Relacje:Gruzja 2012: Różnice pomiędzy wersjami
(Nowa strona: {{wyjazd|"Tydzień w Gruzji" albo "Kaukaz w pigułce"|Ola i <u>Mateusz</u> Golicz|31 03 - 07 04 2012}} left|Miejsca naszego działania Przed świętami ...) |
(Brak różnic)
|
Wersja z 20:02, 7 kwi 2012
"Tydzień w Gruzji" albo "Kaukaz w pigułce"
Przed świętami wielkanocnymi wybraliśmy się na krótką wycieczkę skiturową do Gruzji. Był to nasz pierwszy kontakt z Kaukazem, rejonem, w ktorym 12-milionowa populacja używa pięciu różnych alfabetow (gruziński, ormiański, ruski, "nasz" plus na ogół podobny azerski), i w którym raczej nie mówi się żadnym z języków bliskim naszym sercom. Język gruziński jest, zgodnie z naukową wykładnią, podobny z grubsza do niczego i nauczenie się go nie wchodziło w rachubę. Zachęceni jednak sukcesami w nauce rumuńskiego, na dzień przed wyjazdem nabyliśmy pozycję pt. Rosyjski - rozmówki last minute. W pociągu do Warszawy, z pomocą przypadkowo spotkanego towarzysza podróży władającego językiem Putina, pardon, Puszkina, ćwiczyliśmy: diewuszka, skolka stoi biliet w... i tak dalej.
Lądując w Tbilisi dysponowaliśmy ww. pozycją, przewodnikiem Lonely Planet po rejonie, skanami map Gruzji 1:100 000 w telefonie komórkowym (każda opisana: Gruz. CCP), a także nazwą szczytu: Didi Abuli (który jest najwyższym wierzchołkiem Małego Kaukazu). Lista spraw do załatwienia w stolicy obejmowała: zdobycie sensownej mapy, paliwa do gotowania, pożywienia i znalezienie dworca autobusowego Didube, z którego miał odjeżdżać busik w interesujący nas rejon. Generalnie, udało sie tylko to ostatnie. Po wyjściu z metra na stacji Didube oczom naszym ukazał się... chaos. Dworzec autobusowy w tych stronach to nie kasy i stanowiska. To po prostu plac z ktorego odjeżdżają busiki. Masa busikow. A dokąd? I o której? ... Rozkład jazdy? Nie ma czegoś takiego! W zasadzie proces odnalezienia odpowiedniego autobusu trwał 15 minut, ale był tak emocjonujący, że pozostałe sprawy zeszły na dalszy plan i ruszyliśmy w rejon Javakheti dosyć... nieprzygotowani.
Chaos, ktory obserwowaliśmy z okien marszrutki był logiczną konsekwencją tego, co zobaczyliśmy na Didube. Gruzja odbudowuje się z biedy i najwyraźniej pierwszą potrzebą w trakcie tego procesu jest porządny Mercedes, a nie porządny płot (czy czyste obejscie). Pod koniec pobytu już trochę przywykliśmy, ale z początku kontrast z naszymi poprzednimi skiturowymi wycieczkami (południowy Tyrol... Austria... Norwegia...) był bardzo odczuwalny.
W Akhalkalaki, celu naszej podróży położonym w Małym Kaukazie, niedaleko granicy Tureckiej i Armeńskiej, z pozoru nie było nic. Ot placyk dla busików, dwie stacje benzynowe i masa znudzonych taksówkarzy. Przez moment przeżyliśmy chwile grozy (co my bedziemy jeść??), ale ostatecznie za wskazówkami taksówkarzy trafiliśmy na główną aleję handlową w mieście, słowem, wielki targ. Chodzenie po targu z nartami okazało się niepraktyczne, więc ustanowiliśmy bazę - jeden czuwał przy sprzęcie, drugi odhaczał kolejne pozycje z listy, a potem zmiana. Zakupy trwały ze dwie godziny. Nawet bez nart wzbudzaliśmy sensację (ubrania, długie włosy) - wszędzie pytano nas skąd jesteśmy i tak w sumie to co zamierzamy.
W mieście śniegu było dokładnie zero - wynajęliśmy więc taksówkę (38 PLN) do wioski Abuli położonej na ok. 2000 m n.p.m. Tam, po przemaszerowaniu przez splywajaca krowimi plackami glowna ulice i przedyskutowaniu zamiarow z miejscowymi (Sami? A nie boicie sie? - zapomnialem spytac czego...), ubralismy w koncu buty narciarskie i ruszylismy po sniegu.
Bylo juz dosyc pozno, wiec kiedy tylko stracilismy z oczu wioske, rozlozylismy biwaczek. Zauwazylismy, ze w tutejszych gorach cos jest na rzeczy z ukladem wiatrow - pokrywa sniezna miejscami siegala ponad 2 m, a miejscami nie bylo jej prawie wcale i wystawaly ostre kamienie. Potwierdzil sie za to nasz wniosek z ogladania zdjec z letnich trekkingow - Gory Samsarskie, choc wysokie, sa dosyc lagodne i przyjazne - bez urwisk i niespodziewanych progow.
Pierwszy ranek w gorach przywital nas chmurnie. Na podstawie sowieckiej mapy w telefonie zaczelismy sie piac w strone Didi Abuli (3 300 m n.p.m.) najlagodniejszymi stokami. Okolo poludnia weszlismy w gesta mgle i o pieknych widokach wokol moglismy gdybac tylko w oparciu o pozycje z GPS. Przebilismy sie na cos, co zgodnie z mapa mialo byc w miare plaska przelaczka na wysokosci ok. 2 900 m. Tam wykopalismy spory dol (na zboczu bylo ok. 2.5m sniegu), w ktorym rozbilismy namiot. Noc byla ciezka - spadlo ok. 30 cm sniegu, a drugie tyle do naszej jamy nawialo. Byly regularne pobudki na odkopywanie i spory stres.
Na szczescie do rana wypadalo sie. Obudzilismy sie w innym swiecie, slonecznym, pelnym osniezonych szczytow i z doskonalym puchem na zjazd. Dosyc szybko pozbieralismy biwaczek - tak dokladniej to Ola pozbierala, bo ja, podobnie jak wczesniej i potem, caly ranek walczylem o ogien, ktory dieslem jakos slabo sie rozpalal. Ach, gdybysmy lepiej znali ruski, z pewnoscia latwo zdobylibysmy lepsze paliwo... W kazdym razie, podeszlismy trawersem do rozleglego kotla, i dalej na gran i na znajdujacy sie w chmurach wierzcholek wielkiego Abula. Mapy Zdielano w CCCP okazaly sie byc wyjatkowo dobre - jak na swoja skale pozwalaly na bardzo precyzyjna nawigacje. Szybko przepielismy sie i dluugim i przyjemnym zjazdem w godzine znalezlismy sie z powrotem we wiosce.
Pietnascie kilometrow do Akhalkalaki udaje sie nam pokonac jakas leciwa Lada z miejscowymi (- A skad wy? - Z Polski. - Hmm. Polska? A sa tam Ormianie? - Raczej nie... - Uff!). Po uzupelnieniu plynow i kalorii na targu, ostatnim busikiem udalismy sie do Tbilisi, docelowo aby zmienic rejon naszego dzialania (specyfika wyjazdow w pigulce - trzy dni tu, trzy dni tam...).
W Tbilisi, dzieki pomocy Kuby z polsko-gruzinskiego Opera Hostel (aktualnie nieczynny, poza sezonem) trafiamy na kwatere do Cioci Nino. Nocleg osobliwy - w prywatnym mieszkaniu, na 12-tym pietrze wiezowca rodem z Gruzinskiej SSR. Co prawda, widoku z okien na miasto moglby pozazdroscic niejeden pieciogwiazdkowy hotel. Pewnym problemem byl brak biezacej wody, chwilowa awaria, coz, moze sie zdarzyc nawet w hotelu 5*.
Choc pierwotnie planowalismy odwiedzenie rejonu Racha, ze wzgledu na latwosc dojazdu (a dokladniej, powrotu), obralismy kurs na okolice Kazbegi (Stepantsminda) - bodaj najwiekszego "kurortu" gorskiego Gruzji, polozonego w Wielkim Kaukazie, tuz przy granicy z Rosja. Tu kilka uwag o miejscowej ludnosci. Ogolnie, do tego momentu wszyscy napotkani przez nas Gruzini byli ekstremalnie mili, wyrozumiali i pomocni. Pracownik lotniska, z ktorym zdarzylo sie nam jechac busikiem do centrum pierwszego dnia nie tylko wskazal nam droge, ale jeszcze podarowal nam karte do obslugi metra i pokazal jak jej uzywac. Na targu w Akhalkalaki myslelismy, ze robia nas za glupich turystow oferujac banany po 6 zl za kg, ale okazalo sie, ze wcale nie! - pewnie byla to lekko zawyzona cena, ale w sklepie byly jeszcze drozsze... Ostatecznie bananow nie kupilismy, co nie przeszkodzilo handlarzowi zaproponowac czekajacej na mnie Oli swojego stolka do siedzenia.
Ciekawa rzecz, niespotykana w Polsce: kiedy tylko spytalismy na Didube o marszrutke do Kazbegi, od razu pojawili sie nagabywacze: - Ja was zawioze do Kazbegi, macie tam nocleg? Mam kumpla ktory ma pensjonat... - Nie, dzieki, chcemy tam tylko dojechac... - Ale bedziemy sie zatrzymywac na fotki, no i moge wam zalatwic przewodnika na Wielkiego Kazbega... - Spasiba, niet. - No dobra. Pojdziecie prosto potem w lewo i tam stoja busiki. Gosc potrafil zrozumiec "nie" i zachowac sie - naprawde szacunek za taka postawe.
Potem bylo juz niestety gorzej. Kierowca naszego busika zadzwonil do kumpla w biznesie "hotelarskim" w Kazbegi i wysadzil nas w "centrum" wprost na niego. Ten facet mial spory problem ze slowem "nie", a centrum Kazbegi w rzeczywistosci znajdowalo sie 300 m dalej. W rzeczonym centrum kolejni nagabywacze, no coz, prawa kurortu, nalezalo sie tego spodziewac. Nie udalo sie nam wynegocjowac sensownej kwoty za taxi, takze ostatecznie kilka km do wybranej na mapie doliny robimy z buta (glownie narciarskiego).
W Wielkim Kaukazie ogolnie rzecz biorac, zastalismy wiosne. Z drogi na zachodnich stokach widac bylo olbrzymie lawiniska. Na poludniowych w zasadzie sniegu juz nie bylo. Wobec tego planowanie trasy musialo odbyc sie z najwyzszym skupieniem i chyba po prostu nie moglo dac idealnego rezultatu. Dolina, w ktora weszlismy srodowym popoludniem, choc zorientowana na polnoc, okazala sie byc wybitnie nieskiturowa. Waskie i zupelnie plaskie dno zmuszalo do trawersu letnia sciezka po stromych zboczach, w ktorych w ciezkim, popoludniowym sniegu (gorac nie do wytrzymania) zapadalismy sie po kolana. Na szczescie w wielu miejscach co juz mialo pojechac, pojechalo - choc faktem jest, ze bylo kilka stresujacych momentow i zgroza, co bedzie czekalo nas nastepnego dnia.
Po udanym biwaczku w ruinach domu na ok. 1 900, probowalismy za wszelka cene dzialac zgodnie z podrecznikami. Jak najszybciej zdobyc wysokosc stromymi, naslonecznionymi stokami, by potem, gdy te zaczna sie roztapiac, zjechac bezpiecznie lagodna polnoca. Tyle teoria. W praktyce musielismy zejsc do dna doliny i lawirowac miedzy lewym i prawym brzegiem rzeki, znajdujac przejscia, co zabieralo czas. O 14:00, w najwiekszym skwarze, bylismy juz na grani na 2 800. Mielismy jednak jeszcze do pokonania 100 m do gory po stromym i naslonecznionym zboczu. Tu przezylismy chwile grozy, kto wie co by sie dzialo gdyby nie sowiecka mapa i sprytnie znalezione wejscie na przelecz w grani Tsiteli. Stamtad, dosyc zestresowani, zjezdzamy na polnocna strone tej grani i na przyjemnej przeleczy na wys. 2 700 dosyc wczesnie zakladamy biwak. Tego dnia pochlonelismy razem ok. 5 l wody.
Ten ostatni biwak byl najbardziej udany - w nocy w ogole nie wialo, a rano obudzilismy sie choc wczesnie, to wprost na slonce. Gotowanie juz poddalismy - nasza kuchenka niby pali na wszystko, ale w praktyce po kilku dniach gotowania na niej na ropie, zapchala sie do niemozliwosci. Lagodnym grzbietem podeszlismy na ok. 2 950 i jeszcze przed 10:00 rozpoczelismy ponadkilometrowy zjazd do drogi. Choc troche brakowalo swiezosci w nogach, bylo znowu cudownie. Udaje sie nam zjechac prawie do asfaltu, do wioski Garbani.
Troche piechota, a troche busikiem wracamy do Kazbegi, skad po obfitym napojeniu sie lapiemy pospieszny (?) busik do Tbilisi. Zostaje jeszcze troche czasu na zwiedzanie, w czym bardzo pomaga przewodnik Lonely Planet i polecona przez niego przechowalnia bagazu (bez tej rekomendacji nie zostawilbysmy w niej nawet worka ze smieciami). Trasa "w pigulce" spacerujemy pod pomnikiem Matki Gruzinow, ruinami twierdz, fotografujemy kosciolki. Wycieczka konczy sie ze wzgledu na niepokojace objawy u Oli - chyba symptomy przegrzania, ktore trzymaly ja potem przez dobre 12 godzin przebijania sie na lotnisko, czekania na samolot, nocnego lotu, przesiadek na autobusy pociagi itd. Krotko mowiac, utrudnily i tak trudna podroz powrotna.
Wszystko wskazuje na to, ze znowu sie udalo. Spedzilismy bardzo milo tydzien, poznajac nowe gory w ciekawym kraju. Pogoda na ogol dopisywala, o czym swiadcza nasze spalone twarze. Podczas naszych gorskich wedrowek nie spotkalismy zadnych ludzi, nie widzielismy zadnych sladow. Z kolei Gruzini okazali sie byc na ogol przyjazni, a nasz slaby rosyjski nie przekreslal szans na kontakt. Ich kraj wydal nam sie niewiele mniej bezpieczny od Polski. Wiele wskazuje na to, ze w Kaukaz jeszcze wrocimy!
Podziękowania dla Justyny Żyszkowskiej i Marka Wierzbowskiego za pomoc w doborze i zakupie lekkiego sprzętu narciarskiego na ten wyjazd oraz dla Mateusza Górowskiego za wypożyczenie nam lekkiego namiotu.