Relacje:Kirgistan 2016: Różnice pomiędzy wersjami
(Nowa strona: == '''Kirgistan dzień po dniu''' == ''Można zastanawiać się nad polityczną zasadnością działania Uni Europejskiej. Trudno jednak nie zauważyć, że na tym najniższym poziomi...) |
(→Kirgistan dzień po dniu) |
||
Linia 47: | Linia 47: | ||
Z bazy widać za to lodowiec. Nie jakieś płaty śnieżne tylko wielkie ściany prawdziwego lodowca. Łał. | Z bazy widać za to lodowiec. Nie jakieś płaty śnieżne tylko wielkie ściany prawdziwego lodowca. Łał. | ||
+ | |||
'''Dzień 3''' | '''Dzień 3''' |
Aktualna wersja na dzień 13:43, 18 wrz 2016
Kirgistan dzień po dniu
Można zastanawiać się nad polityczną zasadnością działania Uni Europejskiej. Trudno jednak nie zauważyć, że na tym najniższym poziomie codzienności staliśmy się już jednym krajem. Nosimy te same ubrania, mamy te same sklepy i produkty, jeździmy takimi samymi samochodami, a nawet urządzamy mieszkania z tym samym katalogiem Ikea w ręce. Oczywiście wciąż się różnimy kulturą i mentalnością, ale te różnice są znane, oswojone. Gdy napotkani ludzie zachowują się inaczej niż my, mówimy „no tak Włosi”, „Wiadomo, Francuzi”, „Hiszpanie!”. Podróż po Europie to poszukiwanie innej przyrody, kuchni albo zabytków, ale już nie inności jako takiej.
Wyjeżdżając do Azji nie byliśmy pewni, czego się spodziewać. Nie wiedzieliśmy jak czuje się obcy, który nie rozumie otaczającej go rzeczywistości. Dziś już wiemy, że w prawdziwej podróży każdy dzień jest osobną przygodą.
Dzień 1
O szóstej rano zostawiamy samochód w Ostrawie i idziemy na dworzec. Jedziemy Pendolino do Pragi, bo jest znacznie tańsze niż pociąg z Polski. Najwyraźniej międzynarodowa podróż musi kosztować więcej niż zwykły przejazd czeską koleją, której przecież niczego nie brakuje. W cenie jest woda mineralna, gazety, wi-fi i papier toaletowy w kaczuszki. Na dworcu w Pradze przesiadamy się do autobusu, który wiezie nas prosto na lotnisko. Czeska część podróży przebiega idealnie.
Następny etap to lot Turkish Airlines z przesiadką w Stambule. Przyjazd do stolicy Turcji tydzień po nieudanym zamachu stanu i dzień po wprowadzeniu stanu wyjątkowego w Turcji początkowo wydaje się być szaleństwem. Później okazuje się, że gdyby nie histeryczne doniesienia mediów nigdy byśmy nie zauważyli, że w kraju dzieje się coś złego. Komfort podróży Turkish Airlines robi wrażenie podobnie jak wielkość Stambułu. Widziany nocą z okna samolotu wydaje się nie tyle miastem, co całym państwem nieustannie pulsującym setkami świateł. Do Biszkeku przylatujemy o piątej nad ranem miejscowego czasu. Wbrew pozorom wcale nie jesteśmy na miejscu, bo pierwszą noc chcemy spędzić w górach, a dokładniej w położonym blisko stolicy rejonie Ala Archa.
Teoretycznie wiemy jakim busikiem (maszrutką) się tam dostać i teoretycznie wiemy skąd odjeżdża. Pierwsza rzecz, której uczymy się o podróżowaniu na wschodzie: tutaj wie się coś na pewno albo wcale. My więc w ogóle nie wiemy jak dostać się na rzeczoną maszrutkę. Pytanie kierowców innych busów mija się z celem, bo kilku pod rząd zapewnia, że zawiozą nas, gdzie tylko sobie życzymy. Ale my nie potrzebujemy wynajmować całej maszrutki na dwie osoby!
Pytamy kilkudziesięciu miejscowych o drogę i dostajemy kilkadziesiąt różnych odpowiedzi. Dwie jednak się powtarzają: „nigdy nie słyszałem o Ala Archa” i „spod bazaru Osz”. Cały czas więc z wielkimi plecakami i bagażami podręcznymi w ręku biegniemy przez miasto poszukując bazaru Osz. Jakimś cudem docieramy na właściwy przystanek lub raczej na trzy, które znajdują się w bliskim sąsiedztwie bazaru. Znowu pytamy miejscowych i otrzymujemy dokładnie trzy rodzaje odpowiedzi.
Ostatecznie lądujemy na największym z przystanków, gdzie aż roi się od busików. Przy czym roi się, to określenie nieprzypadkowe, bo maszrutki podjeżdżają i odjeżdżają zatrzymując się w przypadkowych miejscach i nieustannie trąbiąc. Siadamy w tym zgiełku i narastającym skwarze, ale „naszej” maszrutki nie udaje nam się wypatrzyć. O tym, że widzimy inną, która jedzie w to samo miejsce, nie mamy się jak dowiedzieć.
W końcu poddajemy się i bierzemy taksówkę. Kierowca bez wahania podaje cenę, mimo że nie wie, gdzie jest Ala-Archa. Na skrzyżowaniach wychyla się przez okno i pyta miejscowych o drogę.
Tak docieramy do bramy parku narodowego skąd ruszamy na piechotę do Alplageru – ośrodka, przy którym znajduje się wejście na szlak. To raptem dwanaście kilometrów asfaltowej drogi z pięknymi widokami dookoła.
W tym momencie trzeba dodać, że jest dziesiąta rano czasu miejscowego lub też szósta czasu polskiego, czyli nasza podróż trwa już dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Pewnie dlatego w ogóle nie zastanawiamy się ładując bagaże podręczne z całym mnóstwem niepotrzebnych drobiazgów do plecaków i nabierając jedną butelkę wody. Mamy więcej szczęścia niż rozumu, bo udaje nam się złapać stopa. Bez trudu zatem docieramy do Alplageru. Pouczeni przez wszystkie blogi podróżnicze chcemy zapłacić, ale kierowca nie przyjmuje od nas pieniędzy.
Zgodnie z opisami niezadowolonych zachodnich turystów Alplager, to dwa hotele i sklepik – podobno wiecznie zamknięty. Wstępny plan zakładał zostawienie w hotelu depozytu z wszystkimi niepotrzebnymi rzeczami, ale nie robimy tego. Nie dobieramy nawet wody, chociaż żar nieprzerwanie leje się z nieba. Nad wodospad, gdzie możemy spędzić noc są przecież tylko trzy godziny drogi...
Czy zepsuje niespodziankę, jeśli powiem, że nie docieramy tego dnia nad wodospad? Rozbijamy namiot jakieś dwieście metrów wcześniej, bo pokonanie tego odcinka okazuje się dla mnie zbyt trudne. Po trzydziestu sześciu godzinach podróży i dwunastu godzinach bez jedzenia muszę walczyć o każdy krok.
Mimo, że większość trasy nie była, ani stroma, ani wymagająca, zapamiętam to jako najtrudniejsze podejście w moim z życiu. Jeden z dowodów na to, że nie wysokość szczytu, a warunki przesądzają o skali dokonania.
Dzień 2
Opis dnia drugiego należałoby zacząć od tego, że większość turystów w Ala Archy dochodzi tylko do wodospadu (oczywiście spośród tych, którzy w ogóle wychodzą ponad Alplager). Z tego względu znaleźliśmy bardzo niewiele relacji na temat dojścia do Racek Base Camp. W zasadzie przypominam sobie tylko dwie. Jedna opisywała dramatyczną walkę ludzi pokonanych przez chorobę wysokościową, a druga mówiła o dwóch godzinach drogi. Z perspektywy mogę powiedzieć, że prawda leży gdzieś po środku, ale my przyjęliśmy wspomniane dwie godziny za pewnik.
Jedynym przebłyskiem zdrowego rozsądku jest wyciągnięcie i ukrycie przy szlaku kilku nadmiarowych kilogramów z plecaków. O ile trasa do wodospadu okazała się całkiem sympatyczną ścieżką, o tyle podejście do Base Camp było obiektywnie za strome i wymagające kondycyjnie. Robienie go w pełnym słońcu na pewno nie ułatwiało sprawy. Robienie go w pełnym słońcu, z chorobą wysokościową i deficytem cukru...
Podobno wszystkie trudy wędrówki ma nam wynagrodzić widok ośnieżonych szczytów pod koniec trasy. To nie do końca prawda. Góry w tym rejonie są bardzo alpejskie. Podejrzewam, że większe wrażenie robią na osobach, które w Alpach nigdy nie były albo nie spodziewały się wielkiego „łał”.
Z bazy widać za to lodowiec. Nie jakieś płaty śnieżne tylko wielkie ściany prawdziwego lodowca. Łał.
Dzień 3
Tego dnia mieliśmy podchodzić na Uchitel (4550 m.). Uczciwie jednak informuje Damiana, że zważywszy na imponujące czasy przejścia, jakie osiągałam przez ostatnie dwa dni, mam marne szanse na przeżycie ataku szczytowego. Niestety, trudno dyskutować z faktami.
W ramach dnia restowego wstajemy więc wcześnie rano i schodzimy na dół. Pozwala nam to uniknąć palącego słońca, zwłaszcza na najbardziej stromym odcinku pomiędzy Racek Base Camp, a wodospadem. Tym razem nie powtarzam błędów z ostatnich dni i wyciągam z plecaka czekoladę, gdy tylko pojawia się pierwszy kryzys. Dopiero po zażyciu połowy tabliczki uświadamiam sobie, że nie zrobiliśmy zdjęć w Racek Base Camp. Cholera.
Zejście zajmuje nam około czterech godzin i w Alplagerze jesteśmy o jedenastej. Nasz pierwotny plan zakłada poszukiwanie maszrutki albo taksówki, która przywiozła tu turystów. Pierwszy samochód zatrzymuje się jednak nim zaczynamy się rozglądać za środkiem transportu.
Veronika i Andrej to Rosjanie. Wiozą nas do Biszkeku, a tam wzywają taksówkę na dworzec. Veronika grozi kierowcy palcem, żeby tylko nas nie oszukał. Potem żegnają się z nami serdecznie. Oni również nie przyjmują od nas pieniędzy, mimo że przejechaliśmy z nimi naprawdę długą trasę. To by było na tyle, jeśli chodzi o krzewiony w Internecie obraz chciwych mieszkańców Kirgistanu. Na końcu trasy pouczony taksówkarz pokazuje nam taksometr. O taksometr?! Czyli jednak dotarło do nich to urządzenie.
W ten oto sposób trafiamy w miejsce, skąd odjeżdżają sharowane taksówki do Karakol. Oczywiście tak zwane taksówki, bo trudno zgadnąć jak to wszystko tutaj działa od strony prawnej.
Upieramy się, że chcemy jechać maszrutką, więc trafiamy do minibusu, który ma odjechać za pół godziny. Mamy akurat tyle czasu, żeby kupić miejscowe bułki z ziemniakami i schłodzoną ice tea. Trzy godziny czekania w kirgiskim słońcu później, zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, że nie rozumiemy zasad rządzących tutejszym transportem.
Co chwilę podjeżdża jakiś drogi samochód, którego pasażerowie wysiadają bądź nie, negocjują warunki przejazdu, przesiadają się do innego samochodu, wracają z powrotem. Turystów w tym zamieszaniu prawie nie widać. W większości to skomplikowana gra miejscowych, którzy kłócą się przekrzykują, poklepują po plecach. Rozumiemy z tego tylko tyle, że nasz busik zapełnia się bardzo wolno. W końcu rusza znacznie później niż powinien.
Oto doświadczamy prawdziwego przejazdu maszrutką przez Kirgistan. Wprawdzie miejsca mamy sporo, ale kierowca pędzi jak szalony, a chwilami nawet leci wyrzucany w powietrze na wybojach. Dziur na trasie nie brakuje, więc bawimy się świetnie. Trudno policzyć ile razy unosimy się ponad siedzenia. Czasami nawet spadamy przed nimi. Ech, nie był w Kirgistanie kto nie jechał spóźnioną maszrutką z Biszkeku do Karakolu.
Mimo pośpiechu kierowca kulturalnie odwozi każdego pod wskazany adres. My prosimy, żeby nas wysadzić w centrum miasta, bo liczymy na to, że nocleg sam się znajdzie. W ten sposób lądujemy tuż przed zmrokiem na głównej ulicy Karakolu, gdzie nie ma nawet kogo zapytać o drogę. Prawdopodobnie wyobrażając sobie to miejsce na podstawie opisów w Internecie mieliśmy przed oczami obraz Zakopanego. Tymczasem Karakol wcale nie ma Krupówek, setek szyldów wabiących turystów ani nawet jakiegoś szczególnego centrum.
Pierwszego dnia idziemy po prostu przed siebie i jakimś cudem trafiamy na hostel.
Dzień 4
Plan jest taki, żeby od razu jechać w góry, ale dnia czwartego pada. Następuje wymuszony dzień odpoczynku, kiedy zakwasy z Ala Archy po raz pierwszy mają czas się odezwać. Próbujemy zmienić znaleziony na szybko hostelik, ale opinie użytkowników Tip Advisory okazują się bezużyteczne. Odkrywamy, że nawet w tak skromnej, na pierwszy rzut oka, miejscowości jak Karakol można znaleźć nieprawdopodobnie drogie noclegi. W efekcie zostajemy w klimatycznym „Neoficie”.
W ramach dnia deszczowego poznajemy Karakol, który przypomina nam Polskę początku lat '90. W spożywczakach jest mnóstwo cukierków i ciastek na wagę. Znajdujemy też sklepy z porcelanowymi figurkami i innymi ozdobami do mieszkania, a także całe mnóstwo aptek i stoisk z telefonami komórkowymi. O ile fenomenalna popularność telefonów pasuje do tego miejsca, o tyle nie wiemy czemu mieszkańcy potrzebują aż tylu aptek. Jest ich więcej niż piekarń, mięsnych i spożywczych, kto wie czy nie razem wziętych.
Na obiad wybieramy jedną z lepszych restauracji w mieście: cafe Zarina. Pierwsza ciekawostka: knajpa ma vip roomy, czyli stoliki w małych zamykanych pokojach, jak najbardziej z napisem „VIP”. Wygląda na to, że korzystają z nich głównie miejscowi, bo turyści nie rozumieją jak to jest być kirgiskim VIP-em.
Większość pozycji w menu, to oczywiście potrawy mięsne. Zarina jest porządną knajpą, więc tradycyjne dania skomponowane zostały z wyjątkowo chudych i ładnych kawałeczków. Prawdziwa kirgiska kuchnia stoi bowiem tłuszczem i cebulą.
Nie jest jednak tak tragicznie jak straszą Internety. W typowych turystycznych miejscowościach wegetarianin nie umrze z głodu. Po pierwsze, personel wydaje się być przeszkolony na tę ewentualność i można odnieść wrażenie, że dosyć duży odsetek przyjezdnych to roślinożercy. Po drugie, w wielu restauracjach można znaleźć w karcie duży wybór sałatek. Najczęściej przypominają naszą klasyczną jarzynową, ale różne inne ciekawostki też da się upolować.
W kirgiskiej restauracji nie ma za to miejsca dla ludzi nieużywających soli. Oto po długich podróżach po Europie trafiliśmy do ziemi obiecanej. Tutaj potrawy soli się w trakcie ich przygotowywania. Nikt nie zaserwuje nam niedoprawionej sałatki albo – o zgrozo – jajecznicy do samodzielnego posolenia już na talerzu. Dostajemy tylko gotowe kompozycje smakowe.
Kolejną miła odmianą po europejskich podróżach jest herbata. Tutaj nie trzeba długo literować tego słowa, żeby kelner przyniósł szklankę jakiegoś owocowego naparu. W każdej, najmniejszej nawet knajpce dostaniemy czarną herbatę, do której nasze Liptony i Dilmahy nie mają startu. W dodatku kosztuje grosze (dosłownie).
Na sam koniec rekomendacji kulinarnych warto jeszcze polecić miejscowe koniaki : Biszkek i Kirgistan. Cena nieproporcjonalnie niska w stosunku do jakości. Rzeczywiście są słońcem zaklętym w butelce. Pewnie dlatego pijemy je najczęściej wtedy, gdy prawdziwego, kirgiskiego słońca brakuje.
Dzień 5
Zgodnie z prognozami powinno padać przez cały dzień, ale rano wychodzi słońce. Rzucamy więc wszystko i biegniemy w góry, a właściwie to na bazar. Tutaj każda przygoda zaczyna się na bazarze.
Jedziemy do sanatorium Jeti-Oguz. W Kirgistanie najtrudniej oswoić się z tym, że miejsca będą wyglądały zupełnie inaczej niż je sobie wyobrażaliśmy. Na przykład sanatorium, to ustawione w półkole przyczepy – bardzo podobne do tych, które można było kiedyś (nadal?) spotkać w wesołych miasteczkach. Da się w nich coś kupić, ot cała infrastruktura turystyczna.
Szutrową drogą idziemy w stronę doliny kwiatów, ale dosyć szybko łapiemy stopa, który pozwala połknąć około trzech godzin trekkingu. Myliłby się jednak ten kto pomyśli, że przejażdżka jest pójściem na łatwiznę. To przygoda sama w sobie.
Zostajemy upchnięci z pięcioosobową rodziną w szoferce starej ciężarówki. Na pace jedzie krowa z cielakiem. Samochód ma dziurę w podłodze, a kierowca zatrzymuje się regularnie, by nabrać wody z rzeki i schłodzić nią silnik.
W pewnym momencie ciężarówka musi przekroczyć dosyć duży rów z wodą. Kierowca wyciąga więc w trakcie jazdy drążek zmiany biegów, przestawia coś wewnątrz mechanizmu i samochód Batmana jest już gotowy do zanurzenia. Przez dziurę w podłodze widzimy jak woda przykrywa oś.
W ten sposób docieramy do doliny kwiatów, gdzie – o dziwo – nie ma kwiatów. W każdym razie nie o tej porze roku.
Na początku trasy, gdzie jakimś cudem, dojeżdżają zupełnie zwyczajne samochody, spotykamy całkiem sporo miejscowych. Potem droga się kończy i kończą się ludzie, a my wchodzimy do doliny Teleti.
W ciągu kilku godzin przyjemnego spaceru trafiamy tylko na konie. Przechodzenie przez środek stada, które nie reaguje już na obecność turystów, to doświadczenie z pogranicza magii. Człowiek czuje gdzieś w środku, że dzieje się coś wyjątkowego, ale nie potrafiłby tego nazwać ani wytłumaczyć.
Późnym popołudniem spotykamy idącą z naprzeciwka parę. Tak jak my idą do Ala Kol, ale zawrócili, bo nie udało im się znaleźć miejsca, gdzie można przekroczyć rzekę. Za naszą radą rozstawiają namioty i postanawiają spróbować rano. Na co dzień mieszkają w Paryżu. On studiuje psychologie, a ona jest adwokatem w fundacji walczącej o prawa pracowników w krajach trzeciego świata.
Wieczorem pijemy koniak z plastikowej butelki po ice tea i rozmawiamy o tolerancji w naszych krajach. Nigdy więcej się nie spotykamy.
Dzień 6
Tego dnia mamy stawić czoła największemu wyzwaniu naszego trekkingu, a właściwie to dwóm, bo oprócz przełęczy Teleti(3800 m.) musimy przekroczyć też rzekę, która po nocnym deszczu wydaje się jeszcze bardziej wezbrana niż poprzedniego wieczora.
Tego dnia również Damian jest chory (zatrucie wodą). Zarzeka się, że nic mu nie dolega i początkowo rzeczywiście zostawia mnie daleko w tyle. Wkrótce jednak okazuje się, że po raz pierwszy, to ja muszę udźwignąć ciężki plecak i odpowiedzialność bycia tym silniejszym.
Zanim jednak zacznę udawać silną i zaradną panikuję przed przejściem przez rzekę. Bez trudu odnajdujemy oznaczone kopczykami miejsce jej przekraczania. Ściągamy buty. Damian idzie pierwszy. Ja jestem półprzytomna ze strachu, chociaż jako druga, wiem już na pewno, że przejście jest możliwe.
Rzeka na tym odcinku jest dosyć szeroka, ale dzięki temu nawet w najgłębszym miejscu sięga tylko za kolana. Mimo to potrafię sobie wyobrazić sytuację, w której nurt przewraca drobniejszą osobę. W każdym razie idąc przez rzekę, wyobrażam to sobie nieustannie.
Przez cały dzień spotykamy zaledwie kilka osób. Bardzo niewielu turystów wybiera się na Pass Teleti, bo pogoda nie zachęca do spacerów. Chociaż nie pada, jest pochmurno, a cała trasa wygląda jak scenografia do filmów o Marsie. Widzimy niewiele więcej niż otaczające nas zewsząd skały.
Dla nas najważniejsze jest jednak to, że udaje się przekroczyć przełęcz, mimo wszystko.
Dzień 7
Wstajemy i zbieramy się wcześnie rano. Czego to my dzisiaj nie zrobimy? Ruszamy raźno przed siebie nie zważając na pierwsze krople drobnej mżawki. Przerabialiśmy to już dzień wcześniej, więc nie mamy wątpliwości, że pokropi i przestanie. Akurat.
Trzy godziny w deszczu później zaczyna się przygoda w lesie. Prawdopodobnie idziemy ścieżką, którą schodzą rocznie setki turystów i większość z nich nie tylko nie poczuła na karku oddechu śmierci, ale nawet nie odnotowała lekkiego łaskotania kortyzolu. Góry przy dobrej i złej pogodzie to jednak dwa zupełnie różne miejsca. Całodzienna zlewa nie jest oczywiście jeszcze najgorszym co może nas spotkać, ale zejście po osuwającym się błocie przyprawia o szybsze bicie serca. Tym bardziej, że trwa bardzo długo.
Ścieżka wiedzie w dół, przez las, a przy każdym kroku zjeżdża się coraz niżej i niżej niż się planowało. Napotykamy dużą grupę Czechów, którzy dzielą trasę na krótkie odcinki i pokonują ją małymi kroczkami. Damian wyprzedza ich bez trudu. Ja dopiero po dłuższym czasie zbieram się na odwagę, by dosłownie przejechać obok nich.
Gdy wreszcie bezpiecznie lądujemy na płaskiej ścieżce nasze ubrania i – a jakżeby inaczej – niezabezpieczone plecaki są już kompletnie mokre. Idziemy dalej do miejsca oznaczonego na mapie jako Karakol Base Camp. Podobno można tam kupić Coca Colę, a my chętnie byśmy zapłacili za coś ciepłego i kawałek dachu nad głową.
Niestety, szybko uświadamiamy sobie, że w górach Kirgistanu infrastruktura dla turystów dopiero raczkuje, więc im wyżej, tym trudniej jej się wdrapać.
Przemoczeni docieramy do grupy namiotów, gdzie nikt nas nie zaprasza na herbatę i nie proponuje suchego noclegu. Świat bez kapitalizmu jest znacznie mniej sielankowy niż mogłoby się wydawać.
Nic to że pada, a jedyna nadzieja właśnie umarła. Trzeba iść dalej. Jakiś kilometr za Base Campem zatrzymujemy się pod drzewem, gdzie trzęsąc się odbywamy sympatyczną konwersacje z innym turystą z Polski. Od niego dowiadujemy się, że klimat Środkowej Azji właśnie teraz zaczął się gwałtownie zmieniać. W Kazachstanie są powodzie, a w Biszkeku – dzień po naszym wyjeździe – wiatr unosił stoliki w powietrze.
Spotkany rodak podszedł do jeziora od strony Aksu. Padało. Dzisiaj wraca do Karakolu i już się cieszy na myśl o noclegu w hostelu. Możemy oczywiście iść z nim, ale dajemy pogodzie czas do jutra.
Znajduję suche miejsce pomiędzy dwoma drzewami, a Damian robi dach z kupionej w Castoramie plandeki za osiem złotych. Zachodni turyści patrzą na nas z zazdrością. Zakładamy puchowe kurtki, rozkładamy namiot i rozwieszamy mokre rzeczy. Mimo nieudanego dnia zasypiamy zadowoleni.
Dzień 8
Rano budzimy się w chmurze. Wszystko, co zostawiliśmy do suszenia jest nadal mokre, a wokół nas rozkwitło wielkie namiotowe miasteczko. Idziemy spać.
Rano numer dwa wygląda już dużo lepiej. Pogoda w Kirgistanie potrafi zmieniać się o sto osiemdziesiąt stopni, więc nagle wita nas piękne słońce i bezchmurne niebo. Namioty dookoła topnieją i odpływają, ale my mamy czas. Czekamy aż nasze rzeczy wyschną i o dziwo udaje nam się wrócić do punktu wyjścia. Jesteśmy cali zdrowi i susi, więc możemy zacząć jeszcze raz.
Początek podejścia do Ala-Kol wiedzie przez las i jest dosyć łagodny. Później panorama otwiera się na piękne widoczki. Duża część ścieżki biegnie bezpośrednio obok strumienia, a nawet obok wodospadu. Jak łatwo zgadnąć spacerowanie „wzdłuż” wodospadów nie jest szczególnie rekreacyjne, bo znajdujemy się już bardziej w pionie niż w poziomie. Widokowo jednak nie ma powodów do narzekania.
Nad Ala-Kol docieramy w miarę wcześnie. Pierwsze co przychodzi mi na myśl to, że „jezioro jak jezioro”. No dobrze, jest oczywiście pięknym jeziorem w górach, ale nie bardziej niż podobne miejsca na Słowackich Tatrach czy nawet nasze rodzime Morskie Oko. Podkreślam jednak, że ta myśl zrodziła się w chwili, gdy jeszcze nie wiedziałam, że to jest zaledwie początek, żeby nie powiedzieć „począteczek” Ala-Kol.
Zgodnie z opisami obejście jeziora zajmuje dwie godziny i wtedy można nocować po jego drugiej stronie. Robimy więc zdjęcia i idziemy dalej, a im dalej w Ala-Kol tym piękniej. Największe wrażenie robi dokładnie przeciwległy brzeg jeziora i pod tym względem zazdroszczę osobom, które pokonują tę trasę w przeciwną stronę niż my. Ich pierwsze wrażenie musi być dużo lepsze. Ośnieżone szczyty otaczają wodę, która ma idealnie morski odcień, jak kredka. Odróżnia się tym od pozostałej części tafli – bardziej lazurowej, jak moja kurtka. Otoczenie jeziora rzeczywiście zajmuje dwie godziny, ale dochodzi się do wejścia na kolejną przełęcz, a nie miejsca na nocleg. Jest już późno, jesteśmy zmęczeni (no dobrze, tylko ja jestem), a przekroczenie przełęczy na oko będzie trwało kilka godzin.
Szybka decyzja, bo na inną nie ma czasu i idziemy. Towarzyszy nam cień, który stopniowo ogarnia tę część doliny i robi się chłodno, czujemy to nawet podchodząc. Na przełęczy (3860 m.) jest naprawdę pięknie, ale nie mamy za wiele czasu na cieszenie się tą chwilą.
Szybkie zdjęcia i idziemy dalej. Początek zejścia jest stromy, później mamy do pokonania długi odcinek osypującego się, drobnego piargu. W tych warunkach trudno spieszyć. Mimo to staramy się dostać tak nisko jak to tylko możliwe. Namiot rozbijamy już po zmroku, pomagając sobie czołówkami.
Jest to najzimniejsza noc w całej naszej podróży, ale też najpiękniejsza. Po raz pierwszy widać GWIAZDY. Nie takie gwiazdy jak u nas, ale właśnie takie pisane dużymi literami. To jeden z tych widoków, które powodują straszny smutek, bo nie można go oddać na fotografii, opisać ani skutecznie zachować w pamięci. Mimo że niewątpliwie wart jest uwiecznienia, znika gdy tylko wracamy do namiotu.
Dzień 9
Najpiękniejsze w nocowaniu pod namiotem w górach są poranki. Człowiek budzi się, wychodzi na zewnątrz, a świat dookoła wydaje się nierealnie piękny.
Mimo zamarzniętej trawy pogoda jest chwilowo idealna. Chwilowo, bo tutaj wszystko może się zmienić bardzo szybko. Na razie jednak ruszamy przed siebie spokojnym tempem planując, co zrobimy/zjemy po powrocie do cywilizacji. Tak, tak, człowiek ulega takim niskim myślom nawet w najwspanialszych miejscach na świecie.
Po drodze zahaczamy jeszcze o jurty. To znaczy, Damian zahacza, żeby spróbować Kumysu – sfermentowanego mleka od kobyły. Ja nie zamierzam ryzykować tej przyjemności. Ponieważ wypija pełny kubek i jeszcze jest w stanie powiedzieć, że dobre, to Kirgizi witają go z radością, częstują wódką, a nawet zapraszają na obiad.
Choć brzmi to jak bardzo miłe doświadczenie, nie żałuje, że nie poszłam razem z nim. Nie mam wątpliwości, że nie przeszłabym próby kumysu.
Po kilku godzinach docieramy do Altyn Arsan – zgodnie ze znalezionymi w Internecie opisami jest to zawalona turystami dolina z gorącymi źródłami, infrastrukturą noclegową, a nawet restauracjami. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy na miejscu zastajemy około pięciu domów z szyldami reklamującymi gorące źródła. A turyści? Cóż spędzamy tam chwilę, więc rzeczywiście spotykamy około dziesięciu osób. Prawie jak na Krupówkach.
Oczywiście nie ma tu przystanku. W każdym domu są samochody terenowe, więc można chodzić i pytać o przejazd do najbliższej miejscowości, ale ceny są kosmiczne. Okazuje się, że jednak musimy zejść na dół. Nieplanowe piętnaście kilometrów spaceru potrafi zepsuć humor. Trochę szkoda, bo w innej sytuacji trasa byłaby bardzo malownicza i nawet my musimy w końcu przyznać, że jest warta zobaczenia. Nie tylko przez szybę samochodu.
Na początku miejscowości Aksu zaczepia nas kierowca, który proponuje transport. Jest już osiemnasta, nie jedliśmy obiadu, nie mamy zapasu wody i nie mamy ochoty sprawdzać jak daleko jeszcze do przystanku. Jesteśmy świadomi, że przepłacamy ale jedziemy taksówką do Karakolu (przepłacamy znaczy, że za przejechanie kilkunastu kilometrów płacimy ok. 20zł). Kolorowe napoje, menu po angielsku i prysznic w pokoju – jeszcze pięć dni temu nie sądziliśmy, że to taka wspaniała sprawa.
Dzień 10
Czyli wyczekiwany dzień odpoczynku, w ramach którego jemy rano śniadanie, pakujemy się, kupujemy na mieście kilka potrzebnych drobiazgów i idziemy na maszrutkę.
Tym razem nie jest to żaden minibus ani shared taxi, ale prawdziwa maszrutka, gdzie jedzie się trzymając plecaki na kolanach, a i tak dobrze, że jest gdzie usiąść. Sympatyczna kirgiska babcia zagaduje Damiana... i tu jest odpowiednie miejsce na pewną dygresję. Kiedy mówimy, że jesteśmy z Polski, to ludzie potrafią powiedzieć „pan, pani” (nie wiemy dlaczego akurat te dwa słowa), wymienić stolicę i ewentualnie skojarzyć nas z wojną przeciw Niemcom. Niektórzy z nich byli w Polsce, niektórzy oglądali po rosyjsku „Czterech pancernych”. Wspomniana babcia pyta o Annę German i Cybulskiego. A my? Ok, oboje jeszcze przed decyzją o wyjeździe wiedzieliśmy, że takie państwo istnieje, gdzie się mniej więcej znajduje i to, że jest byłą republiką Związku Radzieckiego. Tyle, a przecież wiele osób wie jeszcze mniej i pewnie nigdy nam nie przyszło do głowy, że to taki sam rodzaj ignorancji jak ten, którym obdarzają nas państwa zachodu.
Docieramy do kanionu Skazka – to bardzo turystyczne miejsce, więc przy drodze znajduje się tablica z drogowskazem. Nic ponadto. Żadnych sklepików, jurt, tylko szczere pole. Do kanionu idziemy na piechotę, choć wszyscy wjeżdżają tu samochodami. Ludzi jest całkiem sporo i o dziwo w większości miejscowych. Sama Skazka jest dosyć specyficznym miejscem, na które składają się wzgórza, pagórki i fantazyjne formacje z... gliny. Z jednej strony więc obserwujemy niesamowite kształty, z drugiej nieprawdopodobne kolory: różne odcienie żółtego sąsiadują z ceglaną czerwienią, pomarańczem, a nawet zielenią.
Wszystko to wydaje się kruche i ulotne, aż strach po tym chodzić. Miejscowi turyści z własnym dziedzictwem obchodzą się dużo mniej delikatnie. Później zaczynamy rozumieć dlaczego. Takich miejsc jak Skazka jest w Kirgistanie wiele i nikomu jeszcze nie przychodzi do głowy, że trzeba je chronić, bo kiedyś mogą zniknąć.
Kiedy wracamy z tej krótkiej wycieczki przy wjeździe do kanionu stoi bus agencji turystycznej. Wylewają się z niego przyjezdni z zachodu w jasnych sportowych ciuchach, z iPhonami i lustrzankami. Ktoś robi nam zdjęcie. Nie wiem czemu, ale domyślam się. Mamy górskie buty, kapelusze, kijki i wielkie plecaki. Dla nich najwyraźniej wyglądamy jak egzotyczna ciekawostka. Pomyśleć, że my też mogliśmy wykupić wczasy w agencji, stać tam teraz i nawet nie rozumieć jakie to wszystko nieprawdziwe.
Nadciąga burza lub też, zupełnie standardowo, pojawia się znikąd. Rozbijamy namiot niedaleko kanionu, gdzie jest cicho i spokojnie. Nigdzie już nie trzeba iść.
Dzień 11
Rano jest piękna pogoda, ale fala ciemnych chmur powoli nadpływa od strony gór. Zbieramy się, przechodzimy przez drogę i już jesteśmy na południowym brzegu Issyk-Kul. Pusta plaża, idealnie przejrzysta woda, bajka. Nie przepadam za sportami wodnymi, ale w takiej wersji potrafię sobie wyobrazić urlop nad jeziorem.
Pływamy, potem schniemy na słońcu, rozłożeni na karimatach. Ot poranek. Idziemy do drogi i bez trudu łapiemy stopa do Bałykczy. Kierowca wysadza nas, na przystanku, z którego odjeżdżają samochody do Narynia.
Droga do Narynia jest jednocześnie drogą do granicy chińskiej. Jest również drogą w remoncie albo budowie, więc spore odcinki pokonujemy zatopieni w wielkiej chmurze kurzu. Jednak dla miejscowych kierowców absolutny brak widoczności to nie jest żaden powód, żeby zwolnić lub zrezygnować z wyprzedzania „na trzeciego”. Docieramy na miejsce późnym popołudniem. Tym razem korzystamy z pomocy agencji CBT, która pośredniczy w wynajmie mieszkań pomiędzy turystami, a lokalnymi mieszkańcami jak również w organizacji transportu. Dopytujemy się co można zobaczyć w okolicy. Oczywiście Tash Rabbat – jeden z niewielu zabytków Kirgistanu i jezioro Kel-Suu w dolinie Aksai – najnowszą atrakcję regionu.
Pani w CBT zapewnia, że Aksai jest warte każdych pieniędzy, ale opłata okazuje się proporcjonalnie wysoka do tej sentencji. Wahamy się. Nie dlatego, że szkoda nam pieniędzy. Po prostu koncepcja zapłacenia za zobaczenie czegoś ładnego niebezpiecznie nam się kojarzy z kolorowo ubranymi ludźmi, którzy wysiedli z minibusa agencji turystycznej w kanionie Skazka.
Wieczorem kupujemy owoce. Większość smakuje okropnie. Jest wiele krajów, gdzie owoce są znacznie słodsze niż w Polsce, więc w ramach równowagi muszą też być takie, gdzie są one kwaśniejsze i mniej aromatyczne.
Dzień 12
Następnego dnia jedziemy zorganizowanym przez CBT busem do Tash Rabbat. Jest nas piątka: para z Belgii, która nie przyjechała tu na trekking i student z Izraela – Or, który tak jak my planuje trasę wokół jeziora Chatyr-Kol.
Podróż przebiega w ciszy. Sam Tash Rabbat nie robi powalającego wrażenia, bo jest stosunkowo niewielką budowlą. Oprócz Europejczyków przyjeżdża w to miejsce całkiem sporo miejscowych. Obok dawnego karawanseraju czekają na gości turystyczne jurty z łóżkami w środku (sic) i rozkręcona na cały regulator muzyka. Wychodząc z cichego i mrocznego Tash Rabbat słyszymy Makarenę.
Trudno mi ocenić wrażenia osób, dla których to miejsce jest celem podróży. Dla nas jest ciekawym początkiem. Wyruszamy stąd do przełęczy nad Chatyr Kol. Pogoda jest umiarkowanie dobra, czyli jeszcze nie pada, ale na pewno będzie. Turystów na tej trasie nie ma praktycznie w ogóle, za to jest mnóstwo świstaków, które uciekają przed nami po zielonych zboczach.
Idziemy we trójkę, my i Or. Pogoda dosyć szybko migruje w stronę złej, więc jeszcze przed przełęczą rozbijamy namioty. Gotujemy obiady i rozmawiamy lub też zupełnie otwarcie wypytujemy Or’a o życie w Izraelu. Jego zdaniem żyje się normalnie jak w każdym innym kraju. Ani on, ani jego znajomi nigdy nie doświadczyli bezpośrednio ataków lub działań wojennych. Z drugiej strony jednak w Izraelu służba wojskowa wygląda zupełnie inaczej niż u nas: trzy lata dla mężczyzn, dwa lata dla kobiet – wszystkich, studentów też. Oraz w wypadku wojny. A wojna jest zawsze w wakacje.
Siekący deszcz leje coraz mocniej, stoimy obok namiotów i mokniemy wciągnięci w rozmowę. To niesamowite jak wiele zupełnie różnych światów współistnieje na ziemi.
Dzień 13
Chmury stopniowo się podnoszą. Idziemy na przełęcz, którą dawniej przebiegał jedwabny szlak, więc wiemy, że nie będzie specjalnie stromo. Widoki po drodze są całkiem przyjemne, chwilami ładniejsze niż z samej przełęczy, ale to może być kwestia pogody.
Kilka zdjęć i zaczynamy schodzić w dół, w stronę jeziora. Tu już kończą się szlaki. Mamy tylko niedokładną mapę kupioną w Naryniu i pomysł Or’a, aby otoczyć jezioro z lewej strony, gdzie nie ma żadnych gór, ale za to można poczuć prawdziwą przestrzeń.
Chatyr-Kol nie jest tak lazurowy jak Ala-Kol, ale nadrabia pięknym tłem, które tworzy pasmo gór na chińskiej granicy. Idziemy kilka godzin niekończącą się równiną i dopiero wtedy zaczynam rozumieć, co to znaczy „czuć przestrzeń”, bo to rzeczywiście jest rodzaj wrażenia, tak samo jak zdobycie górskiego szczytu. Tego dnia w ogóle nie spotykamy ludzi. Są tylko stada koni, które na nasz widok zrywają się do galopu i ustawiają w rzędzie, jakby szykowały się do walki z przeciwnikiem. Czy muszę dodawać, że widok koni galopujących na tle gór zapiera dech w piersiach?
Po trzech godzinach docieramy do rzeki, która wypływa z jeziora. W CBT powiedziano nam, że jest na niej most, ale tutaj widać jak na dłoni, że to niemożliwe. Nie ma ludzi ani dróg, więc skąd miałby wciąć się most? Tym bardziej, że rzeka jest zbyt szeroka i głęboka, by wystarczyło przerzucić prowizoryczną kładkę z powalonego drzewa.
Sprawdzamy na mapie. Wychodzi na to, że obejście jeziora i dotarcie do drogi po jego prawej stronie, to ponad czterdzieści dwa kilometry, czyli następnego dnia czeka nas maraton. Słońce zachodzi pomarańczowo. Bardzo często wieczorami pada, więc to nasz pierwszy zachód słońca w kirgiskich górach. Nawet jeśli musimy się wrócić, i tak było warto.
Dzień 14
Dzień maratonu, wbrew pozorom, nie jest ekscytujący. Idzie się po płaszczyźnie, więc pomimo dużego dystansu trasa nie wydaje się szczególnie męcząca i cóż, po prostu się idzie. Poznajemy się trochę lepiej. Or jest studentem bio-chemo-geologii, a Kirgistan jest tylko jednym z przystanków na trasie jego trzymiesięcznych wakacji w Azji Środkowej. Jego prawdziwą pasją jest zbieranie minerałów i skamielin. Idąc z nami cały czas się zatrzymuje i ogląda kamienie. Czasem pokazuje nam coś ciekawego. Aktualnie pisze książkę o swoich podróżach i poszukiwaniu skamielin. Kilka dni później obiecuje, że się w niej znajdziemy.
Po drodze spotykamy dwóch Kirgizów i po raz pierwszy znajdujemy w tym kraju ludzi, którzy nie mówią po rosyjsku. Poza nimi, nie ma tu nikogo.
Pod koniec trasy, już nad brzegiem jeziora trafiamy na jaki. Ludzie muszą być na tym terenie rzeczywiście rzadkością, bo chociaż staramy się jakoś od nich oddalić, to zwierzęta nie potrafią zrozumieć, że mogą się spokojnie paść i nie biec przed nami. Idziemy z jakami przez jakąś godzinę nim udaje nam się je zostawić. Całe szczęście, bo pewnie ciężko byłoby złapać z nimi stopa.
Późnym popołudniem docieramy do przeciwległego brzegu jeziora. Stąd do drogi jest już niedaleko, a do tego zapowiada się piękna noc. Jedynym naszym problemem jest brak wody pitnej, bo ta z jeziora nawet do uzdatnienia umiarkowanie się nadaje. Po drodze nie było ani jednego strumienia.
Gdy o tym rozmawiamy podjeżdża do nas na koniach dwóch Kirgizów i namawiają, żebyśmy przyszli do ich jurt, bo są niedaleko. Mnie osobiście żal noclegu nad jeziorem, ale okazja odwiedzenia prawdziwej jurty też może się nie powtórzyć.
Idziemy więc. W jurtach nie ma łóżek, są piecyki, a także oświetlenie z żarówek, filmy DVD i pudełko z malutką owieczką w środku. Dostajemy całe mnóstwo herbaty, chleb i konfiturę z moreli. Rozmawiamy, oni próbują się dowiedzieć czegoś o nas i naszych krajach, my o nich.
Pytamy skąd mają prąd. Okazuje się, że jurty wykorzystują baterie słoneczne. „Allah daje” – mówi ze śmiechem pasterz. Po kolacji niesiemy owieczkę do mamy. Mała urodziła się tego samego dnia. Zastanawiam się jak teraz rozpoznają właściwą owce w stadzie, ale ta wybiega nam na przeciw. Pomagamy zagonić całą gromadę za ogrodzenie.
Kładziemy się spać.
Dzień 15
Następnego dnia na śniadanie jest świeżo upieczony przez „babuszkę” chleb i niezrównana konfitura z moreli. Nie można oczywiście zapomnieć o litrach herbaty. Pijemy z czarek, do których nieustannie ktoś nam dolewa kolejną porcję.
W jurtach w ciągu lata mieszka pięć osób: dwóch braci, syn jednego z nich i dziadkowie. Dziadek ma osiemdziesiąt sześć lat i jeszcze jeździ konno. Na zimę wracają do miasta. Pytamy gdzie się czują lepiej i odpowiadają, że właśnie w mieście.
Mimo, że przez otwarte drzwi jurty widać chińską granice nigdy nie byli w Chinach.
Po śniadaniu zostajemy zaproszeni na kumys. Z tego, co rozumiemy jest to zaszczyt, cokolwiek jednak nie potrafimy go docenić. No i mam swoją próbę kumysu. Jakby posługując się szóstym zmysłem dają mi kubek, Damianowi pół litrowy kufel, a Or’owi małą czarkę. Damian dałby spokojnie radę kubkowi, ale kufel stanowi już dla niego wyzwanie. Ja jakoś staję na wysokości zadania. Piłam kiedyś len i nawet sfermentowane mleko od kobyły nie może się równać ze smakiem mielonego lnu.
Or, który otrzymał najmniejszą porcję, ma z nią największy problem. Kirgizi zapowiadają, że nie wypuszczą nas dopóki nie wypije chociaż połowy. Zachowują się, jakby to była kwestia szacunku, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby czerpali przyjemność z takiego „znęcania się” nad przyjezdnymi.
Turystów przyjmują często. Nie biorą od nich pieniędzy za gościnę. Nas proszą tylko o wysłanie zdjęć, bo bardzo je lubią. Jeden z braci zapisuje mi swój adres. Mam nadzieję, że uda mi się go przekopiować na kopertę i że kirgiska poczta coś z tego zrozumie.
Żegnamy się i idziemy łapać stopa. Choć jest to jedna z największych i najlepiej utrzymanych dróg w kraju, od strony chińskiej granicy nic nie jedzie. Czekamy, oglądamy kamyki, chyba pasja Or'a zaczyna nam się udzielać.
Happy end następuje szybciej niż się tego spodziewaliśmy. Zatrzymuje się jeden z pierwszych samochodów, które w ogóle pojawiają się na horyzoncie. W dodatku jest to komfortowy minibus agencji turystycznej. Wracamy do Narynia podziwiając widoki.
Tego dnia odwiedzamy CBT i okazuje się, że i tak już wysoka cena wyjazdu do Kel-Suu wzrosła niespodziewanie, a dojście do jeziora trwa tylko dwie godziny, więc mowa o jednodniowej wycieczce. Wydaje nam się to bez sensu. Rezygnujemy, zaczynamy planować co dalej.
Wieczorem, gdy decyzja już zapadła, idziemy do CBT zorganizować transport w zupełnie innym kierunku i spotykamy Amerykanina. Ta postać oczywiście ma imię, ale trudno mi go nazywać inaczej, bo jest on uosobieniem naszych stereotypów i zdawałoby się zafałszowanych wyobrażeń na temat tej nacji.
Amerykanin ściąga więc kowbojski kapelusz, przyjmuje niedbałą pozę i mówi z silnym filmowym akcentem : „czy to wy chcecie jechać do Kel-Suu?”. Na początku zaprzeczamy, wywiązuje się rozmowa, z której wynika, że mężczyzna już od kilku dni czeka w Naryniu na ludzi, którzy podzielą z nim koszty dojazdu. Trochę daje nam to do myślenia.
Od słowa do słowa powoli zaczynamy się łamać, tym bardziej, że jest opcja noclegu nad jeziorem, a sam dojazd trwa sześć godzin, więc również pozwala zobaczyć spory kawałek kraju. Do samochodu wchodzą cztery osoby oprócz kierowcy, więc w naszej drużynie brakuje jeszcze jednej. Wychodzimy na zewnątrz i dokładnie w tej chwili, gdy najbardziej tego potrzebujemy, spotykamy Or’a. Streszczamy mu całą sytuacje, a on zastanawia się i odpowiada „I'm in” . Amerykanin dodaje entuzjastycznie, że on też w to wchodzi. My tylko w ramach konwencji wypowiadamy to samo zdanie, bo dokładnie tak wyglądałaby ta scena na filmie. Tak powinna zaczynać się przygoda.
Dzień 16
Następnego dnia wczesnym rankiem kierowca przyjeżdża pod nasz dom. Ponieważ zrozumieliśmy, że na miejsce można dojechać tylko samochodem terenowym, niezupełnie spodziewamy się starego audi z pękniętą szybą. Z drugiej strony, sami się buntowaliśmy przeciwko burżuazyjnemu modelowi turystyki, więc wysiadając z tego samochodu na pewno nie poczujemy się jak rozpieszczeni, zachodni turyści.
Ruszamy i już sama podróż jest przygodą. Nie dlatego, żeby audi miało jakiś problem z terenowymi wyzwaniami ani dlatego, żeby po drodze wydarzyło się coś niezwykłego. Amerykanin siada na przodzie i swoim podstawowym rosyjskim przetykanym angielskimi wstawkami rozmawia z kierowcą. Już za samo usłyszenie tego warto było zapłacić.
Zaczyna się od tematów osobistych. Mężczyźni są rówieśnikami, ale Amerykanin rozwiódł się kilka lat wcześniej. Dla Kirgiza sam rozwód nie jest szokujący lecz dorosły mężczyzna bez żony już tak. „Jak można żyć bez żony?”. Trochę, jakby ktoś próbował tłumaczyć, że jest bezdomny z wyboru i dobrze mu z tym.
Dyskusja powoli schodzi na tematy polityczne, więc kirgiski kierowca pyta dlaczego Ameryka zaatakowała Liban. Zagadnięty zaczyna oczywiście coś opowiadać o dyktaturze i demokracji. Wtedy Kirgiz – ze względu na naszą słabą znajomość rosyjskiego – mówi prostymi słowami:
„W Kirgistanie żyją ludzie i haraszo. W Polsce żyją ludzie i haraszo. Dlaczego ludzie z Kirgistanu mieliby mieć coś do ludzi z Polski?” Moim zdaniem, trudno to lepiej ująć.
W ramach odbicia piłeczki Amerykanin sprowadza rozmowę na temat Rosji i Putina. Jak łatwo zgadnąć ludzie, którzy do dziś posługują się językiem rosyjskim i mają pomniki Lenina w centrach miast są do tego kraju dosyć pozytywnie nastawieni. „My bracia” – mówi kierowca – „Rosja, Białoruś, Kirgistan, bracia”. Jego rozmówca pyta więc o atak na Ukrainę. „Ludzie na Ukrainie sami sobie winni” – odpowiada mężczyzna.
Oczywiście w samochodzie zapada pełna zgrozy cisza, ale z drugiej strony... Potępiliśmy (my jako Europa Zachodnia) Putina i Rosję za atak na Ukrainę, ale kiedy Ameryka najechała Irak zaproponowaliśmy swoich żołnierzy. Dlaczego nie nazwaliśmy tego zbrodnią?
Bo pozwoliliśmy na wytłumaczenie, że „ludzie w Iraku sami sobie winni”. Ci wszyscy, którzy na co dzień żyli tam zupełnie normalnie nikogo nie krzywdząc i było haraszo zasłużyli sobie – w światowej opinii – na zniszczenie ich kraju działaniami wojennymi. Czym więc my „oświeceni Europejczycy” różnimy się od prostych ludzi w Kirgizji? Wychodzi na to, że kanałami w telewizji.
„Napoleon był takim samym zbrodniarzem jak Hitler” – mówi też kierowca w toku dyskusji.
Niby wiemy, że nie ma jednej historii, ale łatwo zapomnieć jak bardzo subiektywny jest nasz obraz przeszłości. Wierzymy, że Napoleon był bohaterem, bo znajdowaliśmy się po właściwej stronie frontu. Kto wie co by było gdybyśmy umieli uczyć historii nieco bardziej obiektywnie i mówić o tym, że nie wszytko jest czarne albo białe? Nie chodzi mi o relatywizm moralny ani poprawność polityczną, a jedynie o przedstawianie wszystkich faktów.
Kierowca powiedział jeszcze:
„Izrael, Polska, Ameryka, Kirgistan, w jednym samochodzie i haraszo. To po co wojny na świecie?”
Och, gdyby było to takie proste! Wojny są na świecie, bo przynoszą pieniądze i dlatego, że istnieje całe mnóstwo ludzi, którzy nigdy nie znaleźli się w tym samochodzie. Nie rozmawiali z mieszkańcem Izraela patrząc mu w oczu ani z tym muzułmaninem (O zgrozo, choć moglibyśmy tego w ogóle nie zauważyć, jesteśmy w kraju islamskim), który pyta po rosyjsku : „dlaczego są wojny na świecie?”. A także dlatego, że niektórzy nawet słysząc, że Napoleon był takim samym zbrodniarzem jak Hitler, nie będą się nad tym zastanawiać.
Kto wie ile jeszcze jest takich powodów, które nie przyjdą mi teraz do głowy, bo nie widziałam dostatecznie wielu światów ani nie słyszałam wystarczającej ilości wersji historii?Docieramy na miejsce. Choć całą drogę towarzyszyło nam intensywne słońce i błękitne niebo, gdy tylko siadamy do herbaty, którą częstują nas właściciele turystycznych jurt nadciągają burzowe chmury. Echo odległych grzmotów nie wróży najlepiej. Mimo, że zaczyna padać ruszamy, we trójkę, bo Amerykanin zostaje przy jurtach.
Po drodze ulewa rozkręca się na dobre, więc robimy sobie przerwę na prowizoryczny biwak. Z kupionej w Castoramie płachty i kijków budujemy namiot, a potem siadamy w nim na swoich plecakach. Or wyciąga ciasteczka, a Damian gotuje wodę na herbatę. Jest haraszo.
Wznawiamy wędrówkę, gdy przestaje padać. Nie ma tu zbyt wyraźnych ścieżek, ale panom udaje się odnaleźć właściwą trasę i po jakimś czasie docieramy nad jezioro. Właściwie, to nie jest nawet do końca jezioro, lecz rzeka otoczona ze wszystkich stron wysokimi na kilkadziesiąt metrów skałami. Żałuje, że nie jestem i nigdy nie będę w stanie opisać choćby w niewielkiej części jak tam jest pięknie.
Może spróbuję w ten sposób: kiedy dotarliśmy na miejsce rzuciliśmy plecaki i pobiegliśmy dookoła jeziora. Nie da się go obejść całego, ale spacer i tak zajmuje dłuższą chwilę. Robiliśmy zdjęcia, Damian sprawdzał warunki wspinaczkowe, wspólnie z Or’em zwiedziliśmy też dużą jaskinię, która stanowi tam dodatkową atrakcję. Nasze rzeczy bardzo szybko zniknęły nam z oczu. Zostawiliśmy wszystko: paszporty, sprzęt, pieniądze. W tamtej chwili to jednak nie miało znaczenia. To był najpiękniejszy widok w naszym życiu i nie mogliśmy zmarnować magii, którą świat nagle tak szczodrze nas obdarzył. Pomyśleć, że tak niewiele brakowało, byśmy tu nie przyjechali.
Po dwóch godzinach nasze plecaki czekają na nas cierpliwie wraz z rozrzuconymi kijkami. Zakładamy kurtki, bo oprócz tego, że nie zabezpieczyliśmy rzeczy, nie zważaliśmy też na zimny wiatr. Choć podejście nie było szczególnie długie ani strome, przynajmniej przy naszej aktualnej kondycji, to jesteśmy na wysokości 3500 m.
Rozbijamy namioty nad brzegiem jeziora i gotujemy obiad. Wiatr się uspokaja, a noc okazuje się wyjątkowo ciepła. Popijając miejscowy Calvados z butelki po równie miejscowej ice tea, czekamy na gwiazdy. Tym razem jednak niebo pozostaje zachmurzone. Najwidoczniej nie można mieć wszystkiego, a my mamy już bardzo dużo.
Dzień 17
Rano budzi nas śpiew ptaków. Trudno powiedzieć dlaczego akurat w tym surowym krajobrazie jest ich tak dużo. Wychodzę z namiotu, siadam na jednym z kamieni i patrzę na jezioro, bo w tamtej chwili wydaje się to najbardziej właściwe. Bo tak powinna zakończyć się ta przygoda i ta opowieść.
Oczywiście kończąc opis w tym momencie muszę zrezygnować z jeszcze kilku magicznych lub ciekawych momentów. Chcę jednak, abyśmy zapamiętali właśnie taki Kirgistan. Jesteśmy w środku gór, dokoła nie ma nikogo innego. Jest cicho i tak nierealnie pięknie, że aż trudno w to uwierzyć, ale z całą pewnością ten świat istnieje naprawdę. Nie potrafiłabym go wymyślić.
Katarzyna Rupiewicz