Relacje:Vercors 2020
Francja jest piękna, jaskiń jest tam całe mnóstwo, jedzenie jest przepyszne, a pogoda łaskawa. No, może i wszystkie te zdania są prawdziwe jedynie w określonych okolicznościach – ale z takimi właśnie wrażeniami wróciliśmy z naszego niedługiego wyjazdu. Mateusz, który nie pierwszy już raz był w tym miejscu, zatem pełen był uzasadnionych poniekąd obaw, dodałby jeszcze jedno: wszystko super, ale problem jest zasadniczy: dlaczego oni mówią p o f r a n c u s k u?
Będąc urodzoną (a może raczej wyuczoną?) optymistką, postanowiłam nie martwić się na zapas faktem, że my po francusku w zasadzie ni w ząb. Rozmawianie z ludźmi, abstrahując od używanego do komunikacji języka, mam opanowane w stopniu zaawansowanym (choć nie potrafię tego udokumentować, nikt nie daje bowiem na to żadnych certyfikatów), czymże jest więc bariera językowa – wzięłam zatem jakieś małe rozmówki francuskie, nauczyłam się na pamięć chociaz liczebników, przygotowałam ręce na liczne gestykulacje – i powiedziałam, jak zwykle: „jakoś to będzie!”. No i było – może jakoś więcej o życiu, filozofii czy literaturze światowej z tymi napotkanymi Francuzami się nie pogadało, ale na tyle, żeby się dogadać w sprawach bardzo bytowych („Poproszę kawę”, „Czy mogę prosić więcej mleka?”) to przecież wystarczy odrobina dobrych chęci. Dopóki nie trzeba robić tego przez telefon – rozmawianie przecież nie jest takie trudne. Zresztą – niektórzy tam mówią po angielsku. Mało ich widać, ale przecież są. Na naszą bazę noclegową wybraliśmy Camping Municipal "Les Seraines" w Pont-en-Royans - taki ot, miejski camping – dobry i tani, bardzo polecamy! Kolekcjonerzy uroczych i ciekawych miejsc docenią dojazd w to miejsce, prowadzący przez liczne sady orzechowe, pełne rozłożystych i bujnie ulistnionych (w odpowiednich porach roku, rzecz jasna) pięknych drzew zaopatrzonych w różne wymyślne systemy nawadniania. Personel uprzedzony był przez zaprzyjaźnionego, mówiącego po francusku grotołaza o przyjeździe takiej tam dwójki z Polski dnia tego i tego – więc trzeba się było tylko jakoś objawić, że my to my, powiedzieć, do kiedy zostajemy, ustalić wszystkie fakty i zapłacić. Ale nawet nie zdążyłam się rozpędzić z moimi „ży wię dy poloń” i „żur du depar – wądrydi”, bo zaraz znalazł się jakiś przemiły pomocny młody Francuz świetnie mówiący po angielsku i chętnie pośredniczący w naszych rozmowach z gospodynią. No, co tam nieznajomość języka, nie mnóżmy problemów!
Chodzenie po francuskich jaskiniach znowu wywołało refleksję, którą miewaliśmy już w innych krajach – rodzima geografia ma niesłychany wpływ na to, jakich (i ilu!) grotołazów produkuje. To niesłychane, ile w takiej Francji można się nachapać, mając kilka wolnych godzin i parę sznurków. Ot, podjeżdżasz sobie samochodem pod samą jaskinię – a dzień jeszcze taki młody! Nic dziwnego, że tyle osób we Francji chodzi po jaskiniach – i że robi to często, a zatem i ma duże doświadczenie. (Polscy grotołazi, na marginesie, mają w świecie opinię tych, którzy świetnie radzą sobie ze sznurkami – no fakt, nasze tatrzańskie jaskinie to niezły poligon do wielu ćwiczeń linowych. Ale ciągnie to za sobą również inne konsekwencje – dla nas długa wycieczka jaskiniowa jakoś automatycznie wiąże nam się w skojarzeniach z wielogodzinnym dźwiganiem masy liny. Tymczasem przecież nie wszyscy tak mają! Niektórzy mogą wziąć 30 m liny i łazić po jaskini choćby cały dzień!).
Na pierwsze danie, zaraz po porannych, dość dramatycznych poszukiwaniach kawy w miasteczku nieopodal campingu, wzięliśmy Massif du Vercors i system jaskiniowy Reseau Christian Gathier, Scialet du Toboggan. Bardzo przyjemna wycieczka, można iść i iść. Spotkaliśmy tam dużą grupę – jak sądzimy, przewodników wraz ze swoimi klientami. Nic dziwnego, że tam byli, bo jaskinia była bardzo łatwa sprzętowo – nie trzeba było się martwić, że ktoś się ubije na jakiejś przepince – bo jedyne bardziej skomplikowane miejsce dla niewprawnych w technikach linowych osób to był trawers linowy nad jeziorkiem. Jakby im coś nie poszło – to jedyne, co im groziło, to zmoczenie. No już trudno! Obecność wody niesie w tym systemie jeszcze jedno zagrożenie – przy masywnych opadach może odciąć (ale odciąć, a nie utopić) zespół znajdujący się w dalszych partiach jaskini. Ale i o tym pomyśleli dbający o bezpieczeństwo lokalni grotołazi – w miejscu ewentualnego odcięcia zainstalowano bowiem telefon. Jeśli więc utkniesz tam i minie Ci NCP, gdy na miejsce przybędą odpowiednie służby – możesz się spodziewać, że niezwłocznie do Ciebie przekręcą. (Będą jednakowoż zapewne mówić po francusku, lepiej więc może dobrze sprawdzić prognozę pogody przed wyruszeniem).
Miły dzień zakończyliśmy szybkim posiłkiem w drodze powrotnej, w Vercors Burger w Saint-Jean-en-Royans.
Drugiego dnia postanowiliśmy trochę pochodzić po górach – i iść do jaskini, a nie pod nią tak całkiem podjeżdżać. Do Reseau de la Dent de Crolles w Massif de la Chartreuse szliśmy niespiesznym tempem całe półtorej godziny, podziwiając po drodze piękne widoki. Zrobiliśmy trawers, wchodząc Trou du Glaz, a wychodząc Grotte Anette Bouchacourt. Jeśli ktoś ma ochotę na ciekawą i ładną wycieczkę jaskiniową, a przy okazji chciałby zobaczyć, w jakich jaskiniach zaczynał swoją działalność Fernand Petzl wraz z Pierrem Chevalier i zwiedzić choć kawałek systemu, który w latach 1947-1956 nosił miano najgłębszego na świecie – zachęcamy do odwiedzenia tego miejsca. Największe zaskoczenie czekało na nas u wyjścia z jaskini przez Grotte Anette. Niestabilne, osuwające się rumosze skalne zostały zastabilizowane… solidnym fragmentem metalowej bariery drogowej – takiej samej, jaka daje nam względne poczucie bezpieczeństwa, oddzielając nas od przepaści na górskich serpentynach. Tak jest! La barrière metallique! Cóż za śmiała myśl… eee... architektoniczna?
Posiłek zjedliśmy tym razem w miasteczku u stóp góry Dent de Crolles, Saint Ismier – tym samym, w którym większość swojego życia mieszkał monsieur Petzl. Restauracja L'Arôme jest naprawdę godna polecenia, przyrządzają tam takie pyszności! Oczywiście kelnerzy to ludzie światowi, niejedno już w życiu widzieli, starają się więc niczemu nie dziwić – przypuszczalnie jednak łatwiej by im było ukryć zdziwienie, gdybyśmy weszli tam w ubłoconych wnętrzach jaskiniowych – ale my zrobiliśmy coś znacznie dziwniejszego. Nie zamówiliśmy do posiłku wina – a po dość pospiesznym spałaszowaniu – po prostu poprosiliśmy o rachunek i się zwinęliśmy. No jak to? To oni przyszli tutaj tak po prostu zjeść? Żeby nie powiedzieć – wrąbać, zeżreć, zmiażdżyć, wtrząchnąć? Zamiast siedzieć na tyłku, skubać pomalutku, rozmawiać i delektować się pięknym wieczorem (skoro stolik w ogródku zapewniał tak rozmaite widoki)? Jacyż dziwni ci obcokrajowcy...
Na trzeci dzień zaplanowaliśmy powrót w Massif du Vercors. Poszukiwanie Grotte de Roche Chalve w środku lasu nie należało do błyskawicznych, ale udało się też nie stracić na to zbyt długiego fragmentu dnia. Sama jaskinia jest najwyraźniej niezbyt często odwiedzana – ale naprawdę warta tych odwiedzin. Trzeba tylko koniecznie zaopatrzyć się w plakietki do spitów! Samej liny nie trzeba tu dużo – do zjazdu w dół są jedynie dwa krótkie odcinki linowe – a i tak dociera się do głębokości -98! Bo poza tymi dwoma prożkami dużo schodzi się fajnymi pochylniami. Jaskinia na tym -98 się nie kończy, zwiedzanie kontynuuje się – trochę w górę, trochę meandrem w poziomie. Jest kilka starych, wiszących na stałe sznurków do użycia – ale uwaga, niektóre są naprawdę wiekowe.
Pochodziliśmy sobie całkiem sporo – a i tak zostało jeszcze kawałek dnia – idealnie, żeby zdążyć zrzucić sprzęt na campingu i iść do miasteczka przy nim – i tym razem tam zjeść obiado-kolację. Restauracja Le Picard w Pont-en-Royans to – tak na oko – jakiś naprawdę dobrze zorganizowany rodzinny interes. Aż dziwne, że tyle restauracji w tak małej mieścinie pośrodku niczego ma rację bytu – ale Le Picard na pewno na ten byt zasługuje. Jedzenie znów pyszne, obsługa przemiła. Nie wszyscy mówią po angielsku, ale jak tylko zorientowali się, że to by się nam przydało – przydzielili do naszego stolika kelnerkę władająca tym językiem. Opowiedziała nam pięknie, co mają w karcie, polecając to i owo – i choć połączenie składników jednego dania wydało nam się przedziwne (pstrąg i łosoś zawijane… w kaczce? eee, chyba się pomyliła, albo źle usłyszeliśmy?) warto było zdać się na nią, bo takich pyszności nie jada się codziennie. W czasie obiadu byliśmy pewni, że lunie – niebo nabrało takiego koloru, że po prostu nie było bata. Trochę się martwiliśmy na zapas o suszący się już na campingu sprzęt – jakby to nam jednak zmokło, to następnego dnia na lotnisku musielibyśmy stanąć przed koniecznością przekalkulowania, czy bardziej opłaca się dopłacić nadbagaż (bo przecież byliśmy z wszystkim na styk!), czy porzucić jedną z mokrych lin… Ale, o dziwo, niebo tylko straszyło swoim bardzo deszczowym wyglądem – i nie spadła z niego ani kropla! Również w ciągu nocy, dzięki czemu ani liny, ani namiot nie zmieniły swojej kategorii wagowej.
Następnego dnia musieliśmy wstać bardzo wcześnie – na samolot bowiem musieliśmy dojechać aż do Mediolanu. Bo choć samolotem da się wszak dolecieć do bliskiego naszych jaskiń Grenoble – to jednak takie loty nie odbywają się codziennie i ze względu na uwarunkowania czasowe znacznie bardziej pasowała nam – oraz opłacała się – podróż do i z Mediolanu. Wszystko poszło bardzo sprawnie i do domu wróciliśmy ze wspomnianymi na początku wrażeniami: Francja jest piękna, jaskiń jest tam całe mnóstwo, jedzenie jest przepyszne, a pogoda łaskawa. :)
Ola Skowrońska