawdzie podejść na nartach kolejne 150 - 200 m wyżej, ale uznajemy, że na początek nam wystarczy. Zjazd do chatki przebiega po bajecznym puchu. Śniegu jest tak dużo, że na stokach o niewielkim nachyleniu musimy się wręcz odpychać. Na dnie doliny odczuwamy wady wczesnej zimy w postaci niewidocznych, przykrytych warstwą świeżego śniegu kamieni. Na bazę wracamy około drugiej. Jak na pierwsze wyjście skiturowe sezonu, na dającej się już we znaki wysokości, z lekką infekcją górnych dróg oddechowych (Ola) - w zupełności nam wystarcza.
Kiedy tylko rozpoczęliśmy popołudniowe czytanie, do domku wchodzą Simon i Dominik, młodzi i ambitni bawarczycy; jeden z brodą, a drugi z "dziwnym fonsem". Chłopaki są trochę zawiedzeni, że oprócz nas nikt nie szwendał się po okolicznych górach. Rozhajcowują piec tak, że w jadalni robi się 25 stopni i wybierają sypialnię tuż nad kuchnią. Są bardzo sympatyczni, choć to kombinatorzy - następnego poranka robią wszystko, żeby tylko wyjść po nas i iść naszym śladem. Kiedy my przystajemy na sprawdzenie mapy, oni gdzieś tam za nami również przystają w jakieś bardzo ważnej sprawie. Wyprzedzają nas dopiero, kiedy nasze drogi się rozchodzą; my idziemy na północ w stronę Bliggscharte (3210), zaś oni żwawym krokiem podążają na zachód, docelowo mając w zamiarach wejście na Ölgrubenkopf (3392).
Bliggscharte jest bardzo dobrym celem na wysokie zagrożenie lawinowe. Szerokie stoki opadające z tej przełęczy cechują się stosunkowo niewielkim nachyleniem i tylko ostatnie 70 m pionu jest zauważalnie strome. Układ wiatrów nam jednak sprzyja i na tym najgorszym odcinku natrafiamy na z pozoru stabilny, nieprzemodelowany przez wiatr śnieg. Gdzieś od 2800 (Ola) - 2900 (Mateusz) dopada nasze organizmy obniżona podaż tlenu i musimy wkładać dużo wysiłku w kontrolowanie tempa. Tak to już jest - co wiem z poprzednich wycieczek na skitury w Alpach - że choć po półtorej godziny jest się już w połowie wysokości, to wyjście tej drugiej połowy zajmuje kolejne trzy godziny. Trzeba się po prostu z tym pogodzić i odpowiednio planować. Rozległy widok z przełęczy Bliggscharte pod bezchmurnym niebem jest miłą nagrodą za włożone w mozolne zdobywanie wysokości kalorie. Jeszcze milszy jest bajeczny zjazd po dwudniowym już puchu, jednorodnie pokrywającym zbocza o kilkudziesięciometrowej szerokości. Z kamieniami niżej w dolinie jest lepiej: te płytko położone pod śniegiem są już lepiej odsłonięte; a te nie odsłonięte są już lepiej przykryte...
Kiedy docieramy do schroniska o trzeciej, Simon i Dominik zdążyli już nahajcować do swojej ulubionej temperatury. Przez okno jadalni rozpościera się widok na skąpane w ostatnich promieniach słońca dno doliny, położone 400 metrów pod nami. Wymieniamy się informacjami o warunkach i oddajemy zajęciom w podgrupach - Ola i ja czytamy beletrystykę, Simon uczy się medycyny, a Dominik idzie na drzemkę. Wszyscy zresztą uzupełniliśmy braki w śnie za cały 2019 rok. O ile tylko nie jest się w sportowej formie, wyjazdy skiturowe do alpejskich chatek sprzyjają wypoczynkowi biernemu. W terenie wysokogórskim swój dzienny limit wysiłku można z łatwością wyczerpać w 6-8 godzin. Potem, choćby się chciało zrobić coś jeszcze, to jednak mięśnie i stawy protestują i nie pozostaje nic innego, jak tylko spać, konwersować z towarzyszami albo czytać książkę.
W sylwestrowy poranek Simon i Dominik idą na strome, południowe, stale znajdujące się w cieniu zbocza Taschachtal. Przez całe przedpołudnie obserwujemy ich na budzącym grozę lodowcu Sexegertenferner. My tymczasem podążamy gotowym śladem na sprawdzony przez nich dzień wcześniej cel - szczyt Ölgrubenkopf (3392). Ze względów bezpieczeństwa zatrzymujemy się na grani, około 3 m pod właściwym "pikiem". Ilość gór widoczna z tego miejsca jednocześnie zachwyca i przeraża. Szczególnie ciekawy jest zaskakująco dla nas płaski i rozległy lodowiec Gepatschferner oraz zlokalizowany nad jeziorkiem Weißsee ośrodek narciarski. Po trzech nocach spędzonych na poziomie 2434 m organizm zaczyna już się przystosowywać i właściwie moglibyśmy podejść jeszcze trochę wyżej, ale droga na kolejny na grani wierzchołek Vord. Ölgrubenspitze (3456) to już rasowe, zimowe wspinanie - na które ani nie mieliśmy ochoty, ani sprzętu. Zaoszczędzona energia przydała się na zjazd, tym razem w górnej części biegnący przez przewiane śniegi poprzetykane mniej lub bardziej wystającymi kamieniami. Właśnie w tej górnej części zahaczam o jeden, jedyny kamień i wyrywam kawałek ślizgu przy krawędzi. Cóż, w tym śniegu narta "jedzie" nadal dobrze, ale naprawa będzie kosztowna i niekoniecznie na dłuższą metę skuteczna. Mimo tej sprzętowej przykrości mamy bardzo dobry dzień. Poniżej 3100 m śnieg jest już nietknięty przez wiatr - i choć już zauważalnie cięższy i bardziej męczący niż w poprzednie dni - to nadal niezwykle przyjemny do zjazdu.
Spodziewaliśmy się zastać w chatce "naszych chłopców", którzy pierwotnie mieli zostać z nami aż do Nowego Roku. Najwyraźniej jednak Bawarczycy zmienili zdanie i wróciwszy wcześnie ze swojej lodowcowej eskapady, postanowili Sylwestra spędzić w dolinach. Została bowiem po nich tylko duża puszka orzeszków ziemnych, bardzo sugestywnie umieszczona wśród naszych rzeczy. Na tej wysokości, w tych temperaturach, dwieście gramów orzeszków - około 1000 kalorii - to nie jest byle co! Dzięki temu prezentowi z łatwością oszczędziliśmy jeden liofilizowany posiłek. Jak można było przewidzieć - tym bardziej, że komunikat lawinowy złagodniał do "2" - sylwestrowy wieczór przyszło nam spędzić w najliczniejszym towarzystwie. Przed zmrokiem w chatce zjawiają się przybysze z nizin - trzech Czechów z Brna i czworo Niemców z okolic Frankfurtu. W Taschachhausie taka liczba osób nadal może bytować w komfortowych warunkach: w jadalni samorzutnie powstaje stolik "słowiański" i stolik "germański" - a jeden stolik pośrodku jest nadal pusty. Przyszło mu zresztą pełnić symboliczną rolę. Czesi podzielili się z nami przygotowaną przez siebie pyszną herbatą, a Niemcy - cóż - tolerowali naszą obecność. Nie doszło do żadnych gorszących scen i nieprzyjemnych sytuacji (nic takiego zresztą nigdy mi się w alpejskich chatkach nie przytrafiło), ale komunikacja niewerbalna w naszym kierunku miała znamiona lekkiej niechęci. Wycofaliśmy się do śpiworów o ósmej; zresztą chyba wszyscy - bodaj z wyjątkiem dwóch najtwardszych Czechów - powitali Nowy Rok w objęciach Morfeusza.
Ostatni nasz dzień w Alpach - środa, dzień powrotu do domu - miło nas zaskoczył. Poranek upłynął nam niemal jak co dzień - z tą różnicą, że po raz pierwszy mieszkańcy schroniska budzili się o różnych porach. W przeciwieństwie do poprzednio zamieszkujących tu z nami Bawarczyków, Germanie w górach przestrzegają germańskiej dyscypliny i wstają o szóstej rano. Słońce wstaje wprawdzie o ósmej, a oni nie zamierzają się dziś na żaden poważny cel - chcą zjechać do doliny i pojeździć na wyciągach na lodowcu - ale w górach wstaje się wcześnie, bo tak się robi w górach, bo przodkowie tak kazali - i tyle. Dzięki temu mamy ich przynajmniej szybko z głowy - a dzięki wczesnemu udaniu się na spoczynek nie narzekamy na ich głośną, poranną krzątaninę. Trzeba im w każdym razie policzyć na plus sprzątanie: przetarli kuchnię, pozamiatali pół jadalni, wynieśli śnieg z przedsionka... Czesi tymczasem zbierają się powoli - i choć oni idą w góry, a my w doliny, to jednak my z całym dobytkiem na plecach wyruszamy znacznie przed nimi.
Tym miłym zaskoczeniem dnia był nasz zjazd na parking. Poranne wycofy z alpejskich schronisk kojarzą mi się z walką o życie na betonach - albo wręcz przeciwnie, z mokrym, hamującym śniegiem, brutalnie wyznaczającym dla narciarza granicę między zimą a wiosną. Byłem pewien, że na tym "zjeździe" będziemy musieli założyć foki. Z prognoz pogody, które sprawdzaliśmy codziennie, wynikało, że śnieg powinien się powoli topić; dolina Taschach pozostaje jednak o tej porze roku przez zdecydowaną większość dnia w cieniu i lokalny mikroklimat najwyraźniej przyczynił się do jedynie niewielkiego zmetamorfizowania zalegającego tu śniegu. Aż do parkingu nadal leżał puch. Pierwszą połowę wysokości pokonaliśmy w piętnaście minut i z wielką przyjemnością. Potem zrobiło się płasko, ale dzięki koleinom ubitym przez naszych czcigodnych poprzedników miejscami udawało się nabrać trochę prędkości. Cały zjazd zajął nam półtorej godziny - czyli mniej więcej połowę tego, co prognozowałem. Na dobry początek nowego roku przy samochodzie spotykamy dwoje Francuzów, którzy z zaparkowanego obok nas busa wyciągnęli stolik i składane krzesełka i rozbili się na śniadanie na pobliskim, ośnieżonym pagórku (temperatura powietrza -2 C).
Podsumowując: przez cztery doby pobytu w Alpach przebyliśmy ok. 3200 m deniwelacji. Pogoda i warunki śniegowe sprzyjały nam jak rzadko kiedy. Nie licząc krótkich mijanek z Philippem, Simonem i Dominikiem, w terenie nie spotkaliśmy ani jednego człowieka.