Relacje:Oman 2017: Różnice pomiędzy wersjami
Linia 39: | Linia 39: | ||
[[Grafika:08_ogonek.jpg|400px|thumb|right|Znalezione nieopodal namiotu]] | [[Grafika:08_ogonek.jpg|400px|thumb|right|Znalezione nieopodal namiotu]] | ||
− | Po drodze do Salalah zahaczyliśmy o bardzo reklamowany park z drzewami kadzidlanymi. Materiały, którymi dysponowaliśmy, nie kłamały - drzewa te nie są nadmiernie ekscytujące wizualnie i ciężko uwierzyć, że miały aż tak duży wpływ na cywilizację europejską. Wjechawszy do Salalah, pojechaliśmy prosto pod pałac Sułtana, mijając po drodze policyjne checkpointy, pieczołowicie sprawdzające wszystkie samochody pod kątem obecności potencjalnych islamskich terrorystów (z Jemenu) | + | Po drodze do Salalah zahaczyliśmy o bardzo reklamowany park z drzewami kadzidlanymi. Materiały, którymi dysponowaliśmy, nie kłamały - drzewa te nie są nadmiernie ekscytujące wizualnie i ciężko uwierzyć, że miały aż tak duży wpływ na cywilizację europejską. Wjechawszy do Salalah, pojechaliśmy prosto pod pałac Sułtana, mijając po drodze policyjne checkpointy, pieczołowicie sprawdzające wszystkie samochody pod kątem obecności potencjalnych islamskich terrorystów (z Jemenu). Obejrzeliśmy - niestety tylko z zewnątrz - pałac sułtana, zaparkowaliśmy nieopodal, i, po stanowczej rezygnacji z usług pana, który bardzo chciał nam posprzątać samochód, ruszyliśmy na suk, w poszukiwaniu śniadania. Knajpek było trochę, większość otwarta, ale ze względu na ich zapełnienie i mocny koloryt lokalny, zrezygnowaliśmy z jedzenia i wróciliśmy do samochodu (mijając pana ze sztucerem przewieszonym przez ramię), z mocnym postanowieniem zrobienia zakupów w supermarkecie i uzupełnienia ich o owoce w jednym z przyplantacyjnych kiosków. Po drodze, zupełnie przypadkiem, trafiliśmy od sklepu z omańską chałwą (na południu bazującą na miodzie, a nie cukrze). Zakup tylko jednego pudełka był bardzo dużym błędem, bo nigdzie już nie trafiliśmy na tak dobrą chałwę daktylową. |
[[Grafika:10_krowy.jpg|400px|thumb|left|Salalah - tu krowy, tam wielbłądy...]] | [[Grafika:10_krowy.jpg|400px|thumb|left|Salalah - tu krowy, tam wielbłądy...]] |
Wersja z 23:36, 13 mar 2017
SUŁTANAT OMANU - Zwiedzanie i nieco jaskiń bis
Nauczeni doświadczeniami z poprzedniego wyjazdu, uzupełnionymi o dane od innej ekipy jaskiniowej, uznaliśmy, że co prawda Wizzar do Dubaju jest dużo tańszy, ale przy wyjeździe tygodniowym dużo więcej sensu ma przelot prosto do Maskatu. Nie trzeba biegać z worami, szukać transportu do Omanu, martwić się o granice... Poza tym udało się nam znaleźć świetne połączenie, z Krakowa, czyli niemal spod domu, z krótką przesiadką w Amsterdamie i międzylądowaniem w Abu Dhabi.
Na lotnisko, w ramach walki z Prawem Murphy'ego, dotarliśmy z dużym zapasem czasu; już kilka minut po czwartej rano zaczęliśmy warować przy stanowisku odprawy (na liście "Najbardziej nieprzyjazne lotniska świata" Kraków znajduje się gdzieś w okolicy Kathmandu i Kijowa). Bagaże nadaliśmy bez problemów, kontrola bezpieczeństwa przepuściła nas bez komentarza nt. stosów kabli. Pokład otwarto w miarę punktualnie i jeszcze zanim samolot ruszył z miejsca rozpoczęliśmy odsypianie nocnego pakowania i dojazdu do Krakowa. Z drzemki wyrwał nas wprawdzie głos I oficera, informującego pasażerów że w związku z jakimiś komplikacjami związanymi z odladzaniem samolotu będziemy czekali na start jeszcze z godzinę, ale po chwili okazało się to być jakimś nieporozumieniem. Nasz samolot ruszył z miejsca, został stosownie do pory roku opryskany i wyruszyliśmy w przestworza. Wylecieliśmy z opóźnieniem poniżej godziny, wiatr wiał bez przerwy w ogon, więc w Amsterdamie mieliśmy nawet czas na kawę.
Przesiadka przebiegła bez żadnych niespodzianek. Śpimy dalej i śnimy o kochanym Omanie. Tym razem drzemkę przerwała stewardessa, pytająca przez interkom czy leci z nami pilot. CO?! Wróć. Nie tak. Lekarz, pytała o lekarza! Pożartowaliśmy coś w temacie przymusowych lądowań, sprawdziliśmy, gdzie ewentualnie takie lądowanie byłoby możliwe (Rumunia i Bułgaria - nie; Syria i Irak odpadają, zostaje ewentualnie Turcja) i zabraliśmy się za wyjątkowo pyszny obiad. Po obiedzie kolejne podejrzane pytanie. "Czy ktoś mówi po pakistańsku?". Ktoś się znalazł, samolot już był dłuższą chwilę nad Turcją, kiedy... Tak jest. Kolejny głos, tym razem kapitana, poinformował pasażerów, że z powodu kłopotów medycznych jednego z pasażerów ... proponuje nam lądowanie w Stambule. To on był szefem, więc co zrobić, wylądowaliśmy. Pod samolot podjechała karetka, straż, jacyś ludzie biegali w tę i z powrotem między fotelami. Zanim ruszyliśmy w dalszą drogę, spędziliśmy jeszcze ze dwie godziny, czekając na tankowanie i niewiadomoco.
Samolot duży, zapełniony w co najmniej 95%, a większość pasażerów wybierała się Abu Dhabi na przesiadkę w jakiś inny kąt świata, więc atmosfera była mocno nerwowa. My byliśmy spokojni. No, dość - bo w hotelu się trzeba było pojawić do północy, bo samochód czeka, etc., ale przynajmniej mieliśmy pewność, że tego samego dnia jednak dotrzemy do Omanu.
Pewności tej wystarczyło na godzinę przed lądowaniem. Wtedy właśnie kolejny głos poinformował nas, że załoga niestety przekracza już dozwolony dobowy czas pracy i samolot w związku z tym zostanie w Abu Dhabi, ach-jak-nam-przykro-na-miejscu-dowiecie-się-co-dalej. Cholerajasnapsiakrew! A tak miało być pięknie... Co gorsza, w samolocie nie było już praktycznie nic do jedzenia, a i woda się kończyła. Stanowczo, nie poprawiało to sytuacji. No, ale dotarliśmy, pokolejkowaliśmy wraz z resztą samolotu, w tym grupą 41 innych osób, które też chciały dostać się do Maskatu, poobserwowaliśmy pracowników Etihad Airlines przy... powiedzmy, pracy i już po godzinie dostaliśmy karty pokładowe na 2:40AM i, na szczęście, kuponiki na jedzenie.
Dopiero na lotnisku w Maskacie karta się odwróciła. Z wydrukowanym zawczasu ze strony Królewskiej Policji Omanu formularzem formalności wizowe zajęły nam (dosłownie!) minutę i nie wymagały stania w ŻADNEJ kolejce (por. opis wjazdu do ZEA w trakcie poprzedniego wyjazdu do Omanu). Bagaże już czekały na taśmie (ile to mogło być?! 10 minut po zaparkowaniu samolotu?), sprawnie odebraliśmy zamówiony uprzednio samochód i do hotelu dotarliśmy chwilę po piątej nad ranem, mogąc nareszcie przejść z fazy Podróży do fazy Pobytu Właściwego.
Środę udało się nam rozpocząć jeszcze przed południem . Postanowiliśmy natychmiast wykorzystać pobyt w Maskacie i zwiedzić muzeum Sułtańskich Sił Zbrojnych, czynne niestety tylko do 13. Jak się okazało, rezygnacja z porannej kawy nie była dobrym pomysłem, bo co prawda GPS pokazywał, że jesteśmy niecały kwadrans od muzeum, ale nie zauważyliśmy, że trasą prowadzącą, kuchennymi drzwiami, przez zamknięty kompleks budynków Ministerstwa Obrony. Daliśmy sobie spokój ze zwiedzaniem i po zakupach (uwzględniających obowiązkowy grill i akcesoria) ruszyliśmy w drogę, do Wadi Dayquah i największego (jeśli nie jedynego) jeziora w Omanie. Miejsce może i sympatyczne, ale za rok-dwa będzie tam tłum turystów, bo właśnie hindusko-banglańskie ekipy pracowały nad co najmniej dwoma hotelami. Dalej w ciągu dnia spędziliśmy trochę czasu i kilometrów na próbie odszukania miejsca z genialnymi skamieniałościami, zapamiętanym z wizyty w Omanie w 2011. Trafiliśmy na wielką gąbkę, piękne kolorowe kamienie i Widoki, ale tych właściwych skamieniałości nie udało nam się znaleźć, podobnie jak Idealnego Miejsca na Biwak. Zadowoliliśmy się nieco mniej idealnym, zastawiając kawałek bocznej drogi. Po grillu, przy pełni księżyca, podjęliśmy decyzję co do dalszego ciągu wyjazdu. Jedziemy do Dhofaru!
W związku z tą decyzją, kolejny dzień zapowiadał się mocno boleśnie dla miejsc narażonych na ciągły kontakt z samochodem. Czekała nas trasa przez cały Oman, jakieś 1000 km, aż do Salalah - miejsca, w którym sułtan Qaboos wydał pierwszą odezwę do ludu. Zaplanowaliśmy kilka przerw - tankowanie, wizytę w sokowni poleconej nam poprzednim razem przez imama (soki, jak zawsze, pyszne), lunch, jakaś plaża po drodze, ale i tak zapowiadał się dzień bez przygód. Jak zwykle - soki były pyszne. Jednak, dla dobra tego opisu poświęciliśmy się trochę i już w połowie drogi, przejeżdzając przez ciekawą piaskową pustynię opadającą wprost do morza, uznaliśmy nie będziemy poszukiwać plaży przy byle jakich wioskach rybackich! Zjechaliśmy więc z asfaltu w piach, z ułańską fantazją na azymut w stronę morza. Po ~10m przyszły wątpliwości: przecież nie sprawdzaliśmy, jak nasz dzielny rumak (zwany tym razem Burym Misiem) sprawuje się w piasku! Więc może... wracajmy?! Prawdopodobnie nie była to najlepsza strategia, ponieważ zawracanie w dół zbocza, w miękkim piasku, kończy się na ogół zakopaniem samochodu, choćby miał nie wiadomo jak bardzo czterokołowy napęd. Bury Miś walczył dzielnie, ale jednak tylne łapki zakopały mu się do połowy, a wystający brzuszek oparł się o piach. Mieliśmy ochotę na kąpiel w morzu, ale piaskowa też okazała się przyjemna. Powalczyliśmy z geologią za pomocą rąk i grilla (całkiem niezły do wykopywania samochodów z piasku), zakopaliśmy Misia z powrotem... i tak da capo al fine.
Na szczęście zanim zaczęliśmy rozpaczać, kiedy ciąglejeszcze bawił nas humorystyczny aspekt zakopania się 15m od asfaltowej drogi, zatrzymała się przy nas ciężarówka jadąca z Maskatu do Salalah. Przesympatyczny kierowca w pustynnym wdzianku popatrzył na nas z politowaniem, wsiadł za kierownicę, włączył silnik i... Zakopał Misia jeszcze głębiej! Po dwóch czy trzech próbach wysiadł, popatrzył z namysłem na nas, na samochód, znowu na nas, na swoją ciężarówkę, po czym - potruchtał do drogi i pomachał na jakiegoś terenowego pickupa, który również jechał w naszą stronę. Po chwili rozmowy Kierowca Pickupa wsiadł do ciężarówki, zostawiając swój samochód na poboczu i odjechał w siną dal. Po kilku kolejnych próbach wykopania Misia z piasku, Przyjazny Arab rozłożył bezradnie ręce, uznając, że pomóc może tylko Allah, ewentualnie - jakaś lina. Jakież było jego zdumienie, kiedy zobaczył najpierw szerokie uśmiechy, a następnie zawartość wora. Lina, rzecz jasna, była na samym dnie, zatem miał okazję dokładnie zapoznać się z całym sprzętem jaskiniowym... Po dokopaniu się do dynamicznej pięćdziesiątki, panowie połączyli samochody (Przyjazny Arab był pod wrażeniem profesjonalizmu węzłów) i zaczęło się wyciąganie. Pierwsza część poszła nieźle, ale później, na skutek niewielkiego nieporozumienia, PA ruszył naszym samochodem do tyłu ZANIM lina została odwiązana. Jakimś cudem nie-jego pickup nie wylądował w piasku, ale PA nieco się zirytował i, wznosząc tumany piasku... ruszył pełnym gazem w pustynię!!! Zastanawialiśmy się - chce nam za karę zakopać samochód dalej od drogi? Albo pokazać, że tutaj to jeszcze nic, ale spójrzcie, jak tam głęboko wpadnie? W sumie to zostawił nam pickupa, może to jakaś lokalna tradycja? Coś jak wymiana koszulek po meczu? Trochę szkoda będzie sprzętu, ale Toyotka wyglądała całkiem zacnie. Chodziło jednak chyba tylko o to, aby nabrać rozpędu przed piaszczystą górką i już po niespełna minucie Bury Miś wylądował na drodze. Przyjazny Arab nie czekał nawet na podziękowania, pomachał ręką, wsiadł do nie-swojego pickupa i ruszył w drogę. Powrotną, w kierunku Maskatu. Do tej pory zastanawiamy się, dlaczego akurat tam, a nie w stronę właściciela samochodu...
Z kąpieli w morzu, w każdym razie, zrezygnowaliśmy. Zjedliśmy za to jeden genialny lunch w indyjskiej przydróżce (grillowane ryby... Mniaaaam!) i jeden na stacji benzynowej, na której nie było damskiej toalety (pani, tu obok jest meczet, tam przecież jest kibelek, jasne, że każdy może iść!) - za to była para Beduinów w podeszłym wieku, nalegających, żebyśmy zrobili sobie z nimi zdjęcie (znów: pojęcia nie mamy dlaczego). Do czwartkowych przygód dopisaliśmy też dwie godziny jazdy w trybie ultra-oszczędnym (czyli m. in. zamknięte okna i wyłączona klimatyzacja), po odkryciu, że poszczególne stacje benzynowe na drodze przez pustynię oddalone są od siebie o ponad 200 km, a komputer pokładowy podaje zasięg o 15km mniejszy niż odległość dzieląca nas od najbliższego benzynopoju.
Postanowiliśmy nie przesadzać i zatrzymać się jakieś 50km na północ od Salalah, żeby mieć szanse na odrobinę odpoczynku przed kolejnym dniem. Znaleźliśmy na mapie przyjazną okolicę - niewielkie pagórki w okolicy wadi i dojazd asfaltem aż do ok. 200m od potencjalnego biwaku, same plusy! Udaliśmy się w tamto miejsce, mijając kilka zielonych tablic z napisami tylko po arabsku (co w Omanie bardzo rzadkie), znaleźliśmy kawałek płaskiej powierzchni, która po usunięciu pół tony krzemieni nadawała się do rozbicia namiotu i, rezygnując z tradycyjnego grilla, wzięliśmy się za urządzanie o obozu. Całkiem niedaleko biwaku, tuż Za Krzaczkiem, trafiliśmy na Coś. Coś było metalowe, miało ogonek i budziło mocno militarne skojarzenia, ale cóż - pewnie woda przyniosła. Wiało dosyć mocno. Połowa z nas zasnęła spokojnie, wsłuchana w szum wiatru, druga zaś, całą noc walcząc z łopoczącym namiotem i klnąc na czym świat stoi, zupełnie się nie wyspała. To w sumie mniej istotne, ale słuchajcie dalej! Przy porannym RedBullu zwinęliśmy namiot, wróciliśmy na asfalt i rozglądaliśmy się za zielonymi tablicami, żeby zrobić im zdjęcie i przekazać zaprzyjaźnionym arabistom do tłumaczenia. Jednak najpierw, zaraz obok naszego wadi, trafiła nam się czerwona tablica po angielsku, której w ogóle nie widzieliśmy poprzedniego wieczoru. Napis na niej głosił, mniej więcej: "TEREN WOJSKOWY! POLIGON! Wstęp grozi śmiercią! (O ile włączone są czerwone światła lub wywieszone czerwone flagi!". Ufff! Dobrze, że nie ma żadnych czerwo... Flagi? Czerwone? O, takie jak ta, na maszcie, obok tamtych pojazdów opancerzonych...? ... ... I tyle w temacie spania następnym razem na naszym wspaniałym miejscu biwakowym.
Po drodze do Salalah zahaczyliśmy o bardzo reklamowany park z drzewami kadzidlanymi. Materiały, którymi dysponowaliśmy, nie kłamały - drzewa te nie są nadmiernie ekscytujące wizualnie i ciężko uwierzyć, że miały aż tak duży wpływ na cywilizację europejską. Wjechawszy do Salalah, pojechaliśmy prosto pod pałac Sułtana, mijając po drodze policyjne checkpointy, pieczołowicie sprawdzające wszystkie samochody pod kątem obecności potencjalnych islamskich terrorystów (z Jemenu). Obejrzeliśmy - niestety tylko z zewnątrz - pałac sułtana, zaparkowaliśmy nieopodal, i, po stanowczej rezygnacji z usług pana, który bardzo chciał nam posprzątać samochód, ruszyliśmy na suk, w poszukiwaniu śniadania. Knajpek było trochę, większość otwarta, ale ze względu na ich zapełnienie i mocny koloryt lokalny, zrezygnowaliśmy z jedzenia i wróciliśmy do samochodu (mijając pana ze sztucerem przewieszonym przez ramię), z mocnym postanowieniem zrobienia zakupów w supermarkecie i uzupełnienia ich o owoce w jednym z przyplantacyjnych kiosków. Po drodze, zupełnie przypadkiem, trafiliśmy od sklepu z omańską chałwą (na południu bazującą na miodzie, a nie cukrze). Zakup tylko jednego pudełka był bardzo dużym błędem, bo nigdzie już nie trafiliśmy na tak dobrą chałwę daktylową.
Zakupy owocowe chwilę potrwały - do planowanych kokosów doszły jeszcze banany, a proces decyzyjny okazał się ciężki - małe? średnie? duże? pękate? podłużne? żółte? zielone? Opuściliśmy Salalah z wielkim workiem pełnym bananków o soczystości i miękkości gruszek i zaczęliśmy realizować Listę Miejsc i Czynności. Punkt pierwszy to Wspaniały Park, na nasze ogromne szczęście otwarty akurat w piątki. Pojechaliśmy, zobaczyliśmy i... poszliśmy po schodach na spacer do niedalekiej kawerny (z ławeczkami i miejscem na ognisko). Była znacznie ciekawsza niż park, w którym rosło trochę irysów, kilkanaście drzewek i araukaria. Jeszcze na północy Omanu mogłoby to być miejsce bardzo nietypowe, ale w Dhofarze trafiają się nawet dzikie łąki z trawą, więc do tej pory nie wiemy, co takiego interesującego było w parku. Nie mieliśmy też odwagi wskoczyć do wody, ponieważ wszędzie stały tablice ostrzegające przed bilharcjozą; co prawda oboje lubimy zwierzątka i fajnie byłoby kiedyś mieć jakieś własne, ale niekoniecznie od razu w wątrobie i przyjelitowym układzie krążenia.
Optymizm powstrzymał nas jednakowoż od splunięcia z pogardą na przewodnik i pojechaliśmy do polecanego przezeń parku archeologicznego, w którym można obejrzeć pozostałości najstarszego przedislamskiego osadnictwa w Omanie. Na terenie tego parku (wstęp wolny, wjazd samochodem: 2 riale) znajduje się plaża; według spotkanego tam Francuza (akurat szukał na dnie morza swojej klapki od tchawicy) - najpiękniejsza w całym Sułtanacie. Spędziliśmy tam trochę czasu - stanowczo za mało, ale wszak czekały na nas kolejne atrakcje regionu. Przede wszystkim chcieliśmy obejrzeć pozostałości po jemeńskich domach w Mirbat, miasteczku położonym na północ od Salalah. Okazało się, że słowem kluczowym były "pozostałości", niestety. To, co było widać, faktycznie różniło się znacznie od znanych nam już budynków w stylu omańskim, ale co najmniej połowa kwartału była zupełnie zrujnowana, a to, co jeszcze się jako-tako trzymało w pionie, było w strasznym stanie. Nie było nam nawet dane pocieszyć się udanymi zakupami, ponieważ, ze względu na piątek, większe sklepy były zamknięte, a w mniejszych z rzeczy nadających się na grilla były tylko mrożone hamburgery (po 20 sztuk w paczce), kurze nogi (12) i kurze żołądki (kilogram). Żeby odegnać wizję bezmięsnej kolacji, postanowiliśmy zwiedzić kolejną plażę, położoną zaraz obok zatoczki rybackiej w Mirbat. Miejsce do zapamiętania - puste (nie licząc pojedynczych samochodów terenowych, używanych do ćwiczenia jazdy po wydmach), czysta i piaszczysta plaża, a do tego... latające ryby! Prawdziwe latające ryby, jak wyjęte żywcem z "Kon-Tiki" albo innych książek podróżniczych, skaczące nad głowami, tak po prostu.
Jednak nawet ryby nie zatrzymały nas na dłużej, ponieważ na liście Do Zobaczenia mieliśmy też zagajnik baobabów, położony w pobliskich górach. Widzieliśmy już pojedynczy baobab w parku w Taipei, ale całe ich stado, choć bezlistne (w końcu zima), wygląda jeszcze świetniej. Poza tym, można było odnieść wrażenie, że zostały zaprojektowane specjalnie do wspinania, bo na korze każdego z tych większych było pełno chwytów wspinaczkowych (niekiedy pokancerowanych wyrytymi na niej napisami po arabsku). W zagajniku znajduje się też pszczela farma, ale ze względu na niezbyt miododajną porę roku, nie próbowaliśmy kupić baobabowego miodku. Dalej Bury Miś poniósł nas atrakcji turystycznej - jaskini typu tiankeng, reklamowanej jako "jedna z największych na świecie". Jak to się mawia na Śląsku - ja, mhm... Jasne, nie była specjalnie mała, ale takie tiankengi to w Chinach nawet tambylcy eksplorują z bambusowymi drabinami. Z drugiej strony - tam *mają* bambusy, w Omanie musieliby chyba usypać pochylnię z kamieni. Ścieżka dla turystów prowadziła do punktu położonego, podobno, jakieś 70m nad dnem, ale ze względu na tłumy turystów (głównie imigrantów) daliśmy sobie spokój z aż tak dokładnym zwiedzaniem i, podjąwszy po drodze do samochodu nieudaną próbę zaprzyjaźnienia się z wielbłądzicą, pojechaliśmy szukać jakiegoś przytulnego miejsca na noc. W drodze do góry trafiliśmy na zagłębie hodowli rogacizny; nawet znaki ostrzegające przed zwierzętami gospodarskimi miały na sobie wizerunek nie wielbłąda, jak gdzie indziej, a krowy.
Dotarliśmy do końca drogi, wskazywanego przez przewodnik jako świetne miejsce na biwak i odkryliśmy, że nie tylko my korzystamy z tej właśnie książki. Cóż było robić - mimo braku drogi pojechaliśmy dalej. Ale już po niespełna kwadransie trafiliśmy na wspaniałą dolinkę, osłoniętą od wiatru i położoną kilka minut spaceru od krawędzi płaskowyżu, dzięki czemu trafił nam się przepiękny zachód słońca. Wieczorny grill, mimo braku mięska, był bardzo udany; cheddar w puszce jest wspaniałym wynalazkiem (smakuje o niebo lepiej niż zwykłe serki topione). Pogapiliśmy się na gwiazdy, poplanowaliśmy (starając się nadmiernie nie liczyć czekających nas kilometrów) i poszliśmy wcześnie spać.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy o 6 rano, z lekkim obrzydzeniem do tak wczesnej pory. No, ale skoro się umówiliśmy z kolegami z Speleoklubu Bielsko-Biała na "około 10 wieczorem", to cóż zrobić. Tym razem zadbaliśmy o paliwo i nawet nie wjeżdżaliśmy na pustynię. No, prawie. Zrobiliśmy jedną wycieczkę na bok i, mimo późniejszych zdarzeń, jasno dowodzących, że nie należy aż tyle czasu spędzać w samochodzie, nie żałujemy. Celem tej wycieczki była solna jaskinia, znajdująca się w solnym egzemacie, nieopodal osady geologów naftowych. Nawet bez jaskini i tak warto obejrzeć z bliska to zjawisko geologiczne - na idealnie płaskiej pustyni żwirowej nagle pojawia się pagórek. Im bliżej niego, tym głębsze robią się szczeliny w ziemi. Otoczenie przypomina skrzyżowanie krajobrazu księżycowego z nadmiernie wyrośniętymi muffinkami, pokrytymi białym i różowym lukrem.
Nasza pierwsza w życiu jaskinia solna, niezbyt duża i bez nacieków, była... solna, po prostu. I nie były to pozory: każdy polizany przez nas kamień był słony. Niechętnie oderwaliśmy się od Krajobrazu i wróciliśmy do głównej drogi, prowadzącej do Nizwy, naszego ukochanego miasta w Omanie. Tam odwiedziliśmy kolejną, sprawdzoną sokownię (tym razem awokado były idealne), sprawdzony sklep z daktylami (Szef natychmiast nas rozpoznał) oraz sklepik turystyczny obok fortu. Ten ostatni był dla mnie szczególnym kuriozum: w jakim innym kraju tuż przy największej atrakcji turystycznej miasta sprzedaje się gaz w cenie 10 zł za kartusz? (czyli taniej, niż na Allegro w Polsce).
Podczas większych zakupów spożywczych zapomnieliśmy o mleku. Niezbędnym, bo skoro mieliśmy już gaz, to mleko było niezbędne do porannej kawy. Ale nic to. Na każdej stacji benzynowej mleko jest, więc przy ostatnim tankowaniu uda się je zanabyć. Już za Maskatem, na 1154 kilometrze sobotniej trasy, zatrzymaliśmy się na stacji. Tradycyjny podział obowiązków - ja tu pobruszę w baku z Hindusem, a Ty skocz po zakupy. Skoczyłam, podeszłam do lodówki, wybrałam mleko i laban, zastanawiałam się, ile kawy jeszcze będziemy pić w Omanie i... usłyszałam głośne "ŁUP!!!!!!!!!". Pomyślałam sobie, że pewnie kogoś przerosło ostrożne zamknięcie drzwi i zajmowałam się dalej zakupami... A chwilę później obsługa wydobyła spod lady lód na okład dla Mateusza.
Drzwi były szklane, dwuskrzydłowe, więc próba wejścia przez akurat to zamknięte sprawiła wszystkim obecnym na stacji dużo radości. Ale trzeba im przyznać, że zadziałali błyskawicznie. Pan z obsługi kilka razy upewniał się, że poszkodowany jednak będzie żył. Na informację, że to zmęczenie, bo jeszcze rano byliśmy w Salalah zareagował z mieszanką niedowierzania, fascynacji i grozy. Pojechaliśmy dalej (Bielsko czeka! Trzeba się pospieszyć!) w konfiguracji: Poszkodowany za kierownicą oraz całkowicie zestresowana Asystentka Medyczna, trzymająca worek z lodem na rozbitym czółku (- Ale i tak ja rozbiję namiot. - Głowę sobie rozbij!).
Koniec końców, po przebyciu 1306km w ciągu jednego dnia, dojechaliśmy szczęśliwie pod plateau Salmah, znaleźliśmy bielską ekipę i po przywitaniu pobiliśmy rekord w szybkości i sprawności rozkładania obozu i robienia kolacyjnego grilla (w wersji: kolacja z mięskiem i przy świecach!). Postraszeni opowieściami o poprzedniej nocy na Salalah i straszliwym wietrze, który łamał i przewracał namioty Bielska, obłożyliśmy namiot kupą kamieni i przygotowaliśmy się na bardzo wietrzną i zimną noc. Okazała się być jedną z cieplejszych i spokojniejszych, jakie trafiły nam się w Omanie.
Po dość wczesnej pobudce w niedzielę, udaliśmy się pod otwór, pokazując przy okazji bielszczanom pas startowy w środku niczego. Większość trasy odbyliśmy w gęstej mgle, która, po wyjechaniu na górę plateau okazała się być szalenie fotogenicznymi chmurami. Śniadanie, w międzyczasie szybkie oględziny otworu, z dialogami, które chyba nieco zachwiały całkowitym zaufaniem ekipy do Mateusza w roli przewodnika, np. takimi: - Mateusz, to którędy schodziliście wtedy z Andrzejem? - Nie wiem. - Ale jak to - nie wiesz? - To było 6 lat temu, nie pamiętam! - Ale... jak to - nie pamiętasz?!?
...
Poręczowanie pierwszej wielkiej studni 7th Hole rozpoczęło się trochę po 11, dzięki czemu część ekipy, która została na górze, była bardzo, ale to bardzo zmotywowana, żeby jak najszybciej zjechać na dół (nawet zimą omańskie słońce w południe potrafi mocno spalić).
Zdjęcia zupełnie nie oddają ani uroku, ani skali jaskini. Pierwsze 120m to zjazd w pełnym świetle dziennym, a światło z otworu widać jeszcze na dnie, na ~-250. Niemal cały trawers, poza studniami, jest zaporęczowany na stałe, co znacznie przyspiesza całą wycieczkę (aczkolwiek warto pamiętać, że niektóre z węzłów na 'drabinach' są niezbyt godne zaufania). Progi trawertynowe, które stanowią główną atrakcję trawersu 7th Hole - Khaf Tahry są naprawdę obłędne, ale w pewnym momencie traci się już rachubę przepięć zjazd/wychodzenie, bo jednak są dość wysokie. Zgubić nie pozwalał nam się nie tylko Mateusz i plan jaskini, ale i odblaskowe markery, umieszczone na całej długości trasy drabiniastej. Od wejścia pierwszej osoby do 7th Hole do wyjścia ostatniej z Khaf Tahry minęło niemal 8 godzin. Oczywiście, dałoby się, nawet w tak dużej grupie, urwać z tego ze 2, może nawet 3 godziny, tylko po co? Kosztem spokojnych popasów? Sesji fotograficznych? Bez sensu!
Głównym powodem, dla którego bielszczanie zareagowali dość entuzjastycznie na propozycję wspólnego trawersu była, prawdopodobnie, informacja: "A bo my już byliśmy w Khaf Tahry i wiemy, jak stamtąd wrócić do samochodu!". Samo opuszczenie okolic otworu, mimo odblaskowych markerów, zajęło nam co najmniej kwadrans i co najmniej trzy wypady badawcze w różne strony świata. Później przez 2/3 drogi było całkiem nieźle, aż do momentu, w którym markery mówiły: "Do góry! Idźcie do góry!", a my poszliśmy zupełnie gdzie indziej, czyli tam, gdzie prowadziła nas i pamięć, i GPS z trackiem z poprzedniego spaceru. GPS, jak wiadomo, bywa niedoskonały. Pamięć też, zwłaszcza, jeśli po ciemku trzeba odtworzyć trasę po szalenie kamienistym zboczu, ze ścieżką niespecjalnie różniącą się od reszty terenu, a do tego pokonywaną poprzednim razem w samo południe. Co ciekawe, porządne zabłądzenie trafiło nam się tylko raz, niestety nad bardzo głębokim wadi. W każdym razie, ostatecznie jakoś dotarliśmy do drogi, na której czekały już samochody i dwóch bielszczan z ekipy powierzchniowej. Nie obyło się bez drobnych uszczerbków na ciele. Do zapamiętania: trampki w ciepłych jaskiniach sprawdzają się wyśmienicie, jednak kiedy trzeba pokonać w nich bardzo kamienistą trasę otwór-baza, jest już gorzej. Co więcej, producent tego obuwia dyskryminuje kobiety; nasze buty różniły się, jak się okazało następnego poranka, nie tylko rozmiarem i wzorkiem na podeszwie, ale i konstrukcją oraz grubością wkładki, na korzyść męskich, oczywiście. Rezultaty: siniaki na stopach, porządnie stłuczona kostka i mocne postanowienie noszenia ze sobą na trawersy jaskiniowe butów trekkingowych. ZAWSZE!
Wstępnie planowaliśmy socjalizację z bielską ekipą, ale kiedy okazało się, że ekipa powierzchniowa zaplanowała biwak jakieś 4 metry od drogi, pożegnaliśmy się, dziękując za przemiłe towarzystwo i możliwość wspólnego zrobienia tego trawersu (było naprawdę bardzo fajnie i bez Was nigdzie byśmy nie poszli!). Pojechaliśmy do Wadi Al Arbeieen, odkrytego przypadkiem kilka dni wcześniej. Mocno zmęczeni, zrezygnowaliśmy tym razem z grilla (a nawet, o zgrozo, pojaskiniowego mycia) i poszliśmy spać. Obudziło nas cichutkie meczenie. Oczywiście, skoro w okolicy była woda i dużo zielska, musiały też być i kozy. Długi i leniwy poranek spędziliśmy na planowaniu dalszej trasy, kąpieli w rzece i karmieniu ciastkami braci kręgowców.
Kiedy już wyruszyliśmy - ostatecznie zaplanowawszy przejazd na drugą stronę plateau - pogoda zaczęła się nieco psuć, choć widoki i tak były wspaniałe. Odwiedziliśmy położoną na końcu świata wioskę, od której nazwę wziął Falaj Al-Jeela, jeden z pięciu omańskich akweduktów wpisanych na listę UNESCO. Poza falajem udało nam się tam obejrzeć plantację daktyli, stada kóz i jedną tambylkę, a także usłyszeć bardzo poirytowanego osła, skutecznie podszywającego się pod syrenę przeciwlotniczą. Późny lunch zaplanowaliśmy u stóp niewielkiej strażnicy, malowniczo położonej na szczycie wzgórza. Chcieliśmy nawet wejść na szczyt, jednak zamiast porządnych drzwi był w niej tylko niewielki otwór, akurat na mocno zaciekawionego grotołaza, który odkrył, że po wczołganiu się do środka, i tak nie da się dostać nigdzie dalej.
Podobne strażnice widzieliśmy w drodze coraz częściej, aż w końcu, przy większym ich skupisku, pojawiła się też tablica informacyjna: "Beehive tombs" (czyli po polsku: tolosy). Tyle dobrego, że w Omanie te struktury nie zawierają, przynajmniej według najnowszych badań, żadnych szczątków ludzkich. Ale i tak po raz kolejny udało nam się popełnić kulturowe faux pas (nie ma to jak kulturoznawca w okolicy... ). Po kilku godzinach podziwiania geologii, niezmiennie zachwycającej, zdecydowaliśmy się na zmianę planów i spędzenie ostatniej nocy w Maskacie, w hotelu z w miarę komfortowymi warunkami i prysznicem. Po drodze zdobyliśmy kolejne soki, przejechaliśmy po raz kolejny autostradą na północ od stolicy, pogadaliśmy o życiu z omańskimi sprzedawcami chałwy (niestety nie tak dobrej, jak tej z Dhofaru) i sprawdziliśmy, czy restauracja znana Mateuszowi z pierwszej wizyty w Omanie nadal istnieje (istnieje i jest bardzo dobra!). Mając dosyć długą listę Planów na Wieczór, dotarliśmy do hotelu w Matrah, skąd mieliśmy tylko rzut kamieniem do nabrzeża. Punkt pierwszy planów zakładał szybki prysznic, ale niestety, trzeba było poczekać, aż bojler chociaż trochę nagrzeje wodę. No i...
Po kamiennym śnie, którego nie zakłóciły nawet budziki nastawione na "za jakąś godzinę, jak już będzie ciepła woda", rano zebraliśmy się szybko, żeby mieć szanse na chociaż kilka punktów z listy "koniecznie do zrobienia", skoro już wieczorem nic nam z planów nie wyszło. Na pierwszy rzut poszedł Wielki Meczet, tym razem z wizytą w centrum informacji o islamie. Niestety, trafiliśmy nie na mądrego imama, a na świeckiego... katechetę? W dodatku naumianego na pamięć poszczególnych etapów rozmowy na poszczególne tematy, więc nie wynieśliśmy z niemal godzinnej rozmowy zbyt wiele. Może następnym razem... Ale kawa i daktyle były pyszne.
Czas, jak to czas, zaczął się niebezpiecznie kurczyć, więc pognaliśmy do Sułtańskiego Muzeum Sił Zbrojnych (czynnego aż do 13:30, jak większość muzeów w Maskacie). Muzeum, znajdujące się w forcie Bait al Falaj, jest dość staroświeckie; dużo tekstu, trochę eksponatów (od XIX w. wzwyż) i niewielka wystawa na zewnątrz - 4 samoloty, trochę samochodów (w tym opancerzony Cadillac sułtana), kuter i silnikowy dhow wojskowy. Chyba nie jako eksponaty, ale pojawiają się tam również latające luzem papugi, bardzo kolorowe. Najciekawsza okazała się rozmowa ze strażnikiem (po muzeum można poruszać się tylko w asyście), który pracował tam od niedawna, a poprzednie trzy lata spędził również jako strażnik, ale w pałacu sułtana. - No i co, rozmawiałeś kiedyś z Sułtanem? Jaki on jest? - No pewnie, że rozmawiałem! Sułtan rozmawia z każdym, nawet z pracownikami z firm sprzątających pałac...
Szkoda, że wakaty w takich firmach pojawiają się raczej rzadko! Po muzeum pojechaliśmy nad morze, żeby skorzystać z ostatniej okazji na kąpiel w Oceanie Indyjskim. Przy okazji wzbudziliśmy też duże zainteresowanie tubylców, którzy prawdopodobnie zastanawiali się, co za idioci wchodzą do wody w środku zimy. Zrobiliśmy trochę zdjęć i przekonaliśmy się, że nawet w wodzie po kolana może być lekko niebezpiecznie. Jeszcze tylko porządki w samochodzie i pakowanie - bagatela, niespełna 2 godziny- i mogliśmy wybrać się z powrotem do Maskatu, na pożegnalną kolację za resztę gotówki. Droga na lotnisko mocno zakorkowana, ale udało nam się przepchnąć, oddać, z niewielkimi tylko zawirowaniami, samochód, przebyć 5 checkpointów i wyruszyć w drogę powrotną do zimy w Polsce, która w trakcie naszego pobytu w Omanie zmieniła się w szare i mokre przedwiośnie. W ciągu 7 dni przejechaliśmy 3 562 km.