Strona główna | Aktualności | O klubie | Członkowie | Wyjazdy | Wyprawy | Kursy | Biblioteka | Materiały szkoleniowe | Galeria | Inne strony | Dla administratorów

Relacje:Vercors 2020: Różnice pomiędzy wersjami

(Utworzono nową stronę "Francja jest piękna, jaskiń jest tam całe mnóstwo, jedzenie jest przepyszne, a pogoda łaskawa. No, może i wszystkie te zdania są prawdziwe jedynie w określonych...")
 
Linia 6: Linia 6:
  
 
Chodzenie po francuskich jaskiniach znowu wywołało refleksję, którą miewaliśmy już w innych krajach – rodzima geografia ma niesłychany wpływ na to, jakich (i ilu!) grotołazów produkuje. To niesłychane, ile w takiej Francji można się nachapać, mając kilka wolnych godzin i parę sznurków. Ot, podjeżdżasz sobie samochodem pod samą jaskinię – a dzień jeszcze taki młody! Nic dziwnego, że tyle osób we Francji chodzi po jaskiniach – i że robi to często, a zatem i ma duże doświadczenie. (Polscy grotołazi, na marginesie, mają w świecie opinię tych, którzy świetnie radzą sobie ze sznurkami – no fakt, nasze tatrzańskie jaskinie to niezły poligon do wielu ćwiczeń linowych. Ale ciągnie to za sobą również inne konsekwencje – dla nas długa wycieczka jaskiniowa jakoś automatycznie wiąże nam się w skojarzeniach z wielogodzinnym dźwiganiem masy liny. Tymczasem przecież nie wszyscy tak mają! Niektórzy mogą wziąć 30 m liny i łazić po jaskini choćby cały dzień!).
 
Chodzenie po francuskich jaskiniach znowu wywołało refleksję, którą miewaliśmy już w innych krajach – rodzima geografia ma niesłychany wpływ na to, jakich (i ilu!) grotołazów produkuje. To niesłychane, ile w takiej Francji można się nachapać, mając kilka wolnych godzin i parę sznurków. Ot, podjeżdżasz sobie samochodem pod samą jaskinię – a dzień jeszcze taki młody! Nic dziwnego, że tyle osób we Francji chodzi po jaskiniach – i że robi to często, a zatem i ma duże doświadczenie. (Polscy grotołazi, na marginesie, mają w świecie opinię tych, którzy świetnie radzą sobie ze sznurkami – no fakt, nasze tatrzańskie jaskinie to niezły poligon do wielu ćwiczeń linowych. Ale ciągnie to za sobą również inne konsekwencje – dla nas długa wycieczka jaskiniowa jakoś automatycznie wiąże nam się w skojarzeniach z wielogodzinnym dźwiganiem masy liny. Tymczasem przecież nie wszyscy tak mają! Niektórzy mogą wziąć 30 m liny i łazić po jaskini choćby cały dzień!).
 +
 +
[[Image:Christian.jpg|thumb|600px|right|Plan systemu Reseau Christian Gathier]]
  
 
Na pierwsze danie, zaraz po porannych, dość dramatycznych poszukiwaniach kawy w miasteczku nieopodal campingu, wzięliśmy Massif du Vercors i system jaskiniowy Reseau Christian Gathier, Scialet du Toboggan. Bardzo przyjemna wycieczka, można iść i iść. Spotkaliśmy tam dużą grupę – jak sądzimy, przewodników wraz ze swoimi klientami. Nic dziwnego, że tam byli, bo jaskinia była bardzo łatwa sprzętowo – nie trzeba było się martwić, że ktoś się ubije na jakiejś przepince – bo jedyne bardziej skomplikowane miejsce dla niewprawnych w technikach linowych osób to był trawers linowy nad jeziorkiem. Jakby im coś nie poszło – to jedyne, co im groziło, to zmoczenie. No już trudno! Obecność wody niesie w tym systemie jeszcze jedno zagrożenie – przy masywnych opadach może odciąć (ale odciąć, a nie utopić) zespół znajdujący się w dalszych partiach jaskini. Ale i o tym pomyśleli dbający o bezpieczeństwo lokalni grotołazi – w miejscu ewentualnego odcięcia zainstalowano bowiem telefon. Jeśli więc utkniesz tam i minie Ci NCP, gdy na miejsce przybędą odpowiednie służby – możesz się spodziewać, że niezwłocznie do Ciebie przekręcą. (Będą jednakowoż zapewne mówić po francusku, lepiej więc może dobrze sprawdzić prognozę pogody przed wyruszeniem).
 
Na pierwsze danie, zaraz po porannych, dość dramatycznych poszukiwaniach kawy w miasteczku nieopodal campingu, wzięliśmy Massif du Vercors i system jaskiniowy Reseau Christian Gathier, Scialet du Toboggan. Bardzo przyjemna wycieczka, można iść i iść. Spotkaliśmy tam dużą grupę – jak sądzimy, przewodników wraz ze swoimi klientami. Nic dziwnego, że tam byli, bo jaskinia była bardzo łatwa sprzętowo – nie trzeba było się martwić, że ktoś się ubije na jakiejś przepince – bo jedyne bardziej skomplikowane miejsce dla niewprawnych w technikach linowych osób to był trawers linowy nad jeziorkiem. Jakby im coś nie poszło – to jedyne, co im groziło, to zmoczenie. No już trudno! Obecność wody niesie w tym systemie jeszcze jedno zagrożenie – przy masywnych opadach może odciąć (ale odciąć, a nie utopić) zespół znajdujący się w dalszych partiach jaskini. Ale i o tym pomyśleli dbający o bezpieczeństwo lokalni grotołazi – w miejscu ewentualnego odcięcia zainstalowano bowiem telefon. Jeśli więc utkniesz tam i minie Ci NCP, gdy na miejsce przybędą odpowiednie służby – możesz się spodziewać, że niezwłocznie do Ciebie przekręcą. (Będą jednakowoż zapewne mówić po francusku, lepiej więc może dobrze sprawdzić prognozę pogody przed wyruszeniem).
  
 
Miły dzień zakończyliśmy szybkim posiłkiem w drodze powrotnej, w Vercors Burger w Saint-Jean-en-Royans.  
 
Miły dzień zakończyliśmy szybkim posiłkiem w drodze powrotnej, w Vercors Burger w Saint-Jean-en-Royans.  
 +
 +
[[Image:20200715 114816.jpg|thumb|600px|left|Podejście do otworu Trou du Glaz]]
  
 
Drugiego dnia postanowiliśmy trochę pochodzić po górach – i iść do jaskini, a nie pod nią tak całkiem podjeżdżać. Do Reseau de la Dent de Crolles w Massif de la Chartreuse szliśmy niespiesznym tempem całe półtorej godziny, podziwiając po drodze piękne widoki. Zrobiliśmy trawers, wchodząc Trou du Glaz, a wychodząc Grotte Anette Bouchacourt. Jeśli ktoś ma ochotę na ciekawą i ładną wycieczkę jaskiniową, a przy okazji chciałby zobaczyć, w jakich jaskiniach zaczynał swoją działalność Fernand Petzl wraz z Pierrem Chevalier i zwiedzić choć kawałek systemu, który w latach 1947-1956 nosił miano najgłębszego na świecie – zachęcamy do odwiedzenia tego miejsca. Największe zaskoczenie czekało na nas u wyjścia z jaskini przez Grotte Anette. Niestabilne, osuwające się rumosze skalne zostały zastabilizowane… solidnym fragmentem metalowej bariery drogowej – takiej samej, jaka daje nam względne poczucie bezpieczeństwa, oddzielając nas od przepaści na górskich serpentynach. Tak jest! La barrière metallique! Cóż za śmiała myśl… eee... architektoniczna?
 
Drugiego dnia postanowiliśmy trochę pochodzić po górach – i iść do jaskini, a nie pod nią tak całkiem podjeżdżać. Do Reseau de la Dent de Crolles w Massif de la Chartreuse szliśmy niespiesznym tempem całe półtorej godziny, podziwiając po drodze piękne widoki. Zrobiliśmy trawers, wchodząc Trou du Glaz, a wychodząc Grotte Anette Bouchacourt. Jeśli ktoś ma ochotę na ciekawą i ładną wycieczkę jaskiniową, a przy okazji chciałby zobaczyć, w jakich jaskiniach zaczynał swoją działalność Fernand Petzl wraz z Pierrem Chevalier i zwiedzić choć kawałek systemu, który w latach 1947-1956 nosił miano najgłębszego na świecie – zachęcamy do odwiedzenia tego miejsca. Największe zaskoczenie czekało na nas u wyjścia z jaskini przez Grotte Anette. Niestabilne, osuwające się rumosze skalne zostały zastabilizowane… solidnym fragmentem metalowej bariery drogowej – takiej samej, jaka daje nam względne poczucie bezpieczeństwa, oddzielając nas od przepaści na górskich serpentynach. Tak jest! La barrière metallique! Cóż za śmiała myśl… eee... architektoniczna?
 +
 +
[[Image:Dent.jpg|thumb|600px|right|Nasza trasa w Dent de Crolles]]
  
 
Posiłek zjedliśmy tym razem w miasteczku u stóp góry Dent de Crolles, Saint Ismier – tym samym, w którym większość swojego życia mieszkał monsieur Petzl. Restauracja L'Arôme jest naprawdę godna polecenia, przyrządzają tam takie pyszności! Oczywiście kelnerzy to ludzie światowi, niejedno już w życiu widzieli, starają się więc niczemu nie dziwić – przypuszczalnie jednak łatwiej by im było ukryć zdziwienie, gdybyśmy weszli tam w ubłoconych wnętrzach jaskiniowych – ale my zrobiliśmy coś znacznie dziwniejszego. Nie zamówiliśmy do posiłku wina – a po dość pospiesznym spałaszowaniu – po prostu poprosiliśmy o rachunek i się zwinęliśmy. No jak to? To oni przyszli tutaj tak po prostu zjeść? Żeby nie powiedzieć – wrąbać, zeżreć, zmiażdżyć, wtrząchnąć? Zamiast siedzieć na tyłku, skubać pomalutku, rozmawiać i delektować się pięknym wieczorem (skoro stolik w ogródku zapewniał tak rozmaite widoki)? Jacyż dziwni ci obcokrajowcy...
 
Posiłek zjedliśmy tym razem w miasteczku u stóp góry Dent de Crolles, Saint Ismier – tym samym, w którym większość swojego życia mieszkał monsieur Petzl. Restauracja L'Arôme jest naprawdę godna polecenia, przyrządzają tam takie pyszności! Oczywiście kelnerzy to ludzie światowi, niejedno już w życiu widzieli, starają się więc niczemu nie dziwić – przypuszczalnie jednak łatwiej by im było ukryć zdziwienie, gdybyśmy weszli tam w ubłoconych wnętrzach jaskiniowych – ale my zrobiliśmy coś znacznie dziwniejszego. Nie zamówiliśmy do posiłku wina – a po dość pospiesznym spałaszowaniu – po prostu poprosiliśmy o rachunek i się zwinęliśmy. No jak to? To oni przyszli tutaj tak po prostu zjeść? Żeby nie powiedzieć – wrąbać, zeżreć, zmiażdżyć, wtrząchnąć? Zamiast siedzieć na tyłku, skubać pomalutku, rozmawiać i delektować się pięknym wieczorem (skoro stolik w ogródku zapewniał tak rozmaite widoki)? Jacyż dziwni ci obcokrajowcy...
Linia 18: Linia 24:
  
 
Pochodziliśmy sobie całkiem sporo – a i tak zostało jeszcze kawałek dnia – idealnie, żeby zdążyć zrzucić sprzęt na campingu i iść do miasteczka przy nim – i tym razem tam zjeść obiado-kolację. Restauracja Le Picard w Pont-en-Royans to – tak na oko – jakiś naprawdę dobrze zorganizowany rodzinny interes. Aż dziwne, że tyle restauracji w tak małej mieścinie pośrodku niczego ma rację bytu – ale Le Picard na pewno na ten byt zasługuje. Jedzenie znów pyszne, obsługa przemiła. Nie wszyscy mówią po angielsku, ale jak tylko zorientowali się, że to by się nam przydało – przydzielili do naszego stolika kelnerkę władająca tym językiem. Opowiedziała nam pięknie, co mają w karcie, polecając to i owo – i choć połączenie składników jednego dania wydało nam się przedziwne (pstrąg i łosoś zawijane… w kaczce? eee, chyba się pomyliła, albo źle usłyszeliśmy?) warto było zdać się na nią, bo takich pyszności nie jada się codziennie. W czasie obiadu byliśmy pewni, że lunie – niebo nabrało takiego koloru, że po prostu nie było bata. Trochę się martwiliśmy na zapas o suszący się już na campingu sprzęt – jakby to nam jednak zmokło, to następnego dnia na lotnisku musielibyśmy stanąć przed koniecznością przekalkulowania, czy bardziej opłaca się dopłacić nadbagaż (bo przecież byliśmy z wszystkim na styk!), czy porzucić jedną z mokrych lin… Ale, o dziwo, niebo tylko straszyło swoim bardzo deszczowym wyglądem – i nie spadła z niego ani kropla! Również w ciągu nocy, dzięki czemu ani liny, ani namiot nie zmieniły swojej kategorii wagowej.
 
Pochodziliśmy sobie całkiem sporo – a i tak zostało jeszcze kawałek dnia – idealnie, żeby zdążyć zrzucić sprzęt na campingu i iść do miasteczka przy nim – i tym razem tam zjeść obiado-kolację. Restauracja Le Picard w Pont-en-Royans to – tak na oko – jakiś naprawdę dobrze zorganizowany rodzinny interes. Aż dziwne, że tyle restauracji w tak małej mieścinie pośrodku niczego ma rację bytu – ale Le Picard na pewno na ten byt zasługuje. Jedzenie znów pyszne, obsługa przemiła. Nie wszyscy mówią po angielsku, ale jak tylko zorientowali się, że to by się nam przydało – przydzielili do naszego stolika kelnerkę władająca tym językiem. Opowiedziała nam pięknie, co mają w karcie, polecając to i owo – i choć połączenie składników jednego dania wydało nam się przedziwne (pstrąg i łosoś zawijane… w kaczce? eee, chyba się pomyliła, albo źle usłyszeliśmy?) warto było zdać się na nią, bo takich pyszności nie jada się codziennie. W czasie obiadu byliśmy pewni, że lunie – niebo nabrało takiego koloru, że po prostu nie było bata. Trochę się martwiliśmy na zapas o suszący się już na campingu sprzęt – jakby to nam jednak zmokło, to następnego dnia na lotnisku musielibyśmy stanąć przed koniecznością przekalkulowania, czy bardziej opłaca się dopłacić nadbagaż (bo przecież byliśmy z wszystkim na styk!), czy porzucić jedną z mokrych lin… Ale, o dziwo, niebo tylko straszyło swoim bardzo deszczowym wyglądem – i nie spadła z niego ani kropla! Również w ciągu nocy, dzięki czemu ani liny, ani namiot nie zmieniły swojej kategorii wagowej.
 +
 +
[[Image:20200715 175033.jpg|thumb|600px|left|Widoczki w masywie Dent de Crolles]]
  
 
Następnego dnia musieliśmy wstać bardzo wcześnie – na samolot bowiem musieliśmy dojechać aż do Mediolanu. Bo choć samolotem da się wszak dolecieć do bliskiego naszych jaskiń Grenoble – to jednak takie loty nie odbywają się codziennie i ze względu na uwarunkowania czasowe znacznie bardziej pasowała nam – oraz opłacała się –  podróż do i z Mediolanu. Wszystko poszło bardzo sprawnie i do domu wróciliśmy ze wspomnianymi na początku wrażeniami: Francja jest piękna, jaskiń jest tam całe mnóstwo, jedzenie jest przepyszne, a pogoda łaskawa. :)
 
Następnego dnia musieliśmy wstać bardzo wcześnie – na samolot bowiem musieliśmy dojechać aż do Mediolanu. Bo choć samolotem da się wszak dolecieć do bliskiego naszych jaskiń Grenoble – to jednak takie loty nie odbywają się codziennie i ze względu na uwarunkowania czasowe znacznie bardziej pasowała nam – oraz opłacała się –  podróż do i z Mediolanu. Wszystko poszło bardzo sprawnie i do domu wróciliśmy ze wspomnianymi na początku wrażeniami: Francja jest piękna, jaskiń jest tam całe mnóstwo, jedzenie jest przepyszne, a pogoda łaskawa. :)

Wersja z 19:59, 30 sie 2020

Francja jest piękna, jaskiń jest tam całe mnóstwo, jedzenie jest przepyszne, a pogoda łaskawa. No, może i wszystkie te zdania są prawdziwe jedynie w określonych okolicznościach – ale z takimi właśnie wrażeniami wróciliśmy z naszego niedługiego wyjazdu. Mateusz, który nie pierwszy już raz był w tym miejscu, zatem pełen był uzasadnionych poniekąd obaw, dodałby jeszcze jedno: wszystko super, ale problem jest zasadniczy: dlaczego oni mówią p o f r a n c u s k u?

Będąc urodzoną (a może raczej wyuczoną?) optymistką, postanowiłam nie martwić się na zapas faktem, że my po francusku w zasadzie ni w ząb. Rozmawianie z ludźmi, abstrahując od używanego do komunikacji języka, mam opanowane w stopniu zaawansowanym (choć nie potrafię tego udokumentować, nikt nie daje bowiem na to żadnych certyfikatów), czymże jest więc bariera językowa – wzięłam zatem jakieś małe rozmówki francuskie, nauczyłam się na pamięć chociaz liczebników, przygotowałam ręce na liczne gestykulacje – i powiedziałam, jak zwykle: „jakoś to będzie!”. No i było – może jakoś więcej o życiu, filozofii czy literaturze światowej z tymi napotkanymi Francuzami się nie pogadało, ale na tyle, żeby się dogadać w sprawach bardzo bytowych („Poproszę kawę”, „Czy mogę prosić więcej mleka?”) to przecież wystarczy odrobina dobrych chęci. Dopóki nie trzeba robić tego przez telefon – rozmawianie przecież nie jest takie trudne. Zresztą – niektórzy tam mówią po angielsku. Mało ich widać, ale przecież są. Na naszą bazę noclegową wybraliśmy Camping Municipal "Les Seraines" w Pont-en-Royans - taki ot, miejski camping – dobry i tani, bardzo polecamy! Kolekcjonerzy uroczych i ciekawych miejsc docenią dojazd w to miejsce, prowadzący przez liczne sady orzechowe, pełne rozłożystych i bujnie ulistnionych (w odpowiednich porach roku, rzecz jasna) pięknych drzew zaopatrzonych w różne wymyślne systemy nawadniania. Personel uprzedzony był przez zaprzyjaźnionego, mówiącego po francusku grotołaza o przyjeździe takiej tam dwójki z Polski dnia tego i tego – więc trzeba się było tylko jakoś objawić, że my to my, powiedzieć, do kiedy zostajemy, ustalić wszystkie fakty i zapłacić. Ale nawet nie zdążyłam się rozpędzić z moimi „ży wię dy poloń” i „żur du depar – wądrydi”, bo zaraz znalazł się jakiś przemiły pomocny młody Francuz świetnie mówiący po angielsku i chętnie pośredniczący w naszych rozmowach z gospodynią. No, co tam nieznajomość języka, nie mnóżmy problemów!

W drodze do centrum miasteczka Pont-en-Royans

Chodzenie po francuskich jaskiniach znowu wywołało refleksję, którą miewaliśmy już w innych krajach – rodzima geografia ma niesłychany wpływ na to, jakich (i ilu!) grotołazów produkuje. To niesłychane, ile w takiej Francji można się nachapać, mając kilka wolnych godzin i parę sznurków. Ot, podjeżdżasz sobie samochodem pod samą jaskinię – a dzień jeszcze taki młody! Nic dziwnego, że tyle osób we Francji chodzi po jaskiniach – i że robi to często, a zatem i ma duże doświadczenie. (Polscy grotołazi, na marginesie, mają w świecie opinię tych, którzy świetnie radzą sobie ze sznurkami – no fakt, nasze tatrzańskie jaskinie to niezły poligon do wielu ćwiczeń linowych. Ale ciągnie to za sobą również inne konsekwencje – dla nas długa wycieczka jaskiniowa jakoś automatycznie wiąże nam się w skojarzeniach z wielogodzinnym dźwiganiem masy liny. Tymczasem przecież nie wszyscy tak mają! Niektórzy mogą wziąć 30 m liny i łazić po jaskini choćby cały dzień!).

Plan systemu Reseau Christian Gathier

Na pierwsze danie, zaraz po porannych, dość dramatycznych poszukiwaniach kawy w miasteczku nieopodal campingu, wzięliśmy Massif du Vercors i system jaskiniowy Reseau Christian Gathier, Scialet du Toboggan. Bardzo przyjemna wycieczka, można iść i iść. Spotkaliśmy tam dużą grupę – jak sądzimy, przewodników wraz ze swoimi klientami. Nic dziwnego, że tam byli, bo jaskinia była bardzo łatwa sprzętowo – nie trzeba było się martwić, że ktoś się ubije na jakiejś przepince – bo jedyne bardziej skomplikowane miejsce dla niewprawnych w technikach linowych osób to był trawers linowy nad jeziorkiem. Jakby im coś nie poszło – to jedyne, co im groziło, to zmoczenie. No już trudno! Obecność wody niesie w tym systemie jeszcze jedno zagrożenie – przy masywnych opadach może odciąć (ale odciąć, a nie utopić) zespół znajdujący się w dalszych partiach jaskini. Ale i o tym pomyśleli dbający o bezpieczeństwo lokalni grotołazi – w miejscu ewentualnego odcięcia zainstalowano bowiem telefon. Jeśli więc utkniesz tam i minie Ci NCP, gdy na miejsce przybędą odpowiednie służby – możesz się spodziewać, że niezwłocznie do Ciebie przekręcą. (Będą jednakowoż zapewne mówić po francusku, lepiej więc może dobrze sprawdzić prognozę pogody przed wyruszeniem).

Miły dzień zakończyliśmy szybkim posiłkiem w drodze powrotnej, w Vercors Burger w Saint-Jean-en-Royans.

Podejście do otworu Trou du Glaz

Drugiego dnia postanowiliśmy trochę pochodzić po górach – i iść do jaskini, a nie pod nią tak całkiem podjeżdżać. Do Reseau de la Dent de Crolles w Massif de la Chartreuse szliśmy niespiesznym tempem całe półtorej godziny, podziwiając po drodze piękne widoki. Zrobiliśmy trawers, wchodząc Trou du Glaz, a wychodząc Grotte Anette Bouchacourt. Jeśli ktoś ma ochotę na ciekawą i ładną wycieczkę jaskiniową, a przy okazji chciałby zobaczyć, w jakich jaskiniach zaczynał swoją działalność Fernand Petzl wraz z Pierrem Chevalier i zwiedzić choć kawałek systemu, który w latach 1947-1956 nosił miano najgłębszego na świecie – zachęcamy do odwiedzenia tego miejsca. Największe zaskoczenie czekało na nas u wyjścia z jaskini przez Grotte Anette. Niestabilne, osuwające się rumosze skalne zostały zastabilizowane… solidnym fragmentem metalowej bariery drogowej – takiej samej, jaka daje nam względne poczucie bezpieczeństwa, oddzielając nas od przepaści na górskich serpentynach. Tak jest! La barrière metallique! Cóż za śmiała myśl… eee... architektoniczna?

Nasza trasa w Dent de Crolles

Posiłek zjedliśmy tym razem w miasteczku u stóp góry Dent de Crolles, Saint Ismier – tym samym, w którym większość swojego życia mieszkał monsieur Petzl. Restauracja L'Arôme jest naprawdę godna polecenia, przyrządzają tam takie pyszności! Oczywiście kelnerzy to ludzie światowi, niejedno już w życiu widzieli, starają się więc niczemu nie dziwić – przypuszczalnie jednak łatwiej by im było ukryć zdziwienie, gdybyśmy weszli tam w ubłoconych wnętrzach jaskiniowych – ale my zrobiliśmy coś znacznie dziwniejszego. Nie zamówiliśmy do posiłku wina – a po dość pospiesznym spałaszowaniu – po prostu poprosiliśmy o rachunek i się zwinęliśmy. No jak to? To oni przyszli tutaj tak po prostu zjeść? Żeby nie powiedzieć – wrąbać, zeżreć, zmiażdżyć, wtrząchnąć? Zamiast siedzieć na tyłku, skubać pomalutku, rozmawiać i delektować się pięknym wieczorem (skoro stolik w ogródku zapewniał tak rozmaite widoki)? Jacyż dziwni ci obcokrajowcy...

Na trzeci dzień zaplanowaliśmy powrót w Massif du Vercors. Poszukiwanie Grotte de Roche Chalve w środku lasu nie należało do błyskawicznych, ale udało się też nie stracić na to zbyt długiego fragmentu dnia. Sama jaskinia jest najwyraźniej niezbyt często odwiedzana – ale naprawdę warta tych odwiedzin. Trzeba tylko koniecznie zaopatrzyć się w plakietki do spitów! Samej liny nie trzeba tu dużo – do zjazdu w dół są jedynie dwa krótkie odcinki linowe – a i tak dociera się do głębokości -98! Bo poza tymi dwoma prożkami dużo schodzi się fajnymi pochylniami. Jaskinia na tym -98 się nie kończy, zwiedzanie kontynuuje się – trochę w górę, trochę meandrem w poziomie. Jest kilka starych, wiszących na stałe sznurków do użycia – ale uwaga, niektóre są naprawdę wiekowe.

Pochodziliśmy sobie całkiem sporo – a i tak zostało jeszcze kawałek dnia – idealnie, żeby zdążyć zrzucić sprzęt na campingu i iść do miasteczka przy nim – i tym razem tam zjeść obiado-kolację. Restauracja Le Picard w Pont-en-Royans to – tak na oko – jakiś naprawdę dobrze zorganizowany rodzinny interes. Aż dziwne, że tyle restauracji w tak małej mieścinie pośrodku niczego ma rację bytu – ale Le Picard na pewno na ten byt zasługuje. Jedzenie znów pyszne, obsługa przemiła. Nie wszyscy mówią po angielsku, ale jak tylko zorientowali się, że to by się nam przydało – przydzielili do naszego stolika kelnerkę władająca tym językiem. Opowiedziała nam pięknie, co mają w karcie, polecając to i owo – i choć połączenie składników jednego dania wydało nam się przedziwne (pstrąg i łosoś zawijane… w kaczce? eee, chyba się pomyliła, albo źle usłyszeliśmy?) warto było zdać się na nią, bo takich pyszności nie jada się codziennie. W czasie obiadu byliśmy pewni, że lunie – niebo nabrało takiego koloru, że po prostu nie było bata. Trochę się martwiliśmy na zapas o suszący się już na campingu sprzęt – jakby to nam jednak zmokło, to następnego dnia na lotnisku musielibyśmy stanąć przed koniecznością przekalkulowania, czy bardziej opłaca się dopłacić nadbagaż (bo przecież byliśmy z wszystkim na styk!), czy porzucić jedną z mokrych lin… Ale, o dziwo, niebo tylko straszyło swoim bardzo deszczowym wyglądem – i nie spadła z niego ani kropla! Również w ciągu nocy, dzięki czemu ani liny, ani namiot nie zmieniły swojej kategorii wagowej.

Widoczki w masywie Dent de Crolles

Następnego dnia musieliśmy wstać bardzo wcześnie – na samolot bowiem musieliśmy dojechać aż do Mediolanu. Bo choć samolotem da się wszak dolecieć do bliskiego naszych jaskiń Grenoble – to jednak takie loty nie odbywają się codziennie i ze względu na uwarunkowania czasowe znacznie bardziej pasowała nam – oraz opłacała się – podróż do i z Mediolanu. Wszystko poszło bardzo sprawnie i do domu wróciliśmy ze wspomnianymi na początku wrażeniami: Francja jest piękna, jaskiń jest tam całe mnóstwo, jedzenie jest przepyszne, a pogoda łaskawa. :)

zaloguj się