Relacje:Islandia 2016
Islandia’2017
Islandia, leżąca na peryferiach Europy z swoją unikatową przyrodą, geologią i ogólnym charakterem wyspy jest na pewno ciekawym celem poznawczych wypraw. Nie było inaczej w naszym przypadku. Za cel obraliśmy sobie południową część wyspy gdzie występuje największe nagromadzenie wulkanów, lodowców i gejzerów oraz najwyższa góra na wyspie – Hvanndalsnukur (2119). Szczyt ten jest zwieńczeniem obręczy krateru starego wulkanu wtopionego w największy lodowiec Europy Vatnajoköll. Chcieliśmy również zobaczyć jaskinie uformowane w lodzie i zastygłej dawno lawie.
Mieliśmy tydzień czasu na zrealizowanie postawionych celów. Ze Śląska po nocnej jeździe autami docieramy do Gdańska skąd mamy prawie 4 godziny lotu do Reykjaviku. Nasze bagaże budziły trochę ciekawości gdyż spakowane narty i sprzęt mogły przypominać worki z zwłokami. Lot był spokojny i nawet trochę odespaliśmy nocny przejazd do Gdańska (zwłaszcza kierowcy). Na lotnisku w Keflavik czekały już na nas dwie Dacie Logan, którymi będziemy podróżować po Islandii. Już po ciemku wrzucamy wszystko do aut i jedziemy na upatrzone przez Tomka na Google Map miejsce. Mimo zimy śniegu prawie wcale nie widać a temperatura wyższa niż w Polsce choć jesteśmy pod kołem polarnym. Wyspa znana jest jednak z bardzo kapryśnej pogody co jest zasługą ciepłego Golfsztromu i bliskości arktycznej Grenlandii. Z prognoz tygodniowych wywnioskowaliśmy, że najlepszym dniem na wyjście na szczyt będzie niedziela co nawet nam bardzo pasowało.
Pierwszy biwak wypada więc nieopodal brzegu jeziora. Śniegu brak więc trudno mówić o zimowych warunkach. Ranek był mglisty a wstaliśmy niemal po ciemku. Musimy się dostać dzisiaj do oddalonego po ponad 300 km lodowca Vatnajoköll. Zaraz po śniadaniu ruszamy w mglistą dal. Najpierw spotykamy więcej osób na koniach (są tu hodowane kuce) niż w autach. Wkrótce się przejaśniło i pojawiło się słońce rozświetlając w całej okazałości tą niezwykłą krainę. Droga nr 1 wiodąca wokół wyspy jest w bardzo różnym stanie. Charakterystyczne są na pewno zwężenia do jednego pasa niemal na wszystkich mostach i groblach. Ruch nie jest duży i jak na zimę nawet sporo turystów. Im dalej na wschód tym mniej osad i w ogóle domów. Po drodze podchodzimy do wodospadu Selfoss.
Słońce i błękitne niebo na tle którego brylował z daleka widoczny Hvanndalsnukur. „Szkoda, że dziś nie wypadło na wyjście” – pomyślał zapewne każdy z nas. Późnym popołudniem docieramy do turystycznej chatki znajdującej się może o kilometr od „jedynki”. Nie posiadając terenowych samochodów ostrożnie podjeżdżamy w pobliże chatki, która wydaje się dość duża choć jak się okazuje większa część jest niedostępna (coś w rodzaju pomieszczenia gospodarczego). Dla nas jednak to super schronienie. Jest stół, drewniane łoża i ławy. Korzystając jeszcze z krótkiego zimowego dnia jedziemy do lodowej laguny. Miejsce ciekawe. Lodowiec schodzi tu niemal do morza. Krótka rzeka niesie bryły lodu do wzburzonego Atlantyku. Co ciekawe, woda w rzece jest słona (o czym przekonaliśmy się dopiero w chatce używając nabranej tu wody) co zapewne jest efektem cofek. Wieczorem już przy „naszej” chatce przygotowujemy cały sprzęt na jutrzejszą akcję górską. Śpimy w wygodnych warunkach.
Wstajemy o trzeciej. W zupełnych ciemnościach jedziemy kilkanaście kilometrów na zachód na mały parking skąd zaczyna się teoretyczny szlak na Hvanna. Był tu nawet rozbity jakiś mały namiot i stało auto. Nikogo jednak nie spotykamy. Szybko ruszamy w mglistą i wilgotną noc kierując się GPSem. Zaczyna padać deszcz. Idąc w górę doliny szybko się orientujemy, że to niewłaściwa droga. Już na wstępie błądzimy. Patrząc już bardziej uważnie na GPS wracamy w dół i odnajdujemy kładkę przerzuconą nad rwącym strumieniem. Dalej po dość stromym zboczu lawowego stoku pniemy się w górę, ciągle w nieprzyjemnej mżawce lub deszczu. Szybko jesteśmy więc mokrzy. Co jakiś czas wykręcamy rękawice. Gdzieś na wysokości 900 m n. p. m. dochodzimy do pasa skał i śniegu. Powoli dnieje. Wyżej natrafiamy na duże zalodzenie więc na buty zakładamy raki. Śniegu jest coraz więcej, zdobywamy mozolnie wysokość. Z każdym metrem do góry widoczność coraz bardziej spada. Brak tu zupełnie jakichkolwiek punktów odniesienia. Na ma żadnych tyczek jak to spotyka się w niektórych górach. Tylko biel lub czerń wulkanicznych skał scalanych w jeden szary odcień. Za małą grańką zakładamy uprzęże z niezbędnym sprzętem oraz narty co znakomicie ułatwia dalsze podchodzenie. Liną póki co się nie wiążemy. Wraz z wysokością temperatura gwałtownie spada, wiatr wzmaga na sile a widoczność spada do kilkunastu zaledwie metrów. Wchodzimy na lodowiec. Lodowiec jak to lodowiec jest inny o każdej porze roku a nawet dnia. Może posiadać ukryte szczeliny. W tej widoczności kierujemy się ciągle wskazaniami GPSów w których mieliśmy wbity ślad podejścia. Damian toruje a Tomek idąc jako drugi prowadzi nawigację: „idź ciut w prawo”, „tak trzymaj”, „skręć lekko w lewo”. Wkrótce „mleko” gęstnieje a błędniki zaczynają nawalać powodując szersze niż trzeba rozstawianie kijków do utrzymania równowagi. Nieraz już mieliśmy do czynienia z podobnymi warunkami lecz tu jest Islandia. Nie można tu liczyć w razie draki na realną pomoc, ewentualny, przypadkowy zjazd w dół nie doprowadzi do wioski czy schroniska jak to ma miejsce w innych górach Europy a bardziej prawdopodobne jest natknięcie się na pas szczelin, seraków czy też innych niespodzianek. Wkrótce pod wpływem niskiej temperatury nasze mokre ubrania zamieniają się w lodowe pancerze. Zdjęcie rękawicy powoduje błyskawiczną jej zamianę w twardą bryłę. Zrobienie zdjęcia w tych warunkach jest z tych powodów niebezpieczne. Na wysokości niespełna 1800 m n. p. m. analizujemy sytuację. Do wierzchołka zostało nam 300 m przewyższenia i niemal 3 km płaskiego lodowca. Przebyliśmy trzy czwarte drogi lecz co to ma za znaczenie. Każdy dalszy metr w tej wszechogarniającej bieli stawał się coraz trudniejszy nie ze względów technicznych trudności bo te akurat tu nie występują w nadmiarze lecz z powodu ciągle pogarszającej się pogody. Pomijając już niechęć do wiązania się liną (po prostu w tych warunkach operacje z liną wydłużyły by czas działania mimo poprawy komfortu psychicznego) to dalsza droga mogła być wyzwaniem nie wartym ryzyka utraty kontroli nad wydarzeniami. W tych okolicznościach z ciężkim sercem ale i z rozsądkiem postanawiamy zawrócić. Zdzieramy foki i wypatrując szybko znikających na śniegu śladów podejścia mkniemy w dół. Zjazd mimo trudnych warunków jest na swój sposób piękny. Nie możemy pozwolić na zbłądzenie. Dopiero teraz widzimy, że całkiem spory dystans pokonaliśmy na nartach. Wracamy do granicy lepszej pogody i widoczności osiągając spokojnym zjazdem granicę śniegu. Jak na ironię pojawia się słońce zalewając swym blaskiem bezkresny pejzaż sięgający na południu aż po burzliwy Atlantyk. Trochę smutni schodzimy dalej już na nogach do aut podziwiając w świetle dnia przepiękny krajobraz. Wracamy do „naszej chatki” na nocleg. Wieczorem mocno wieje. Kolejny dzień to wycieczka do lodowych jaskiń. Idziemy około 7 km gruntową drogą w stronę czoła lodowca. Co pewien czas przejeżdżają duże terenowe samochody na szerokich oponach wiozących turystów (kosztuje to podobna sporo) pod lodowiec. Wchodzimy tu do dwóch jaskiń wyżłobionych w lodowcu. W jednej płynie rzeka więc docieramy do ostatniego suchego miejsca. Niesamowite są kolory lodu w zależności od padającego światła. Wybieramy się również na lodowiec. W przeciwieństwie do lodowca na Hvannie tu lód jest odkryty i twardy jak kamień. Czasem przecięty głębokimi szczelinami. Wracamy do chatki tą samą drogą ciesząc się, że posiadamy tak znakomite lokum.
Ranek dnia następnego był dość emocjonujący. Wszystko przez obfity opad śniegu. Po śniadaniu jeszcze w ciemnościach próbujemy dojechać do głównej drogi. Damian z Tomkiem jadą w autach a pozostali idą z czołówkami pieszo przed autami wskazując domniemany trakt. Wprawdzie udaje nam się wydostać na „jedynkę” lecz i ona jest całkowicie zasypana i nieskalana śladami opon. Sypie nadal i tylko tyczki utwierdzają nas, że jedziemy właściwie. Do tego dochodzi szalejący wiatr więc przy otwieraniu drzwi należy baczyć aby ich nie wyrwało. Z 30 km na zachód śniegu jakby nie co mniej. Najpierw robimy wycieczkę do wodospadu Svartifoss gdzie rzeka spada wzdłuż pionowych, bazaltowych słupów. Potem zjeżdżamy po trudnej w tych warunkach drodze do kanionu Fjaðrárgljúfur uznawanego jako najpiękniejszy na Islandii. Tym razem już w prawdziwych zimowych warunkach przechodzimy szlakiem wzdłuż jego wschodniej krawędzi. Z kolei w okolicach Vik możemy na czarnej plaży podziwiać bazaltowe słupy wysokiego klifu z furią atakowane przez potężne fale rozgniewanego Atlantyku. Dalej jedziemy pod wulkan Eyjafjallajökul gdzie w uroczej dolinie znajduje się nieczynny już oficjalnie basen z ciepłą wodą. Oczywiście kąpiel była jak najbardziej wskazana. W okolicy płynie kilka gorących strumieni a woda w basenie jest ciepła ale bez szału. Spotykamy tu również trójkę Polaków wędrujących autostopem. Pod wieczór zajeżdżamy do upatrzonej wcześniej jaskini Steinahellir. To duża pieczara w zboczu nieopodal drogi. Wejście odgrodzone drewnianym, ażurowym ogrodzeniem (otwartym). Miejsce idealne na nocleg. Na dworze wiatr narywał autami a szum Atlantyku dochodził aż tu. My jednak byliśmy schowani w zacisznej pieczarze i komfortowo, tym razem w namiotach spędziliśmy noc.
Czerwony świt zdopingował nas do dalszego działania. Jedziemy do wodospadu Gulfoss oraz obszaru gejzerów. Z bliska więc możemy podziwiać te niezwykłe zjawiska. W drodze do Þingvellir zbaczamy do jednej z jaskiń. Pogoda ulega gwałtownej zmianie i wkrótce jedziemy w totalnej śnieżycy. Þingvellir to ciekawe miejsce. Przebiega tu granica między dwoma kontynentalnymi płytami tektonicznymi: amerykańską i euroazjatycką. Oprócz tego teren był przez ostatnie wieki centrum kulturowym Islandczyków.Następnie jedziemy na południe wzdłuż ogromnego jeziora. Nocleg znajdujemy w małej chatynce będącej zapewne hangarem na łódź tuż nad brzegiem jeziora, w której jest akurat miejsce na dwa namioty.
W następnym dniu w zimowej scenerii poruszamy się na zachód wyspy. Przed południem robimy wypad górskim szlakiem do ciepłych wód na północ od Hveragerði. Tu rzeka była rzeczywiście ciepła. Co jakiś czas wychodzimy wytarzać się w śniegu by ponownie upajać się kąpielą w scenerii śnieżnych gór. Powrót do aut już w padającym śniegu. Po południu jedziemy jeszcze do lawowej jaskini Raufarholshellir. Trwają tu jednak prace nad udostępniem jej dla ruchu turystycznego. Jaskinia ma ponad kilometr długości w postaci wymytego przez strumień lawy obszernego korytarza. W kilku miejscach strop jest zapadnięty więc wpada tu światło dzienne. Dochodzimy do miejsca gdzie pracowała ekipa robotników. Do końca iść nie możemy. Jaskinia o tyle ciekawa, że zupełnie inna od dotychczas nam znanych. Jedziemy jeszcze w stronę jaskini Leiðarendi lecz śniegu jest tu znacznie więcej a droga, w która trzeba było wjechać w tych warunkach raczej dostępna tylko dla samochodów 4x4 i to na wysokim podwoziu. Tego samego wieczoru docieramy na nasz „pierwszy” i ostatni biwak nad jeziorem. Tu umówieni byliśmy z Stasiem Zawadą naszym kolegą, dawnym członkiem klubu, który od dziesięciu lat mieszka na Islandii. Stasiu dowiózł nam pizzę więc robimy ucztę. Planowaliśmy przed wylotem zwiedzić stolicę lecz Stasiu od razu ostrzegł nas przed mającą nastąpić nazajutrz nawałnicą. Mieli przed południem zamknąć drogę do lotniska. Ponieważ jeszcze panowała cisza przed burzą więc jedziemy na nocny rajd po stolicy. Stasiu niczym rasowy przewodnik oprowadził nas po wszystkich ciekawych zakątkach opowiadając różne ciekawe historie. Dopiero po północy wracamy na biwak tym razem już naprawdę zimowy. W nocy targa namiotami a wiatr wyje z zdwojoną siłą.
Ranek to szybka ewakuacja. Błyskawicznie zwijamy namioty i od razu ruszamy zaśnieżoną całkowicie drogą w stronę Keflavik. Rzuca nas na wszystkie strony ale udaje się bez szwanku dotrzeć do lotniska. Przerzucamy cały szpej do budynku i odstawiamy samochody w miejsce gdzie je odbieraliśmy. Przejście tego kawałka zmusza do uwagi gdyż wiatr mógł nas w każdej chwili powalić. Czas do odlotu upływa nam na misternym pakowaniu. Przelot do Gdańska i jeszcze tej samej nocy wracamy naszymi już autami do domu walcząc z ogarniającą sennością.
Cóż, nie udało nam się wyjść na górę lecz dzięki tej eskapadzie mogliśmy poznać całkiem odmienny kraj z surowym charakterem i doświadczyć niecodziennych zjawisk.
W wyjeździe udział wzięli: Damian Szołtysik, Tomasz Jaworski, Łukasz Pawlas, Michał Wyciślik, Teresa Szołtysik, Paweł Szołtysik, Agnieszka Sarnecka (AKG)
Wyjazd odbył się w dniach 17 - 25 lutego 2017