Relacje:Setsaa 2012
Norwegia - Nordland - Norwesko-Szwedzki oboz jaskiniowy oraz wedrowki
"Nie ma zlej pogody, jest co najwyzej zly ubior". Albo niewlasciwy sprzet. Biorac to pod uwage i przewidujac wszelkie ewentualnosci (wspinanie, jaskinie, trekking, canyoning, zwiedzanie i plazowanie) na tym wyjezdzie wykorzystalismy do maksimum nasze bilety lotnicze, ktore obejmowaly transport dwoch osob i razem 52 kg bagazu. Najpilniej potrzebne z tej haldy sprzetu okazaly sie gumowce.
Z lotniska Torp na polnoc Norwegii, nieco za kolo polarne, przewiezlismy sie pociagiem. Pozostawilismy sprzet jaskiniowy w depozycie na dworcu w Bodø i... udalismy sie na zwiedzanie, gdyz nasz prom na Lofoty zostal odwolany z niepojetych nam przyczyn. Ponoc pogoda. Niebo mialo w kazdym razie kolor stali.
Wieczorny prom poplynal, zabierajac glownie kampery i "plecakowcow" takich jak my. W trakcie trzyipolgodzinnego rejsu pokladowa kawiarenka nie zarobila zbyt duzo, zatkaly sie za to toalety i niemal skonczyly woreczki "na wypadek". Lalo, wialo i bujalo ze hej. Wiekszosc pasazerow podrozowalo w pozycji horyzontalnej, co jak musialem przyznac pozniej, bylo dobrym pomyslem. Po podniesieniu sie i podjeciu proby czytania ksiazki, musialem bowiem rowniez siegnac czym predzej po torebke.
Na Lofoty wybralismy sie, poniewaz do eventu jaskiniowego ciagle bylo jeszcze kilka dni i poniewaz celem wyjazdu rownie uprawnionym jak jaskinie byla wspinaczka. Mielismy nawet upatrzona piatkowa droge w przewodniku, bardzo obiecujaca. Nasza obecnosc na wyspach ograniczyla sie jednak do kondycyjnych przebiezek ze sprzetem. Spedzilismy w sumie pod namiotem trzy noce, zrobilismy pysznego grilla, poczytalismy ksiazki. Niektorzy z naszych pozniej poznanych kolegow dziwili sie nam troche - przeciez tutejszy granit trzyma calkiem dobrze, rowniez w deszczu.
W piatek 27.07. wrocilismy promem z Moskenes do Bodø, tym razem bez wiekszych przygod. Przetransportowalismy pociagiem nasz caly sprzet do Fauske. Tam znowu skorzystalismy ze skrytek bagazowych, pozbylismy sie sprzetu wspinaczkowego i z neoprenami i kompletami osobistymi pojechalismy autobusem na miejsce spotkania - do Setså.
Przy wysiadaniu natychmiast zostalismy rozpoznani jako grotolazi przez Andersa. Co innego tu na uboczu moglaby robic para "plecakowcow" z gumowcami. Jak sie okazalo, towarzystwo dopiero zbiera sie i jestesmy jednymi z pierwszych. Rychlo poznalismy Sveina, kierownika calego zamieszania, szefa norweskiej federacji speleo, ktory przyjechal na przystanek autobusowy przylepic drogowskazy do kempu.
Miejsce obozowania dopiero bylo ustalane. Miala to byc polanka w lesie za bylym terenem wojskowym, ale gdzie dokladnie?
Udalismy sie z Andersem i Sveinem na inspekcje kluczowej kwestii - gdzie postawic toalete. Poza standardowym "nie za blisko nie za daleko", kryteriami byly: miekka ziemia i brak drzew. Norwedzy wykopali dol i... w godzine postawili pelnowymiarowy, solidnie zadaszony, podwojny wychodek z drewnianych czesci do samodzielnego montazu. Cos jak Ikea. Przez wiekszosc czasu bylo to najbardziej suche miejsce na kempie.
Na wieczornej odprawie, po wstepnym slowie prezesa, zostalismy oficjalnie przywitani jako jedyni goscie z Polski i publicznie pochwaleni za noszenie elementow toalety. Faktem jest, ze wedlug skandynawskich standardow, na spotkanie przyjechalismy z dosyc daleka. To nie to co Szwedzka para Erik i Linda - rzut beretem, 580 km, albo Fin Kimmo - 1000 km, "chwile sie jedzie, no ale to w koncu najblizsze powazne jaskinie w okolicy".
W sobote pojechalismy duza grupa w okolice Vatnan, do znajdujacych sie blisko siebie i tworzacych w zasadzie jeden system jaskin Okshola (sucha jaskinia typu labirynt) i Kristihola (aktywna jaskinia, ok. 300 m deniwelacji, jedna z najwiekszych w Norwegii). Jakos zdolalismy przekonac towarzystwo, ze 300 m po linach nie przeraza nas i zakwalifikowalismy sie na wycieczke do tej drugiej. Podzielilismy sie na dwa zespoly. Pierwsi poreczowac poszli Norwedzy w "dry-suitach". Byly to kombinezony przeciwwychlodzeniowe, uzywane ratunkowo na promach; takie nowoczesne OP-1, z tym ze wygla sie w tym jak Teletubbies. Zespol neoprenowy, czyli my i Szwedzi Erik, Peter i Tommy, mial ruszyc z godzinnym opoznieniem.
Norwedzy wyszli zanim zdazylismy wejsc. Stan wody byl ponoc bardzo wysoki. Ponadto doszlo do malego wypadku, jedna z corek Sveina podczas pokonywania progu zalewanego przez wodospad spadla i nieco sie potlukla. Wobec tego wszystko co moglismy zrobic to tylko zerknac w wstepne partie, przed pierwsza studnia.
Mimo wszystko, bylo warto. Byla to nasza pierwsza wycieczka do jaskini w marmurze. Trzeba przyznac, ze ta skala zachowuje sie i wyglada zupelnie inaczej niz to, co do tej pory widzielismy. Widac jej "opornosc" na wode. Ciekawym elementem technicznym byl wspominany prozek pod wodospadem. Trzeba sie bylo tam zewspinac sie trojkowym prozkiem ok. 4 m bedac oblewanym konkretnym ciurem. Rzeczywiscie latwo o wypadek. Zrobilismy pare zdjec. Niestety wszystko na nic, bo w tej jaskini znalazla swoj koniec historia o aparacie, ktorego tak dlugo nie bylem w stanie popsuc. Aparat odplynal w kierunku blizej nieokreslonego syfonu koncowego. Cala wycieczka zajela ok. 1 godziny. Potem podeszlismy pod otwor Oksholi i stwierdziwszy, ze "nasi" jeszcze nie wyszli wrocilismy do samochodow.
W obozie, po krotkiej regeneracji, zrobilismy grilla wspolnie z mieszkajacymi nieopodal nas Szwedami i umowilismy sie wstepnie co do jutra. Wieczorem znowu odbyla sie odprawa, tym razem z opowiadaniem. Ciekawy system. Odprawy odbywaly sie dwa razy dziennie. Rano kazdy informowal dokladnie co zamierza robic i z kim. Wieczorem zas kazda grupa zdawala ustna relacje z wycieczki.
Nastepnego dnia wybralismy sie do niedalekiej Bjorndalsholi, razem z Erikiem, Linda, Tommym, Markiem i Bastianem. Na jedyna przewidziana do pokonania studnie, Mark, jako dumny Anglik wzial ze soba drabine. Jaskinia byla ponownie "mokra", a w 10-metrowej studni szalal wodospad. Na szczescie zdazylismy przed Markiem i zjechalismy na linie. Pod studnia Erik, Mark i Bastian zawrocili (chcieli zdazyc na odbywajace sie po poludniu cwiczenia ratownicze), zas my z Linda i Tommym poczolgalismy sie w wodzie ciasnymi korytarzami w strone syfonu. W jaskini tej na uwage zaslugiwalo fantazyjne uwarstwienie marmuru oraz marmurowe meandry. Co ciekawe, oferuje ona mozliwosc trawersu, choc wymaga to wczesniejszego przygotowania liny w studni, ktora sie wychodzi. Wycieczka do syfonu i z powrotem zajela nam ok. 2 godzin. Z otworu wypadlismy wprost na ekipe cwiczaca ratownictwo. Grzecznie podziekowalismy za propozycje udzialu (bariera jezykowa) i udalismy sie zamiast tego sami do dwoch malych jaskiniek poleconych przez Kimmo. Tym sposobem ominela nas wizyta lokalnej prasy, ktora z cwiczen ratunkowych zrobila krotki fotoreportaz.
W kazdym razie, pierwsza z jaskinek, Musekjevegrotta, rownie dobrze moglaby znajdowac sie na Jurze. To sucha jaskinia, do przebycia wylacznie na czworakach. Na jej koncu znajduje sie blotne jeziorko, totez po ok. pol godzinie wycieczki wyszlismy dosyc brudni. To bylo nawet zgodne z planem, gdyz druga zaplanowana do odwiedzenia grota byla aktywna i mielismy sie w niej umyc. Jaskinia ta zostala odkryta niedawno i nikt, kogo pytalismy, nie znal jej nazwy. Byla to krotka i troche mokra wycieczka do srodka gory na 15 minut. Niestety przy otworze bylo troche suchego przeciskania sie, przez co plan zawiodl i ostatecznie musielismy umyc sie w przeplywajacym przez oboz strumyku.
Na dzien nastepny zaplanowano sprzatanie Bjorndalssjakty, tj. drugiego otworu Bjorndalsholi. Tu dygresja. Otoz do polanki, na ktorej odbywal sie oboz, docieralo sie przez teren bylego magazynu wojskowego. Tutejsze okolice miescily w czasie zimnej wojny strategiczna baze lotnicza sil Zachodu. Jest tu tez kilka cmentarzy z okresu drugiej wojny swiatowej - niemiecki, brytyjski ("commonwealth"), jugoslawianski. Groby radzieckie zostaly jednak przeniesione gdzies indziej, aby Sowieci musieli postarac sie o preteksty dla obecnosci swoich szpiegow bardziej wyrafinowane niz zapalanie zniczy. Obecnie, stare, zamaskowane (zadarnione) baraki zostaly wynajete miejscowym, ktorzy, wyglada na to, trzymaja w nich... z grubsza zlom. To Norwegia, ktorej nie znalismy. Wraki, walajace sie silniki, stary autobus zamieniony w magazyn gratow. W kazdym razie, jeden z miejscowych postanowil pozbyc sie czesci swojej "kolekcji", wrzucajac ja do Bjorndalssjakty. Sprawca zostal ukarany mandatem, ale smieci pozostaly.
My uchylilismy sie od spolecznych obowiazkow, zaproszeni przez Szwedow z ktorymi sie trzymalismy na wycieczke do Kvandalsholi. Pojechalismy tam z Linda i Tommym - Erik i pies Heidi zostali pomoc przy odsmiecaniu. Akcja wymagala nieco przygotowan - w aktywnej Kvandalsholi mielismy sie spodziewac kilku malych prozkow, w tym takich ze zjazdami do jeziorek. Musielismy pozyczyc troche sprzetu od Marka.
Poreczowalem ja i Tommy, ktory znal jaskinie. Bylismy bardzo bojowo nastawieni, dzialalismy rownolegle, strategicznie, taktycznie i w ogole bardzo sprawnie, bo miala to byc przeciez powazna i dluga akcja. Nawet Tommy zostal wiec nieco zaskoczony syfonem koncowym. Dzieki "sprezowi" mielismy dobry czas. Poszlismy jeszcze obejrzec boczny ciag, pod prad intensywnego wodospadu. Jaskinia bardzo sie nam podobala, bedac znowu nieco "inna" - tym razem specyficzne byly marmurowe misy, momentami bardzo glebokie. Akcja trwala lacznie okolo 3 godzin.
Tymczasem z Bjorndalssjakty metodycznie wyciagnieto samochod. Silnik, skrzynia biegow, fotele, kola. Brakowalo tylko ramy. Hipotetyczny koszt tej operacji zostal okreslony na z pewnoscia wyzszy niz kwota mandatu dla smiecacego.
We wtorek ponownie trzymalismy sie ze Szwedami Linda i Erikiem, ktorym najwyrazniej nasze towarzystwo odpowiadalo. Nam tez dobrze sie z nimi chodzilo; pewnie mialo to zwiazek z niewielka roznica wieku miedzy nami. Zdecydowana wiekszosc uczestnikow zjazdu byla bowiem przynajmniej o pol pokolenia starsza od naszej czworki. Wraz z psem Heidi udalismy sie do Svarthammerholi, w ktorej znajduje sie najwieksza sala jaskiniowa Skandynawii. Sala robi wrazenie, choc dysponujac raptem czterema marnymi swiatelkami trudno jest uswiadomic sobie jej ogrom. Czesc spagu pokrywa lodowiec, pod ktory mozna wejsc, docierajac nastepnie ciagle dosyc obszernym korytarzem do syfonu koncowego. Po zwiedzeniu sali, drugim otworem udalismy sie nastepnie do otworu trzeciego (dziurka w srodku skalnej sciany, z rzekomo wspanialym widokiem na doline, ktory zaslonila nam mgla) oraz do galerii z heliktytami (malutkie i delikatne cudenka, strzezone przez troche techniczny przelaz). Ta sucha jaskinia nie byla tak kolorowa jak poprzednio przez nas odwiedzone, ale jej "atrakcje" byly zdecydowanie warte obejrzenia.
Byl to juz czwarty dzien grotolazenia. Kolejny, w ktorym padalo i kolejny, w ktorym musialem ubrac na siebie mokra pianke. Ola jakims cudem wygrzebala do Svarthammerholi ostatnie suche ciuchy. Towarzysko na obozie bylo bardzo milo. Zabralismy kilka egzemplarzy "Polish Caving", co dalo nam okazje do poopowiadania gospodarzom jak jest "u nas". Niektorzy z nich zreszta w Polsce byli. Doskwierala nam juz jednak powoli wilgoc. Nawet Norwedzy przyznali, ze pogoda jest slaba - lokalna gazeta pisala o rekordowo niskich temperaturach. Swoje robila tez obecnosc komarow. Finowie przekonywali nas wprawdzie, ze "duzo komarow" to dopiero wtedy, kiedy nie da sie otworzyc ust, ale nasze swedzace bable mowily nam co innego.
Oboz mial sie tak czy siak ku koncowi. Nieoczekiwanie zakonczyl sie rozwazany przez nas problem dotyczacy tego, kto rozmontuje wychodek, skoro nawet do jego montowania nie bylo wielu ochotnikow. Toaleta zostala po prostu... oblana benzyna i podpalona tak jak stala. Genialne. Po zakopaniu popiolow, udalismy sie na ostatnia wycieczke, ktorej przewodnikiem byl tym razem Svein (prezes). Tym razem miala to byc krotka wizyta liczna grupa (ok. 9 os.).
Podejscie do Russågrotty jak na norweskie warunki bylo wyjatkowo dlugie. Ponad godzine szlismy lesna sciezka w napieciu - istnialo bowiem podejrzenie, ze bedzie za duzo wody. Jaskinia miala byc krotka, ale wyjatkowo urokliwa.
Wewnatrz okazalo sie to prawda. Choc znow nie bylo zbyt kolorowo, na tym wlasnie polegalo zapowiadane piekno. Poklad marmuru, w ktorym rozwinieta byla jaskinia byl bialy, calkiem bialy. Ciekawe wrazenie - wewnatrz bylo bardzo jasno. Przez jaskinie przeplywala krystalicznie czysta rzeka. Weszlismy otworem przy wyplywie wody, nieco technicznie schodzac zapieraczka. Do rzeki nie wchodzilismy (silny nurt, brak mozliwosci przejscia obok). Przeczolgalismy sie sucho pod stropem w kierunku drugiego otworu (ponoru). Choc widzielismy swiatlo otworu, nie dalo sie do niego sucha noga bezpiecznie dojsc. Zrobilismy wiec nieco zdjec i zawrocilismy.
Po powrocie na parking nastapil moment pozegnania. Z lezka w oku podziekowalismy naszym nowym znajomym za goscine i skorzystalismy z uprzejmosci Narve, ktory podwiozl nas spory kawalek z powrotem do Fauske, do naszego schowka bagazowego.
Mielismy jeszcze kilka dni do powrotu. Przez chwile rozwazalismy przeniesienie sie na festiwal wspinaczkowy na wyspie Fugløya. Bylo jednak kilka argumentow przeciw - m.in. to ze festiwal byl platny (choc Tommy zadzwonil do jakiegos swojego znajomego i zalatwil nam znizke!), to, ze informacja w Internecie wspominala cos o imprezie z DJ-em oraz to, ze chcielismy juz troche odpoczac od ludzi. Nadto, z prognozy pogody wywnioskowalismy dosyc czytelnie, ze na tym wyjezdzie nie ubierzemy raczej uprzezy wspinaczkowych.
W zwiazku z tym, nic w zasadzie nie wyjtmujac ze schowka, dorzucilismy don mokre pianki i sprzet jaskiniowy. Sila domykajac drzwi schowka, spakowani "na lekko" ruszylismy na spacer w gory.
Byla to pieciodniowa wycieczka z nawigacja glownie "na azymut". Zaczelismy od popoludniowego marszu na pierwszy lepszy polwysep za miastem. Po drodze minelismy park z kilkoma ciekawostkami o historii tutejszego gornictwa. Okolica Fauske jest znana z wydobywanego tu marmuru. Juz na stacji kolejowej latwo zauwazyc, ze cos jest na rzeczy - malo ktore miasto i malo ktora kolej byloby chyba jednak stac na wykonczenie poczekalni takim rozowym kamieniem.
Pierwsza noc wedrowki spedzilismy na Øyneshøgdzie (110 m), wzgorzu vis-a-vis stacji radarowej (meteo? wojskowej? a moze jedno i drugie?). Jak zwykle troche popadalo, ale nie na tyle, zeby rozwiazac nasze problemy ze slodka woda.
Rano, po krotkiej lekturze ksiazek, ruszylismy kawalek droga w strone Bodø, a potem polna sciezka i wreszcie krzakami na Rapen (390), wypatrzona z daleka "najwyzsza gora w okolicy". Plaski wierzcholek pokrywaly obszerne trzesawiska. Poniewaz gumowcow mielismy juz serdecznie dosc, Ola poruszala sie w japonkach, a ja, coz, po prostu bez skarpet. Nieopodal najwyzszego punktu zorganizowalismy biwak. Na calym obszarze gory pasly sie owce, ale na szczescie nie wykazaly zainteresowania naszym namiotem, nawet kiedy zostawilismy go bez nadzoru na czas wycieczki po wode.
W piatek, po kolejnej sesji czytelniczej, wybralismy po prostu kolejna gore i ruszylismy na azymut; moze z lekka pomoca mapy. Udalo sie nam natrafic na sciezke, ktora wygodnie zeszlismy do morza, do Valnesfjordu. Po dokonaniu zaopatrzenia, podeszlismy kawalek dolina rzeki Botnaga. Byla to trudna przeprawa. Brak sciezek, bardzo wilgotne podloze i przeprawy przez kolejne doplywy zmeczyly nas. Na ok. 350 rozbilismy oboz. Nagroda za trudy byla kapiel w rzece i dostatek swiezej wody. Odkrylismy tez przy okazji, ze od dwoch dni nie ma juz przy nas komarow!
Nastepnego dnia pojawily sie rzeczy nieslychane - przejasnienia i slonce. Na gory Kistrandtindan podchodzilismy dluga grania przez moment nawet w krotkich koszulkach. Widok z pierwszego wierzcholka (979) to byla wspaniala Norwegia, taka jaka znamy i lubimy - morze, gory, fiordy, wyspy, polwyspy... Niewiele ponizej skalistego szczytu, na ok. 800, Ola znalazla trawiasta plasienke ze strumykiem, fantastyczne miejsce na biwak. Rozbilismy namiot i po obiedzie poszlismy na wycieczke kontemplacyjna na drugi wierzcholek (982).
Ostatni nocleg przypadl nam znow nad morzem, na wypatrzonej z gory malutkiej wyspie ze skrawkiem lasu. Udalo sie nam dostac na nia troche skaczac po kamieniach, troche brodzac. Dopiero wieczorem przypomnielismy sobie o zjawisku plywow. Na szczescie rano wody bylo tylko po uda, zdejmujac wiec spodnie dotarlismy z powrotem na wybrzeze, na przystanek autobusowy.
Stamtad, w poniedzialkowy poranek wyruszylismy w dluga podroz do domu...
Mimo deszczowej aury i mimo to, ze wbrew planom nie przewspinalismy ani jednego wyciagu, jestesmy z wyjazdu bardzo zadowoleni. Szczegolnie podczas jaskiniowej czesci poznalismy kilku ciekawych ludzi, z ktorymi milo spedzilismy czas (dzieki!) i ktorych mamy nadzieje jeszcze nieraz spotkac. Nasza spokojna i niespieszna wycieczka po obozie w Setså pozwolila zas nam zregenerowac sie psychicznie i z optymizmem planowac kolejne wyjazdy.
Większość zdjęć została zamieszczona w artykule dzięki uprzejmości Petera Blomqvista ze Szwecji. Więcej w jego galerii: http://users.grevture.com/~bionio/foto/2012/20120727-0801_grottesamling/index.html oraz na stronie http://foto.bionio.se