Wyjazdy 2017
II kwartał
Tatry Zach. - rowerowo-narciarski wypad na grzbiet Rakonia
Niestety tym razem fatalne prognozy pogody się sprawdziły. Mając to na uwadze wybieramy na skiturowe ostatki górne partie doliny Chochołowskiej. Najpierw na rowerach (wszędzie mnóstwo wody i błota, w dodatku ciągłe zlewy z nieba) a od schroniska początkowo z buta a potem już po śniegu. Planowałem Czerwony Wierch lecz upatrzony żleb zaledwie w 2/3 był wyśnieżony a wkrótce zakryła go całkowicie cwangla więc podchodzimy na Rakonia (1866). W okolicach szczytu następuje zmiana deszczu na grad więc przepinamy się błyskawicznie do zjazdu. Mimo fatalnej pogody zjazd początkowo wspaniały, później trzeba w kilku miejscach zdjąć narty i dojść do schroniska szlakiem a właściwie potokiem. Jak tylko wsiedliśmy na rowery znów zaczyna lać. Zmoknięci, ochlapani i zziębnięci szybko zjeżdżamy do auta. Dosłownie na kilka metrów przed autem Esa zalicza spektakularny upadek (nogę miała zakleszczoną między nartami a kierownicą) lecz na szczęście nic groźnego się nie stało. Potem tylko myjemy w rzece sprzęt i wracamy do domu. Łącznie zrobiliśmy 27 km i ponad 1000 m deniwelacji. Myślę, że długo będziemy pamiętać ten wyjazd.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FChocholowska
SŁOWACJA: Tatry Zach. - Salatyn
Niekorzystne prognozy pogody, zanikająca pokrywa śnieżna i niechęć do noszenia nart więcej niż jest to konieczne zdecydowały poniekąd za nas o wyborze celu wycieczki skiturowej. Padło na Tatrzański KLASYK. W temperaturze + 11 stopni (łał tak ciepło jeszcze nie było - uf jak ciepło - ale się pocę) w szybkim tempie w pełni słońca wchodzimy na szczyt. Widok ośnieżonych szczytów kontrastował z morzem zielonymi łąk w dolinach. Niestety szybko przychodzą chmury i deszcz mobilizują do zagęszczenia ruchów w celu odwrotu - ale jakiego - prawie dziewiczy stok - w tym dniu przed nami na górze była tylko czwórka Słowaków. Szybki zjazd w "górskiej" części i nie do końca wytopiona nartostrada są ostatnim akordem dnia. Czasowy bilans wypadu trochę nie korzystny bo 6 godzin w aucie a 4 w górach - ale za to jakich.
http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FSalatyn
Majówka w Czarnobylu
Postanowiłem wreszcie zrealizować długo planowany wyjazd do Czarnobyla. Jako fan klimatów postapo, miast-widm nie mogłem sobie wyobrazić by pewnego dnia tam nie zawitać. Wyprawę zacząłem od dojazdu do Warszawy. W Warszawie miałem 2,5 h okienko między jednym autokarem a następnym, dlatego poświęciłem ten czas na spacer po stolicy, w której dotychczas nie byłem nawet przejazdem. Zahaczyłem o wszystkie najbardziej popularne miejsca i jakoś szału nie było. Ok, miasto zadbane, czyste, sporo zabytków, ale na kolana to mnie nie rzuciło. Ze wszystkich miejsc Pałac Kultury wydał mi się zdecydowanie najciekawszym architektonicznie i stylowo zabytkiem. To zabawne, zwłaszcza gdy pomyślę jak wiele osób mówi, że Pałac to budowlany potworek, który trzeba by było zaorać.
O 20 załadowałem się w kolejny autokar jadący na Ukrainę. Na granicy w Dorhusku straciliśmy sześć godzin, ale na szczęście większość tego czasu przekimałem. Pierwsze co mnie uderzyło po wjeździe na Ukrainę to prawie niewidoczna obecność cywilizacji. Łąki, pola, lasy, łąki, pola, lasy. No spoko, jestem na jakiś peryferiach to pewnie później zaczną się jakieś miasta i wsie- pomyślałem na początku. Ale gdzie tam! Łąki, pola, lasy, łąki, pola, lasy, trzy chałupki gdzieś w oddali, łaki, pola, lasy i tak w kółko. Czy te trzy domki tu, dwa tam to typowa wielkość tutejszych wsi? – zastanawiałem się później - może tak… Ostatecznie minęliśmy może jakieś dwie większe miasteczka i parę wsi w drodze do Kijowa. Niestety ze względu na duże opóźnienie na granicy nie było czasu zwiedzić stolicy czym byłem bardzo zawiedziony. Jedyną opcją było szybkie zwiedzanie byłej Willi Janukowycza przemianowanej na Muzeum Korupcji, ale mnie to całkowicie nie interesowało. Podejrzewam, że wszystkie wille bogaczy są do siebie podobne: złote wanny, złote klamki, pola golfowe i wypasione fury w garażu. Jak się później dowiedziałem z relacji, było właśnie tak jak przypuszczałem.
Po południu ruszyłem wreszcie na północ do Sławutycza, w którym miałem nocować. Niewielkie miasto 30 km od Czarnobyla założone dla ludzi ewakuowanych z Prypeci oraz dla osób wciąż pracujących w elektrowni atomowej. Następnego dnia wczesnym rankiem załadowałem się do eksterytorialnego pociągu do Stefy. Na miejscu poznałem przewodnika Jurija ,który z wyglądu był najbardziej stereotypowym Rosjaninem jakiego można sobie wyobrazić. Po krótkim objaśnieniu kwestii bezpieczeństwa itp. zaczęliśmy eksplorację. Na początku zobaczyliśmy nowy sarkofag nad blokiem nr 4. Wbrew pozorom samo nasunięcie nowego sarkofagu na stary nie załatwiło sprawy i do dziś alpiniści przemysłowi kończą budowę. Ich długość pracy zależy od poziomu promieniowania nad sarkofagiem danego dnia, który czasami wynosi nawet 1000 mSv/h- przy takim promieniowaniu mogą pracować przez 6 minut, podczas gdy przejście wszystkich procedur kontrolnych przed i po pracy nawet osiem godzin. Następnie zwiedziłem port rzeczny przy którym rdzewieją dźwigi portowe, czołg, który miał być wykorzystany do strzelania specjalnie zaprojektowanymi pociskami w uszkodzony reaktor(!) (sowieci to mieli fantazje), zdalnie sterowane roboty służące do usuwania radioaktywnych odłamków reaktora, niedokończony blok 5 i 6, komin chłodniczy. Do Czerwonego Lasu nie wolno był wejść, ponieważ wciąż jest tam wysokie promieniowanie. Nasze pomiary przy drodze wskazały na co najmniej 35 mSv/h.
Następny dzień zacząłem od Oka Moskwy. Wejście na tę gigantyczną antenę zajęło mi ok. 50 min, ale widoki były fantastyczne. Z góry cały obszar Strefy wygląda jak Puszcza Białowieska: wielkie, gęste połacie drzew w różnych odcieniach zieleni, rzeka, parę większych i mniejszych zbiorników wodnych. Jednym słowem sielanka. Następnym punktem zwiedzania była Prypeć. Promieniowanie na większości obszaru jest stosunkowo niskie i rzadko przekracza 1 mSv/h, jest jednak kilka miejsc, których lepiej unikać. Jednym z nich są podziemia szpitala w Prypeci, w której zmagazynowane kombinezony likwidatorów promieniują na poziomie 1500 mSv/h i zdecydowanie nie miałem ochoty się tam zapuszczać. Niewielka strata, bo miejsc do odwiedzenia było całe mnóstwo. Poza górną częścią szpitala, połaziłem po paru przedszkolach, szkołach, ruinach hotelu i kawiarni zlokalizowanej nad brzegiem jeziora, blokach mieszkalnych, zadziwiająco dobrze zachowanej szklarni, która spokojnie mogła by posłużyć jako miejsce akcji jakiegoś horroru. Na płycie boiska miejskiego rośnie dzisiaj bujny las i gdyby mi nie powiedziano, że był tam stadion, to w życiu sam bym się nie domyślił. Nie sposób wymienić wszystkich ciekawych miejsc, które widziałem, więc nawet nie będę próbował. Przez cały pobyt w Strefie przechodziłem regularne kontrole dozymetryczne, które na szczęście nic nie stwierdziły, więc na koniec zadowolony mogłem wrócić do domu.
Na zakończenie mogę tylko dodać, że bardzo polecam odwiedzić Strefę Zero. Jest to jedyne takie miejsce na świecie i nie wiadomo jak długo pozostanie w takim stanie jak teraz, bo złomiarze ostro sobie ostrzą na nie zęby, wiele budynków się wali, a natura coraz większymi kawałkami pochłania ślady dawnej obecności człowieka. Za parę lat może już nic z tego nie zostanie.
Beskid Żyw. - bieg na Rysiankę
Dysponując kilkoma godzinami czasu postanowiliśmy skoczyć raz jeszcze w Beskid Żywiecki jednak tym razem bez pewności co do warunków terenowych. Nastawialiśmy się zarówno na wyjście skiturowe jak i na bieg górski. Widok w górę z Żabnicy decyduje o pozostawieniu nart skuturowych w aucie (było zielono, tylko na górze jakieś płaty śniegu). Od auta podbieg zielonym szlakiem na Rysiankę. Na stromych odcinkach idziemy szybkim marszem a na łagodniejszych ambitnie podbiegamy walcząc z narastającym zmęczeniem. Gdzieś na wys. 1100 m pojawia się śnieg dobry do zjazdu (nawet chwilę pożałowałem, że jednak nie zawierzyłem swojej intuicji śniegowej), który utrudnia podejście/podbieg. Wkrótce osiągamy schronisko gdzie robimy nie zbyt długi odpoczynek. Zbiegamy wprawdzie szlakiem lecz tylko częściowo gdyż wykorzystujemy inne leśne drogi co znakomicie urozmaica zadanie. Bardzo szybko docieramy do auta nie czując nawet bólu w kolanach za to wspaniałe uczucie lekkiego zmęczenia i pulsującej w żyłach krwi.
Tu foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2017/Rysianka
Beskid Żyw. - Pilsko/Mechy
Lawinowa "czwórka" w Tatrach nie pozostawiała wiele możliwości. Warunki śnieżne w okolicach Pilska (1557) przerosły jednak nasze najśmielsze oczekiwania. Od auta z Soptoni Wlk. ruszamy na nartach dol. Cebulowego Potoku aż na graniczny grzbiet w okolicach Hali Miziowej. W trakcie marszruty pada dość intensywnie śnieg. Po odpoczynku w schronisku podejście na Pilsko (tu pojawiło się więcej skiturowców) gdzie akurat chmury zaczęły się przerzedzać więc można było zrealizować wypad na rzadko uczęszczany wierzchołek Mechów (1466) wznoszący się dalej na południe, całkowicie na terenie Słowcji. Stąd mamy cudowny zjazd dość nachylonym zboczem w boskim puchu do doliny Raztoki gdzie tylko na nie wielkim odcinku powalone drzewa utrudniały nam zadanie. Po sforsowaniu potoku (narty przerzuciliśmy na drugą stronę) ponownie odrabiamy wysokość kierując się na graniczny grzbiet. Wychodzimy na niego idealnie w miejscu, w którym zamierzaliśmy. Stąd przepiękny zjazd do Cebulowego Potoku i choć śnieg na dole został trochę uszczuplony to i tak udaje nam się zjechać do auta co jak na koniec kwietnia w Beskidach nie zdarza się często. Zrobiliśmy 16 km i ponad 1000 m deniwelacji. Większość szlaku była kompletnie nieprzetarta. Ludzi spotkaliśmy tylko w okolicy schroniska. Nawet nie spodziewaliśmy się, że wyjdzie z tego taka piękna skitura.
Tu fotorelacja: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FPilsko
Tu króciutka migawka filmowa autorstwa Heńka Tomanka: https://vimeo.com/214737990
Jura - Jaskinia Koralowa
Po zaliczeniu "Najgłębszej Jurajskiej" mając chwilę czasu kierujemy się w stronę Olsztyńskiej/Wszystkich Świętych. Po drodze jakimś magicznym sposobem gubimy się z dziesięć razy. Finalnie docieramy pod otwory, które niestety zostały już wypełnione przez drużyny ratownicze prowadzące tam ćwiczenia. Decydujemy się na szybkie zejście do Koralowej. Odwiedzamy Salę Zawaliskowę - niezmiennie urokliwa i przerażająca. Zdobywamy WAR - udaje się bez ofiar w ludziach. Po zwiedzeniu wystawy glinianych... juwenaliów zbieramy się do wyjścia.
http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2Fkoralowa2017
Jura - Jaskinia Studnisko
Upiekło się, nie musiałem czekać do września. Jakimś magicznym sposobem podczepiłem się pod zespół chłopaków z SGSP, którzy już wkrótce będą dowodzić akcjami ratunkowymi na wysokościach. Upiekło się podwójnie, bo dodatkowo była okazja spotkać się z Ratownikami z Olsztyna, którzy wpadli do nas sprawdzić jak sobie radzimy.
Niesamowite jest to, jak zareagowałem widząc niebieskie krzyż na bluzach. Niby tacy sami ludzie jak ja (w sensie, że dwie ręce, dwie nogi, głowa itd zależnie od płci), a jednak jakby stali „po drugiej stronie barykady”. Do dziś zadaję sobie pytanie: czy to odruch, czy instynktowna reakcja sprawia, że widząc ratownika człowiek przełącza się automatycznie na tryb wykonywania poleceń? Nie wiem…
Wróćmy do jaskini, bowiem przed naszymi stopami rozwarła swą paszczę mityczna jaskinia na „S”. Jaskinia Studnisko.
W mojej głowie wokół Studniska powstał jakiś tajemniczy mit. Od początku szlajania się po Sokolich Górach wiedziałem, że jest taki obiekt. Ba! Nawet widziałem otwór raz, czy dwa, natomiast nigdy wcześniej nawet nie przymierzałem się do tej jaskini. Wcześniej wiedziałem, że „trzeba dużo liny i umiejętności”, później biegałem po Tatrach z kursem, następnie jakoś było nam tak nie po drodze. Aż do soboty.
Stając na krawędzi otworu wspomniałem słowa Pitera: „po Tatrach jaskinie jurajskie będą jak wczołganie się pod tapczan”. Spodziewałem się więc, że ze względu na rozmiar i głębokość Jaskini Studnisko (jako tej naj-naj-naj), dane mi będzie poczuć odrobinę tatrzańskiego klimatu. Nie pozostało więc nic innego, jak wskoczyć do dziury by to sprawdzić.
Legendarny, śmiercionośny zjazd do Komory Wejściowej. Kilometry metrów do pokonania, legendarny dzwon, który powala rozmiarami i przestrzenią. Gdzie on jest? Czy zaczynam odczuwać rozczarowanie? Czyżby niedosyt wynikający z faktu, że lina pod rolkami już się skończyła i stoję na dnie? A może odebrałem sobie część tajemnic jaskini rozrywając jej mroki nowym światłem?
Zdziwienie, na pewno zdziwienie. Bo miało być przerażająco, przestrzennie, a jest… Przytulnie. „Dzień dobry Pani Jaskinio” ciśnie się jeszcze raz na usta. Póki co rozglądamy się po sali, zrzucam szpej, ruszamy do Maryny, by poczuć odrobinę Pragnienia.
Bardzo przyjemnie będę wspominał drogę w dół, do dna. Było to jedno z tych zejść, w trakcie których zawalaty człek jadąc na plecach grawitacji co chwilę myśli: „ale tędy to nie wylezę, nie przecisnę się w górę, tu będzie problem, ledwo zlazłem, nie wylezę bez ściągania z siebie gratów”. Bo Jaskinia Studnisko na tym odcinku to momentami jakby Miętusia i jej Ciasny Korytarzyk. Więc cisnąłem się w dół, skazując sam siebie na późniejsze pokonywanie tej samej drogi w górę, mając przeciw sobie swój gabaryt, grawitację i wszystko to, o co można zaczepić kombinezonem. Pchałem się do dna, z uśmiechem na ustach.
Okolice najgłębszego punktu jaskini. Kładę się, wrzucam nogi w otwór i staram się wepchnąć najdalej jak jestem w stanie. Mam nadzieję, że ostatnie rozwidlenie które ledwie minąłem wsuwając się do wysokości kolan, jest legendarnym -77,5. Tyle. Wracamy.
Przeczucie Maryny, które wydawać by się mogło będzie chciało mnie zabić, zatrzymuje mnie na dłużej tylko raz. Wystarczyło zdjąć kask, wyjąć aparat, poszukać kilku cm obwodu likwidując kaptur i kawałek źle ułożonego kombinezonu i już jesteśmy na Pochyłej. Wyskakujemy jeszcze na chwilę do Sali Zawaliskowej.
Miła, przyjemna, poduszkowa. Dyndające pod stropem, dumnie prężące pierś Kalafiory zachwycają. Mały stalaktytowy lasek też wydaje się całkiem przyjemny. Tylko na potęgę kudłaty strop przypomina, że pora się zbierać – posiadacze włochatych futerek chcą jeszcze trochę pospać. Kierujemy się w stronę powierzchni.
Wpinamy się kolejno w linę, ja zamykam i deporęczuję drogę. Idzie jakoś topornie, chyba z żalu. Co chwila przystaję, staram się zrobić jeszcze jedno zdjęcie. Naprawdę szkoda stąd wychodzić, pomimo że Studnisko jeszcze ma na rękach świeżą krew ostatniej ofiary. A, nie, przepraszam, to nie Studnisko ma zakrwawione dłonie, lecz ludzka głupota. Studnisko jest po prostu jaskinią, z jej wszystkimi jaskiniowymi zachowaniami. Tak więc, ten teges, do widzenia Pani Jaskinio. Do zobaczenia.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2017/studnisko2017
Tatry Zach. - jaskinia Czarna - partie Techuby od sali Francuskiej
W Tatry wróciła zima. W głębokim śniegu podchodzimy pod otwór Czarnej. W przykrym zimnie zjeżdżamy Zlotówką i lecimy do sali Francuskiej. Naszym celem jest przejście z tego miejsca dołem przez partie Techuby do Sali Ewy i Hanki. Najpierw zaliczamy trzy krótkie zjazdy a potem odnajdujemy w zawalisku ciąg doprowadzający nas w efekcie wprost do syfonu Techuby. Nie śpiesząc się podążamy w górę zaglądając również w boczne odgałęzienia (byliśmy to ostatnio "przed wiekami"). Od tzw. Ślizagawki trzeba się więcej wysilić. Tomek wspina poszczególne progi zakładając asekurację. W końcu udaje nam się dotrzeć do progu w głównym ciągu jaskini (zatoczyliśmy pętlę do Sali Ewy i Hanki). Tadek zagląda jeszcze do zaporęczowanego okna i wychodzimy na dwór. Przez kilka godzin naszego pobytu pod ziemią warunki na zewnątrz drastycznie się zmieniły. Przybyło w tym czasie gdzieś pół metra śniegu. Po wykopaniu plecaków od razu bez przebierania najpierw zjeżdżamy na linie a potem schodzimy (a właściwie zsuwamy się) w dół. Nie często się zdarza torować szlak w dolinie Kościeliskiej, która była zawiana w różnych konfiguracjach. Wiatr hulał swawolnie i ciągle sypało. Do auta docieramy niczym lodowe sople. Po uporaniu się z szpejem uciekamy do domu zadowoleni z akcji i przeżycia kolejnej pięknej przygody.
Fotorelacja: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FCzarna-Techuby
SŁOWACJA: Tatry Zach. - Skrajny Salatyn
Tak późno w Tatry nigdy nie wyjeżdżaliśmy (10.30). Cel jednak nie zbyt odległy i wymagający (tak przynajmniej mi się zdawało). Skrajny Salatyn (1864) w sąsiedztwie trasy zjazdowej był w zasięgu 4-godzinnej wycieczki skiturowej, zwłaszcza, że podejście naśnieżoną nartostradą przyśpiesza akcję. Parking pod wyciągiem niemal pełny (pierwszy raz widziałem tu tyle aut). My przemykamy bokiem pełnej nartostrady i od górnej stacji skręcamy na nowy szlak wiodący na Skrajny Salatyn. Tu już nie ma nikogo. Wkrótce jednak gubimy znaki i idziemy tak jak pozwala konfiguracja terenu mniej więcej równolegle do żlebu, który upatrzyłem sobie do zjazdu. Gdzieś w połowie podejścia zbocze robi się strome (trochę bardziej niż na Salatyńską przełęcz) więc podchodzimy z buta. Miało być „łatwo” więc nie zabraliśmy sprzętu zimowego ani nawet lawinowego. Ostatnie kilkadziesiąt metrów przedłuża się masakrycznie gdyż muszę wykuwać długo stopnie w twardym śniegu. Esa z Pawłem zostawiają narty przy ostatnich kosówkach tylko ja taszczę je na górę. Na grzbiecie Skrajnego mocno wieje więc długo tu nie bawimy i uciekamy w dół. Najpierw po twardym stromym śniegu kilka nie pewnych skrętów lecz potem bajka. Wkrótce wszyscy mkniemy w dół owym żlebem. Na twardym podłożu zalegała cienka warstwa puchu o idealnej do zjazdu konsystencji. Żleb sprowadza nas na nartostradę w okolicy rozwidlenia. Wyciąg już nie kursował więc cała trasa nasza. Szalonym zjazdem osiągamy pusty już prawie parking i szybko wracamy do domu. Zrobiliśmy 777 m deniwelacji na dyst. ok. 6 km.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2017/SkrajnySalatyn
"Jaskinia Czarna - Sala św. Bernarda"
Na ten wyjazd długo czekaliśmy, ponieważ miał być naszym ostatnim przejściem w Tatrach, a później miały nas czekać żmudne przygotowania do egzaminu na kartę, chociaż Rysiek jeszcze nam przyrzekł, że jak starczy czasu to odwiedzimy Litworkę, która nas na letnim obozie omineła. W bojowych nastrojach pakowaliśmy się, później dojechał do nas Sylwek i w trójkę wyruszyliśmy w stronę Kir, gdzie już czekał na nas Rysiek. Podczas podróży nasze nastroje ostudziła prognoza pogody, ale jak to z prognozą, może się nie sprawdzić. Ok. 23 dojeżdżamy na bazę. Umawiamy się z Ryśkiem o ktorej wstajemy i idziemy spać. Rano budzi nas Rysiek i mówi żebyśmy spojrzeli przez okno. Faktycznie prognozy się nie sprawdziły, było gorzej niż zapowiadali wczoraj. Deszcz, deszcz, deszcz, zimno, zimno... Przy wspólnym śniadaniu robimy debatę (przypominamy sobie opis Asi dotyczący Komina Węgierskiego z jej ostatniego pobytu, moje złamane kije na błocie pod Czarną) i dochodzimy do wniosku, że przekładamy akcję na "po święta". Z ciężkim sercem wsiadamy w auto i wracamy, planując resztę dnia, aby go jakoś jeszcze aktywnie spędzić. Następnym razem się nie wycofamy.
Tatry Wysokie - skitury
W ostatnim tygodniu w Tatrach miejscami (Dol. 5 Stawów) spadło 50 cm śniegu. W związku z tym, należało wybrać się na skitury. Z Brzezin przez Psią Trawkę z drobnymi problemami orientacyjnymi trafiamy do dol. Pańszczycy i ruszamy pod Krzyżne. Z powodu zagrożenia lawinowego, zamiast z Krzyżnego zjeżdżamy z Przełączki pod Ptakiem. Przez pierwsze 300 metrów pionu jedziemy po zsiadłym, świeżym śniegu. Jest pysznie. Niżej śnieg jest już bardziej uwodniony i z każdym traconym metrem wysokości bardziej przyhamowuje narty. Wracamy przez Murowaniec i drogą z powrotem do Brzezin. Pogodę mieliśmy doskonałą (słońce, brak wiatru, ciepło). Narty trzeba było nosić przez ok. 20 minut w każdą stronę. Podczas podejścia spotkaliśmy jednego turystę na butach (torował na kolanach, z czekanem w ręku), zaś wracając, w drodze do Murowańca, jeszcze dwóch piechurów i trzech skiturowców. I to tyle.
Jura pn. - przejażdżka rowerowa do jaskini Na Kamieniu
Tym razem wybieramy się z rowerami na pn. Jurę. Start z Olsztyna. Przez okolice Gór Towarnych i Zielonej Góry docieramy do Częstochowy gdzie odwiedzamy Kamila (b. czł. klubu). Stąd kierując się namiarami GPS odszukujemy jaskinię Na Kamieniu (ma kilka otworów). Sama dziura ma podobno ponad 100 m lecz zwiedzam tylko wstępne partie (nie miałem kombinezonu). Spąg jakiś grząski a zapach dość nieciekawy. Jaskinia raczej dla desperatów przynajmniej w tym stanie czystości. Od jaskini jedziemy ładnym szlakiem wzdłuż Warty i nie co inną drogą wracamy do Olsztyna.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FNaKamieniu
Beskid Śl. - ekstremalna droga krzyżowa
Miejsce Istebna
7 kwietnia o godzinie 19 mszą św. w kościele w Istebnej rozpoczęła się droga krzyżowa, w której uczestniczyło około 300 osób. 44km trasa prowadziła po górach. Uczestnicy szli indywidualnie lub w kilkuosobowych grupach. Warunki były trudne. Przez całą noc z małymi przerwami padał deszcz, była mgła, na szczytach zalegał śnieg. Podejście na Baranią Górę z Wisły Czarne było zabłocone, zaśnieżone i chwilami w płynącym strumieniu. Do ostatniej stacji doszliśmy o godzinie 8:30 następnego dnia mokrzy, zmęczeni, śpiący i z przekonaniem że było warto to przeżyć.
AUSTRA: Alpy Zillertalskie, Alpy Ötztalskie, Wysokie Taury - skitury
Tym razem na coroczne "chatki" wybraliśmy się całkowicie męską ekipą. Po nocnym dojeździe i krótkiej drzemce w samochodzie, w piątek podchodzimy z parkingu do Zittauer Hütte (2328). Zostawiamy w chatce sprzęt biwakowy i przemieszczamy się dalej na szczyt Gabler (3262). Niewiele pamiętam, bo byłem niewyspany, ale na pewno była dobra pogoda i był przyjemny zjazd w miękkim śniegu. Po noclegu, w sobotę, nasz cel jest nieco mniej zdefiniowany. W każdym razie, robimy z 500 czy 600 m podejścia z chaty, a Furek i Marek wychodzą nawet na jakiś szczyt. Zwiedzamy też jaskinię w lodowcu. Zjeżdżamy do samochodu i przemieszczamy się 200 km do miejscowości Vent pod Sölden. W tej okolicy występuje drastyczny brak śniegu, ale na szczęście w kierunku naszej upatrzonej chatki jest mały ośrodek narciarski z utrzymaną nartostradą, na której śnieg zalega niemal do miasteczka. Korzystamy z niej, a następnie nieco wspomagając się GPSem, pół godziny po zmroku docieramy do Breslauer Hütte.
W niedzielę wychodzimy na Wildspitze, drugi co do wysokości szczyt Austrii (3770m). Moim zdaniem była to najgorsza wycieczka wyjazdu: musieliśmy nosić dodatkowy sprzęt do poruszania się po lodowcu (z którego i tak nie skorzystaliśmy, ale być musiał); ostatnie ok. 150 metrów musieliśmy wchodzić po kamieniach bez nart, a ponadto zjazd odbywał się po okropnych betonach. Utrwalone w nich ślady zjazdów poprzedników wprowadzały nasze narty w drgania, których mój dentysta z pewnością by nie pochwalił. Chłopakom się bardzo podobało, a ja podobno nie rozumiem, na czym polega istota alpinizmu. Dodatkową nieprzyjemnością tego dnia była popularność tego celu. Poprzedniego wieczoru zaprzyjaźnialiśmy się z pięcioma Czechami i ok. 10 Polakami, którzy również postanowili nocować w Chatce Wrocławiaków. Po powrocie z Wildspitze spotkaliśmy kolejną, ok. 10 osobową grupę Polaków z przewodnikiem. Pod naszą nieobecność wkręcili w swój palnik nasz kartusz, bo leżał. W krótkiej konwersacji, która wywiązała się po naszej prośbie o rozmienienie 20 EUR wyrazili szczere zdumienie faktem, że za chatkę trzeba zapłacić do skarbonki. Być może w istocie byli to bardzo mili ludzie i doszło tylko do drobnych i nieistotnych nieporozumień. Tym niemniej, przewidując skalę wieczornej imprezy (wcześniejsza grupa rodaków, zamierzająca spędzić kolejną w chatce, dysponowała sporym zapasem trunków) pokazaliśmy sobie wzajemnie na migi "SPADAMY!".
Z powodu względnie późnej pory i zamiaru zakończenia kolejnej wycieczki w miarę wcześnie (mając w perspektywie powrót do domu), zdecydowaliśmy się na sprawdzone miejsce - Sonnblickbasis w Wysokich Taurach, u stóp szczytu Sonnblick. Jest to normalne schronisko z obsługą, stosunkowo łatwo dostępne z parkingu (20 minut drogą). Po raz kolejny obsługa zrobiła dla nas wyjątek - i mimo tego, że teoretycznie kartę do szlabanu dostaje się przy pobycie na minimum dwie noce, pozwolono nam wjechać wspomnianą drogą naszym samochodem aż pod schronisko. Idziemy spać w miarę wcześnie i następnego dnia powtarzamy spacer na Hocharn (3254 m). Warunki śniegowe są w miarę, praktycznie po dziesięciu minutach od parkingu udaje się założyć narty na nogi. Tym razem mamy jednak słabą pogodę i podchodzimy w dużej mierze nawigując się przy pomocy GPSa. Kiedy osiągamy szczyt, chmury magicznie rozstępują się i nagle uzyskujemy całkowicie stuprocentową widoczność zboczy, aż do schroniska. Po pierwszych, nieprzyjmnie twardych ok. 200 m zjazdu następują przepyszne, miękkie firny. Cała wycieczka kończy się więc przyjemnie i około godziny 14:00 ruszamy w podróż powrotną do Katowic.
TATRY: Rowery i jaskinie z dziećmi
3 wspaniałe dni w Tatrach, z piękną pogodą. Pierwszy dzień to rowery na Gubałówce, drugi- to wizyta w Kościeliskiej: w Jaskini Mylnej i Smoczej Jamie, trzeci dzień to rowery w Chochołowskiej. Mimo, iż w tej okolicy zanotowano najazd turystów, to nam udało się w miarę spokojnie spędzić te dni. Dzięki temu, że odwiedziliśmy najpierw jaskinie w Kościeliskiej a dopiero później wybraliśmy się do schroniska, to na Hali Ornak mogliśmy posiedzieć w miarę spokojnie. Wracając odwiedziliśmy jeszcze Wąwóz Kraków-tam nie było już żywej duszy. Pozostawienie Dol. Chochołowskiej na poniedziałek było równie dobrym wyborem- nie męczyliśmy się dzięki temu przesadnym towarzystwem innych turystów.
http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2F3%20dni%20w%20Tatrach
Dolina Będkowska - wspinanie
Już drugi raz piękny weekend pokrył mi się ze zjazdem w Krakowie. W sumie to dobra kombinacja. Dni coraz dłuższe, a zajęcia coraz krótsze. W sobotę z Iwoną oraz szwagrem Michałem byliśmy w dolinie Będkowskiej w okolicach Wysokiej oraz Futerka. Wspin zaliczony do udanych, ale był lekki niedosyt, że krótko. Z spod skał poszliśmy pod brandysówkę, gdzie czekały na nas kiełbaski z ogniska. W niedzielę powróciliśmy do Witkowych skał, gdzie oprócz pomęczenia się na kilku drogach poćwiczyliśmy sobie techniki wspinaczkowej takie jak budowa stanowiska, zjazdy itd. aby nam nikt nie zarzucał że się nie przygotowujemy do egzaminu na kartę ;)
zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2Fbedkowska
TATRY: Jaskinia Czarna
Pod Dolinę Kościeliską dotarliśmy ze sporym opóźnieniem, spowodowanym przez ,,turystów” przyjeżdżających zobaczyć krokusy. Jako, że sami nigdy nie byliśmy na krokusowej wycieczce, zupełnie nie byliśmy świadomi jak wyglądają Tatry w tym okresie. Samochody poszukujące parkingu na tyle spowolniły ruch, że byliśmy wyprzedzani przez pieszych, wjazd do doliny był blokowany przez straż pożarną oraz policję. Z niewiadomych dla nas przyczyn, krokusy są powodem do pielgrzymek ogromnej, normalnie nie spotykanej w Tatrach rzeszy ludzi. Równie niezrozumiały jest dla mnie fakt, że krokusy są pożądane jedynie w dolinie, te na łąkach przed, są bez skrupułów rozjeżdżane i rozdeptywane.
Kiedy w końcu doszliśmy pod jaskinię i zaczęliśmy zjazd do otworu Czarnej była godzina 14. Pierwotny plan zakładał dojście do Partii Królewskich i z powrotem. W samej jaskini dość sporo wody. Kiedy doszliśmy do Herkulesa zastaliśmy wartki i huczący potok. Również na Węgrze woda spływała strumykiem (tym razem cichym) o czym przekonałam się podczas wspinaczki, kiedy woda wpływała mi rękawem i wypływała w kaloszu. Z powodu przemoczenia oraz późnej godziny zdecydowaliśmy, że odpuścimy sobie Partie Królewskie i wyjście jaskiniowe zakończymy statusem ,,przyjemne”. Po wylaniu wody z kalosza i wykręceniu skarpetek rozpoczęliśmy wycof.
W niedzielę ograniczyliśmy się do wycieczki na Stoły. W dolinie wymijaliśmy wszystkich niedzielnych turystów, tak bardzo zdeterminowani na ucieczkę w spokojniejsze miejsce, że prawie nie zauważyliśmy Asi i Tomka, którzy wraz z dziećmi szli do jaskini Mylnej. Po odbiciu na Stoły spotkaliśmy tylko kilku turystów schodzących na dół, pod domkami zrobiliśmy sobie piknik oraz lekcję topografii. Skończyliśmy, kiedy u góry zaczęło się robić tłoczno. Nie chcieliśmy też przedłużać wycieczki, żeby wyjechać przed wszystkimi ,,krokusowymi turystami”.
SŁOWACJA: Tatry Wys. - Baranie Rogi
Baranie Rogi (2526) były celem naszego wypadu w przepięknych okolicznościach przyrody i pogody. Z Starego Smokowca przez Hrebieniok do Chaty Zamkowskiego gdzie pojawia się śnieg sensowny do podejścia na nartach. Doliną Studeną docieramy do chaty Theriego i po krótkim odpoczynku dość stromo na Baranią przeł. (2389). Tu zasadnicza grupa zostawia narty (tylko bierzemy raki i czekany) i tylko Łukasz zabiera sprzęt na szczyt. Od przełęczy wiedzie stromy żleb lecz potem bez trudności na szczyt. Pogoda wciąż dobra, widoki wspaniałe. Wkrótce zejście a Łukasz na nartach pokonuje stromy fragment żlebu bez problemów. Od przełęczy bajeczny zjazd do Terinki gdzie tylko zaliczamy piwo (po takiej wyrypie można na temat piwa pisać poemat, zwłaszcza w Terince). Dalej równie fajnie do końca śniegu. Ostatni odcinek znów z buta ale i tak nie było źle więc bez niespodzianek dochodzimy do auta. Zrobiliśmy 1500 m deniwelacji i ok 20 km. Zacny wyjazd, jak na razie numer jeden sezonu.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FBaranieRogi
Tatry - Jaskinia Miętusia
Wyjeżdżamy z Bogdanem rano w Tatry do Jaskini Miętusiej. Na parkingu jesteśmy przed godziną 0900 i już po chwili idziemy szlakiem w Kościeliskiej. Zazwyczaj wybieram taką jaskinię i taki termin, który gwarantuje przemoczenie się w jaskini do suchej nitki i nie dojście do celu bo coś po drodze jest zawsze zalane.
Nie inaczej było tym razem. Doliną Miętusią idziemy w śniegu, podejście pod otwór oblodzone. Szybkie przebranie się i po chwili jesteśmy gotowi do zejścia. Idzie dość sprawnie co skutkuje tym, że zatrzymuje nas dopiero wiszący syfonik, który jest zalany aż do połączenia z syfonem Zwolińskich. Jako, że naszym pierwotnym celem było dojście do MarWoju mamy spory zapas czasu, który decydujemy się wykorzystać na zwiedzenie każdego zakamarka jaskini od tego miejsca aż do otworu. Od Igliczki wchodzimy do górnego korytarza i udajemy się do Partii Nietoperzowych lewarując około 30 minut gdzieś po drodze jakieś donikąd nie prowadzące jeziorko. Stamtąd do Jeziorka Gotyckiego i przez prożek z powrotem do Komory pod Matką Boską. Jako, że pod Igliczką zostawiliśmy wory wracamy po nie i zaczynamy wycof.
W "rurze" wychodzi z człowieka to co najpiękniejsze ale dajemy radę. Na powierzchni jest jeszcze jasno więc szybko się przebieramy i zaczynamy schodzić.Bogdan po drodze zalicza upadek tak spektakularny, że nawet jego kijki z wrażenia dosłownie chylą ku niemu swoje końcówki. Po dojściu do szlaku zastaje nas zmrok. Doliną kościeliską idziemy już przy świetle czołówek. Tego samego dnia przed 2200 jesteśmy już na Śląsku.
I Ogólnopolskie Forum Speleologiczne w Chęcinach - czyli weekend pełen wrażeń
Piątek
Nim Forum zdążyło się zacząć skorzystałam z wolnego dnia i zwiedziłam muzeum minerałów Wydziału Nauk o Ziemi w Sosnowcu oraz Zamek Królewski w Chęcinach. Po południu zaczyna się Forum. Pierwszą atrakcją są odwiedziny jaskiniach w Jaworzni – Chelosiowa Jama oraz Pajęcza. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafiam i do jednej i do drugiej jaskini. Oba obiekty znajdują się w nieczynnym kamieniołomie na Górze Kopaczowej. Teren jest obecnie rezerwatem przyrody nieożywionej właśnie z powodu znajdującego się tam najdłuższego systemu jaskiniowego w Górach Świętokrzyskich (system Chelosiowa Jama-Jaskinia Jaworznicka o długości korytarzy 3,67 km oraz Pajęcza 1,18km). W czasie wycieczki możliwe jest obejrzenie jedynie fragmentów jaskiń, które zobaczone nawet w tak małych fragmentach robią spore wrażenie. Choć jaskinie nie mają przepaścistych studni jak te tatrzańskie, to jednak nie są tak ciasne jak jurajskie. W Chelosiowej Jamie stykamy się z szerokimi korytarzami i dużymi salami, gdzieniegdzie naciekami oraz (!) wyrastającymi ze ściany kryształami kalcytu. Jaskinia Pajęcza jest mniej obszerna lecz równie interesująca jak poprzednia. Przejście tych jaskiń również nieco bardziej wymagające niż zwiedzanie jaskiń jurajskich. Poza wszędobylskim błotem, do pokonania mamy kilka zapieraczek i czujnych prożków. Po powrocie kolacja na której spotykam Iwonę i Karola, którzy dojechali wieczorem. Po kolacji odbył się drużynowy quiz jaskiniowy. Sama nie wiem jak, ale nagle znalazłam się przy stole jednej z drużyn, jak się później okazało zwycięskiej.
Sobota
Przed południem odbywały się panele tematyczne, między którymi można było dowolnie wybierać, bardzo różnorodna tematyka. Można było posłuchać czegoś o eksploracji, geologii, sprzęcie, ratownictwie (GOPR I GRJ), czy zapoznać się ze sprawami KTJ. Powtórzona zostaje wycieczka z dnia poprzedniego. Kiedy wykład o łączności przenosi się na dwór w celu zaprezentowania działania poszczególnych pozycji, ja idę na wycieczkę dookoła kamieniołomu (na 3 poziomach, przy okazji doczytując informacje o skałach i geologii znajdujące się na tablicach Świętokrzyskiego Szlaku Archeo-Geologicznego. Po obiedzie odbywa się Forum Eksploracji na którym przedstawione zostały dokonania 9 polskich wypraw wraz z rysem historycznym oraz geologicznym, a wieczorem ognisko.
Niedziela
Również zaczyna się cyklem wykładów i zajęć o różnorodnej tematyce. Część zajęć odbywa się w terenie. Wczesnym popołudniem duża grupa udaje si na wycieczkę geologiczną. W odniesieniu do lokalnej budowy geologicznej wyjaśnione zastało wiele pojęć i zagadnień geologicznych, procesów i zależności. Mimo chęci grupy do większego wgłębiania się w temat, były to ostatnie zajęcia, a czas ograniczony. W związku z czym zakończyliśmy wycieczkę i wróciliśmy na obiad do ośrodka.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że numeracja przed nazwą forum nie została dodana przypadkowo i w przyszłym roku będę się mogła wybrać na Drugie Ogólnopolskie Forum Speleologiczne.
Beskid Żyw. - Rysianka raz jeszcze
Okoliczności sprawiły, iż po raz drugi przyszło wychodzić na Rysiankę. Przez ostatni tydzień powłoka śnieżna znacznie "odjechała" w górę. Sonia idzie bez nart a Bianka zostawia swoje narty również w aucie bez wiary w konkretny zjazd. Wkrótce jednak jest upragniony śnieg. Wyjście do schroniska a potem zjazd przez las do Złatnej a dziewczyny niestety drałowały "z buta".
SŁOWACJA: Dolina Żarska; Skitur na Pośredni Przysłop
Wyjeżdżamy wcześnie rano, dojazd zajmuje nam niespełna 4 godz. W asyście promieni słonecznych docieramy do Żarskiego Schroniska. Stamtąd ruszamy w przeciwnym kierunku, niż wszyscy inni skiturowcy, zmierzający na Smutną Przełęcz. Po drodze, na szlaku mijamy duże lawinisko-dość dawna pamiątka po wielkim śniegu. Dochodzimy do stromego żlebu, który po pewnym czasie musimy pokonać z nartami na plecach. Po osiągnięciu celu wędrówki tj. Pośredniego Przysłopu, zaczynamy wyśmienity zjazd, w nieco mokrym śniegu. Słońce towarzyszy nam, aż do końca wycieczki. W bardzo dobrych humorach wracamy kolejne 4 godz. do domu.
http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FPosredni%20Przyslop%20w%20dolinie%20Zarskiej
Beskid - Klimczok przez Szyndzielnię
W środę z samego rana wybieram się do Brennej by przed popołudniowym spotkaniem przejść się na Klimczok. Pogoda nie rozpieszcza. Na miejscu nie pada ale też nie ma słońca, wieje i jest dość zimno.
Startuję z Brennej czarnym szlakiem do zielonego prowadzącego na Błatnią i w tym momencie zaczyna padać. Tam zmieniam szlak na niebieski i podążam nim aż do zapory w Wapiennicy. Za zaporą skracam szlak przez mostek, na żółty prowadzący do czerwonego, biegnącego przez schronisko na Szyndzielni. Przed samym Klimczokiem zmieniam szlak na żółty i nim schodzę na Błatnią, cały czas idąc w deszczu. Droga zejścia taka jak przy podejściu.
Dane z GPSa 22.3km w czasie 4h47min gdzie pod górę było prawie 1300m
Beskid Żyw. - Rysianka
Podejście na nartach szlakiem z Złatnej po śniegu. Ze schroniska przejście na Redykalny Wierch a następnie zjazd częściowo lasami do szlaku zjazdowego z Lipowskiej. Piękna pogoda i śnieg do samego dołu.
Tatry Wys. - Kołowa Czuba
Wyjście całą grupą z Kuźnic do Murowańca. Kasia poszła w stronę Granatów a reszta zespołu próbowała podejść pod Honoratkę (żleb opadający z Mł. Koziego Wierchu). Po wichurach jednak potworzyły się ogromne depozyty niebezpiecznego śniegu. Ostrożnie jak po szkle podchodzimy pod wylot żlebu lecz nie odważamy się na naruszenie przypuszczalnie nikłej stabilności śnieżnej poduchy przy podstawie żlebu. Czujnie trawersujemy do Zawratowego żlebu i nim w rakach na przełęcz. Aby coś "zdobyć" wychodzimy więc na Kołową Czubę (2105). Potem zjazd po zmiennych śniegach Dol. 5 Stawów i Roztoką do drogi (Damianowi Ż. zdarza się złamać nartę). Od Wodogrzmotów już po ciemku z buta na Palenicę. Nie było już żadnych busów. Tomek udaje się więc do Kużnic po auto z przypadkiem jadącym w tamtą stronę gościem. To i inne opóźnienia sprawiają, że w domu jesteśmy dopiero po północy.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FKolowaCzuba
Tatry Wys. - Szpiglasowa Przełęcz
Podchodzimy z Palenicy Białczańskiej przez Pięć Stawów pod Szpiglasową Przełecz. Powyżej schroniska leżał pyszny, nieco upakowany, ale jednak miękki, bezpieczny i nie klejący się śnieg. Zjazd po łagodnych, rozległych stokach "piątki" do Wielkiego Stawu należał do jednych z lepszych w sezonie. Pogoda też dopisała, choć momentami wiało bardzo mocno.
Tatry Zach. - Kasprowa Niżnia
Zostaliśmy zaproszeni do współpracy podczas służbowego wyjścia Jacka na badania geologiczne w Kasprowej Niżniej. Polegało to na odkopywaniu, polewaniu wodą, pobieraniu, fotografowaniu, przenoszeniu sprzętu z punktu A do punktu B itd. Wszystkie merytoryczne prace odbywały się w zasadzie na odcinku od otworu do Wielkiego Progu. Żeby cokolwiek pozwiedzać, przebiegliśmy się jeszcze na szybko do Złotej Kaczki (sucha!).
ANGLIA: The Lake District
3 dni w Zjednoczonym Królestwie, z czego jeden spędzam w Parku Narodowym Lake District, wybierając trasę przy Rydal Water, niewielkim jeziorku otoczonym przez ciekawe, trawiaste wzniesienia, położonym w centralnej częsci Parku. Ponoć Park ten słynie z malowniczych, często bezdrzewnych widoków, mnie nie dane było zweryfikować, czy rzeczywiście to prawda. Powodem była oczywiście zła pogoda i gęste mgły. Co gorsza, dzień przed i dzień po, było całkiem fajnie i słonecznie. Poza tym, zdołałam zwiedzić York i Liverpool oraz przejazdem odwiedzić Park The Peak District.
http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2017/Lake%20District
SŁOWACJA: Tatry Zach. - Pośrednia Salatyńska Przełęcz
Tym razem trudno mówić tu o "samotnym wyjściu". Dobrze że była mgła, bo nie widziałem wszystkich tych ludzi. Zjazd w każðym razie bardzo przyjemny; śnieg miękki, a i chmury się nieco rozstąpiły. Cała wycieczka zajęła mi 2h 40m, więc po południu wyciągam jeszcze kolegę na szybką przebieżkę do Doliny Kondratowej.
SŁOWACJA: Tatry Wys. - Huncowski Szczyt
Ocieplenia z końca lutego spowodowały "ucieczkę" śniegów mocno w górę zwłaszcza na południowych stokach. Dlatego m. in. za cel wybraliśmy Huncowski Szczyt (2352) gdyż sporo podejścia można wykonać naśnieżoną nartostradą. Od Skalnatego Plesa już całkowicie sami, dość stromym stokiem podchodzimy zachodnią stroną śnieżnymi polami na szczyt. Śnieg twardy. Michał walczy długo na fokach lecz górny odcinek pokonujemy wszyscy w rakach zostawiając narty kilkadziesiąt metrów pod wierzchołkiem gdyż zalegało tam więcej kamieni niż śniegu. Pogoda była cudowna i nawet przykry na początku wiatr przycichł. Z kamienistego szczytu kawałek schodzimy do nart a potem twardym zboczem suniemy na nartach w dół lawirując nieco między kamieniami. Śnieg taki trochę szreniowaty. Niżej już lepiej. Do auta śmigamy już rozjeżdżoną nartostradą w coraz większym upale. Zrobiliśmy 1420 m deniwelacji.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2017/Huncowski
Jura - Wspinanie na skałach
W ten weekend miałem kolejny zjazd i bardzo psioczyłem na fakt, iż wypadają mi studia. Dodatkowo niedziela miała być już zdecydowanie gorsza. Zrobiliśmy z Iwoną szybkie postanowienie. ja biorę szpej, a ona dojeżdza do mnie w niedzielę do Krakowa. Jeżeli prognozy się poprawią to jedziemy na Witkowe skały (obok słonecznych), a jak będzie kicha to po drodze wstąpimy na jakąś ściankę. Na szczęście prognozy się polepszyły i po wykładach byliśmy już pod skałami. W pierwszej chwili szok! Tyle aut nie widziałem w słonecznych skałach przez cały sezon! Tylu wspinaczy rzuciło się na te pierwsze słoneczne dni, my również ;) Na początek padło kilka łatwych dróg, z cięższymi były lekkie trudności. Widać, że będzie się trzeba porządnie rozwspinać zanim w tym roku rzucimy się ma swoje życiówki ;) Najważniejsze, że sezon się już rozpoczął, przynajmniej do kolejnego słonecznego weekendu ;)
Tatry - Kasprowy Wierch skiturowo
Szybki wypad na Kasprowy Wierch (1987). Podejście "nowym" szlakiem skiturowym przez dol. Goryczkową. Wiał halny i kolej linowa nie działała więc generalnie pustki. Warunki nie specjalne na podejściu za to po południu śniegi puszczają i zjazd przepiękny. Zahaczamy jeszcze o schronisko na Kondratowej (spotykamy tu Marka Wierzbowskiego) i dalej do Kuźnic niemal do brukowanej drogi po śniegu.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2017/Kasprowy
Jura - J. Kryształowa, Ludwinowska, Niedźwiedzia Grota
Korzystamy z wolnego dnia i ładnej pogody... schodząc pod ziemię. Jaskinia Kryształowa zaskakuje nie tylko małym wejściem które musimy rozkopać by przecisnął się mój gabaryt, ale i warunkami które zastajemy w środku. Wszystko wygląda tak, jakby dziura zawaliła się w połowie i nie była do końca zdecydowana czy chce runąć na amen. Zwiedzamy główny ciąg odpuszczając niepewne boczne korytarze i wycofujemy się na bezpieczną powierzchnię. Ludwinowska i Niedźwiedzia Grota okazują się typowo rodzinnymi obiektami, którym bliżej do schronisk niż jaskiń.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2Fkrysztalowa
Jura - Jaskinia Brzozowa
Dzięki uprzejmości Speleoklubu Brzeszcze mamy okazję odwiedzić Jaskinię Brzozową. Do jaskini ruszamy we trójkę: ja, Piter i Andrzej. Na miejscu dołącza do nas zaprzyjaźniony duet z PGE.
Jako, że jaskinia jest otwarta jedynie przez 3 godziny, nie mamy wiele czasu. Pomimo sporej ilości osób krążących w korytarzach jaskiniowych, udaje nam się wygodnie zajrzeć w każdy dostępny chodnik.
Stan w którym jest jaskinia udowadnia, że decyzja o zabezpieczeniu jej włazem była dobrą decyzją: nienaruszona szata naciekowa, wielkie bogactwo kości i brak wydrapanych na ścianach wyznań miłosnych sprawiają, że obiekt robi wielkie wrażenie.
2.5 godziny mijają nam w oka mgnieniu. Największe wrażenia robi Zamkowy Korytarz, na wstęp do którego otrzymujemy oficjalne przyzwolenie. Las stalaktytów na który trafiamy sprawia, że nawet ja w końcu milknę z wrażenia.
Chyba z odrobiną niedosytu wychodzimy z jaskini minutę przed jej zamknięciem. Jednomyślnie stwierdzamy, że to było bardzo dobrze spędzone niedzielne popołudnie.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2Fbrzozowa
Tatry Zach. - jaskinia Kasprowa Niżna
6:45. Natarczywy sygnał budzika. Otwieram oczy. Nie! Już!? Przecież ledwo co zasnąłem! Przynajmniej tak mi się zdawało. Sprawdzam godzinę. Jest źle, ale jeszcze nie tragicznie. Mam kwadrans po planowanego wstawania, więc przestawiam alarm i obracam się na drugi bok.
7:00. NIEEEE! Podnoszę się na poduszce i robię zwiad. Wciąż cisza, reszta wygląda jakby spała. Nawet Rysiek nie daje oznak przebudzenia. Walczę przez chwilę z myślami „ Czy powinienem dać dobry przykład i wstać pierwszy?”. Wynikiem tej krótkiej lecz zażartej wewnętrznej walki było przestawienie alarmu na kolejne piętnaście minut później.
7:30. Nieee! Zaspałem! Iwona z Karolem również zamarudzili. Rysiek już walił nam reprymendę za opieszałość. W pośpiechu zacząłem się zbierać. Na szczęście graty miałem w większości spakowane.
W międzyczasie dojechała jeszcze Asia z Łukaszem i jakoś o 8.20 wyruszyliśmy. Myknęliśmy najpierw autem , potem busem do Kuźnic. Szlak był na szczęście prawie płaski. Odbiliśmy w pewnym momencie ku Kasprowemu Potokowi i tam po krótkim przedzieraniu się na przełaj dotarliśmy do otworu. Wleźliśmy do środka. W przedsionku jaskini było już ciemno, a podłoże było wilgotne i przez to dość bagniste. W pierwszej chwili pomyślałem, że wolałbym się przebierać na zewnątrz, ale już nie miałem ochoty przeciskać się przez otwór.
Już na wstępie przywitał nas tunel, w którym na zmianę trzeba było się czołgać i lawirować między kałużami. Może bardziej fachowo trzeba by to nazwać jeziorkami? Jak kto woli. Dla innych może to małe jeziorka, dla mnie duże kałuże. Na szczęście w żadnej z nich poziom wody nie przekroczył krytycznej wysokości mojej cholewki, więc przeszedłem całość suchą skarpetą. Sukces. Pierwszy zjazd- łatwizna. Następnie znowu mokradła, które wymagały już większej gimnastyki niż poprzednie. No! Wreszcie Wielki Komin. Karol szykował się do wspinaczki. Zastanawiałem się, czy nie zaoferować się z asekuracją. Młody jest, właśnie się ożenił, pewnie jeszcze chce pożyć jakiś czas – ok., przekonałem samego siebie, że powinna zająć się tym Iwona. W oczekiwaniu na gotową drogę siedziało się zadziwiająco komfortowo. Jedynym minusem było regularne nadchodzące nieprzyjemne zapachy. Ta jaskinia po prostu śmierdziała. Czym? Błotem, zbyt długo zalegającą wodą, produktami potrzeb fizjologicznych poprzednich wizytatorów?
Po pokonaniu Wielkiego Komina krótki zjazd do Gniazda Złotej Kaczki. „Złotej” jest pewnie odniesieniem do zalegającej w tym miejscu żółtej wody… o pardon, złotej. Barwa wynikająca z rozpuszczenia dużej ilości pewnych składników mineralnych w wodzie? Oby. Na szczęście nie trzeba było się w niej moczyć. Korytarz do dalszej części jaskini okazał się całkowicie zalany i rozbijając biwak na bagnistym brzegu każdy zajął się tym czym uważaj za stosowne. Większość coś wrzucała na ząb, ale Asia poza tym postanowił również ulepić błotnego bałwana z jedną kończyną. Cóż za kunszt! Te wyrzeźbione rysy, ta niemal naturalna sylwetka. Opera d’arte w pełnej krasie! Na koniec zrobiliśmy sobie parę zdjęć przy Złotej Kaczce i zaczęliśmy wychodzenie. Przebiegło sprawnie i bez większych problemów. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o kilka pobocznych korytarzy.
Po tylu miesiącach wreszcie miła odmiana - po wyjściu z jaskini wciąż było widno. Jakże przyjemniejsze jest wyjście i później pedałowanie w stronę Zakopanego. Oczywiście nie było się bez paru upadków głównie w moim wykonaniu, ale już taki mam chyba styl chodzenia po szlaku zimą. Po dotarciu do Kuźnic i pożegnaniu z Łukaszem oraz Asią skierowaliśmy się do bazy.
ISLANDIA: nieokiełzana natura
Prognozowanie pogody na Islandii jest tyle warte co obstawianie w 3 karty. Spędziliśmy na wyspie tydzień i mieliśmy wszystkie możliwe pogody i pory roku mimo kalendarzowej zimy. Cel naszego wyjazdu – góra Hvanndalsnukur (2121) mimo dużej determinacji zespołu nie została osiągnięta. Wycieczkę na nią zaplanowaliśmy w najlepszy wg wszelkich dostępnych prognoz dzień. O świcie ruszyliśmy w mżawce/deszczu niosąc narty na plecach. Od wysokości ok. 900 m n. p. m. (a startuje się niemal z poziomu morza) szliśmy po śniegu, osiągając lodowiec już na nartach. Deszcz zamienił się w śnieg a temperatura drastycznie spadła powodując zamianę naszych ubrań w lodowe pancerze. Wyżej poruszaliśmy się wg wskazań GPSa bo widoczność spadła do kilku metrów co w połączeniu z śnieżną zadymką i wzmagającym na sile wiatrem dramatycznie spowalniało ruchy. Lodowiec mógł skrywać szczeliny lecz mimo posiadania sprzętu nie związaliśmy się liną z uwagi na te właśnie trudne warunki (również wykonanie zdjęcia było nie lada wyzwaniem) . To lodowa pustynia bez jakichkolwiek punktów odniesienia i tego co można nazywać infrastrukturą turystyczną. Zawracamy więc z wysokości niespełna 1800 m. Więcej nie uda się ugrać gdyż nie mieliśmy zamiaru zabijać się dla Hvanna. Na szczęście ślady nie zostały całkowicie zawiane więc czujnie lecz w miarę szybko zjeżdżamy jak lodowe sople do granicy śniegu i innego klimatu. Znów wychodzi słońce a pod nami rozlega się bezgraniczna i wręcz przerażająca pustka lawowych połaci, białych lodowców i czarnych skał. Szybko odtajaliśmy schodząc już na nogach do drogi nr 1. W tym rejonie naszą bazę stanowiła chatka oddalona o niespełna kilometr o w/w drogi (kilkanaście km na E od parkingu przy Hvannie). Stąd właśnie zrobiliśmy sobie wycieczkę do lodowej laguny oraz do dwóch jaskiń lodowych usytuowanych w lodowcu Vatnajoköll. O ile do chatki dojechaliśmy gruntową drogą w „letnich” warunkach o tyle powrót do „jedynki” odbywał się w iście zimowej scenerii. Damian z Tomkiem jechali po białej pustce a reszta ekipy z czołówkami wskazywała domniemany przebieg drogi. Nawet główna, asfaltowa droga była tylko białym, nieskalanym żadnym śladem kobiercem.
W następnych dniach odwiedziliśmy lawową jaskinię Raufarholshellir, kąpaliśmy się w ciepłych wodach i podziwialiśmy wspaniałe wodospady. Na zakończenie, były członek naszego klubu – Stasiu Zawada (mieszka już na Islandii 10 lat) oprowadził nas niczym zawodowy przewodnik po Reykjaviku. W ostatni dzień wcześnie musieliśmy się ewakuować na lotnisko gdyż ostrzeżono nas o możliwości zamknięcia na czas sztormu drogi do Keflawik. I rzeczywiście trudno było się w tym wietrze przemieszczać czy to pieszo czy samochodem. Udało nam się jednak do domu dotrzeć szczęśliwie. Tu bardziej szczegółowy opis: http://nocek.pl/wiki/index.php?title=Relacje:Islandia_2017
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2017/Islandia
Jura - System Jaskiń Towarnych
Szybka niedzielna akcja: ja po dłuższej przerwie szukam okazji do poleżenia w jaskiniowym błocie, a Andrzej rozgląda się za możliwością odwiedzenia łatwiejszej jaskini. Znajdujemy wspólny mianownik naszych potrzeb i jedziemy pod Olsztyn odwiedzić Cabanową, Towarną, Dzwonnicę i na deser Zieloną Górę.
Cabanowa bez zmian, nie widać kolejnych zniszczeń przy wejściu, najwyraźniej poszerzanie otworu skończyło się na jednym kamieniu. Szybko przemieszczamy się do Towarnej wchodząc najwyżej i najgłębiej gdzie się da (no jest tego ze 3.5 metra!), odwiedzamy część Niedźwiedzią i czołgamy się niskim korytarzem do Dzwonnicy. Tam robimy kilka zdjęć po czym wychodzimy drugim wyjściem (zawaliskowym) z jaskini i zmieniamy lokalizację.
Rezerwat Zielona Góra poza samą jaskinią pokazał nam też ciekawy wytop w jednym miejscu. Charakterystyczne, śnieżne zapadlisko przy wyłażących spod ziemi kamieniach może sugerować jakąś ciekawą przestrzeń pod ziemią, ale o tym trzeba porozmawiać z kimś mądrzejszym ;)
Jaskinia w Zielonej Górze zajmuje nam odrobinę więcej czasu. Andrzej ma możliwość poćwiczenia czytania planów jaskiniowych, sprawdzamy też, przez jak wąskie miejsca jesteśmy w stanie się przecisnąć. Po zwiedzeniu każdego z miejsc, w które udało nam się wepchnąć nasze szacowne organizmy, opuszczamy jaskinię. Po drodze do samochodu jeszcze sprawdzamy jedno ze schronisk z interesującym prawie-korytarzem. Jako, że nie odkrywamy nic nowego - wracamy do domów by resztę niedzieli spędzić na praniu rozkosznie umorusanych ciuchów.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FTowarne
AUSTRIA - Sölden
Coroczny wyjazd na narty. Tym razem wybór padł na Sölden w Austrii gdzie na lodowcach Tiefenbachgletscher i Rettenbachgletscher doskonaliliśmy techniki zjazdowe na nartach. Warunki do szaleństwa narciarskiego doskonałe a pogoda nas dopieszczała. Widoki gór bajeczny tylko czas za szybko płynął.
zdjęcia tu: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2Faustria
Morsowanie w Bałtyku
Odbył się XIV Międzynarodowy Zlot Morsów w Mielnie. Kąpiele w Bałtyku były rewelacyjne, pogoda wspaniała, imprezy towarzyszące świetnie zorganizowane. Wszyscy uczestnicy Zlotu byli obowiązkowo ubezpieczeni a odpowiednie służby (ratowicy wodni i medyczni) czuwali nad bezpieczeństwem kąpiących się. Po kąpieli w Bałtyku, tuż obok plaży czekały na Morsów jakuzzi i sauna! Na Zlot pojechaliśmy z klubem MORSY z Dobrzenia (woj. opolskie) którego wieloletnim członkiem jest Lucek; założyliśmy tam podsekcję Morsów Jaskiniowych. Było to prawdopodobnie pierwsze w historii naszego klubu oficjalne Morsowanie jego członków; mamy nadzieję,że na kolejny Zlot Morsów wybierzemy się w liczniejszej reprezentacji, bo naprawdę warto. Do Morsowania – oprócz rozgrzewki na plaży tuż przed kąpielą - nie przygotowywaliśmy się w jakiś specjalny sposób ; no chyba , że wliczymy w to nieplanowane /najczęściej/ kąpiele w jaskiniach. W związku z powyższym proponuję, założenie również w naszym klubie podsekcji Morsów Jaskiniowych. Bianka
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FMorsy
Tatry Zach. - manewry ratownictwa jaskiniowego (GRJ) w jaskini Miętusiej
Szczegóły tu:
http://pza.org.pl/news/news-jaskinie/grj-zimowe-manewry-022017
AUSTRIA - Alpy Berchtesgadeńskie - skitury i jaskinia
Wyjazd z Katowic w piątek wieczorem. Bazę tego wypadu stanowi chatka pod Lampo, gdzie przebywa liczna grupa naszych jaskiniowych znajomych. Po kilku godzinach snu, w sobotę wychodzimy na Buchauer Scharte (2300). W niedzielę do naszej ekipy dołącza tymczasowo Furek i podejmujemy próbę podejścia na szczyt Hochkönig. Niedospanie i mała ilość śniegu wysoko na plateau przyczyniają się jednak do redukcji planów i odwrotu z bańbuły na wysokości 2600. Niżej ze śniegiem jest bardzo dobrze, mamy więc używanie i nawet zjeżdżamy nieco dalej niż w planach, podchodząc później z powrotem na fokach w celu dotarcia do samochodu. W poniedziałek, ze względu na duży opad deszczu, szybką dwójką wybieramy się z Markiem do jaskini Lamprechtsofen zerknąć do studni King Kong. Akcja na +440 zajmuje nam nieco ponad 6 godzin. Ze względu na podejścia i zejścia w tej jaskini, dotarcie do tego poziomu wymaga w istocie podejścia sześciuset metrów w jedną stronę, głównie na nogach i po drabinach. W poniedziałek pogoda się poprawia, wzrasta za to zagrożenie lawinowe. Ruszamy więc w Wysokie Taury, na szczyt Baukogel (2224). Jesteśmy kompletnie sami na szerokich, pokrytych świeżym puchem łąkach. Na około 300 metrów przed szczytem Marek odkrywa, że jego wiązanie usiłuje odpaść od narty, co przyczynia się do decyzji o wcześniejszym odwrocie. Może nawet wyszliśmy na tym lepiej, bo mogliśmy konsumować pyszny zjazd na mniej zmęczonych nogach. W Katowicach jesteśmy z powrotem we wtorek o 22:30. W sumie, w ciagu czterech dni podeszliśmy łącznie ponad 4 000 metrów.
Beskid Żywiecki - Skitura na Wielką Rycerzową
Kolejny szybki i przyjemny wyjazd. Pogoda w Mikołowie nie zachęcała do opuszczania domu. Na szczęście, po dotarciu do Soblówki deszcz ustąpił niemalże w momencie. Startujemy z parkingu przy czarnym szlaku i po ponad godzinie docieramy do Schroniska. Krótka przerwa na herbatkę i ruszamy na Wielką Rycerzową. Stąd zaczynamy zjazd niebieskim szlakiem bardziej przez las, niż wzdłuż szlaku. Później szusujemy już wzdłuż szlaku zielonego. Pokonanie przeszkód w postaci gęsto występujących drzew, bądź też ukrytych strumyków okazuje sie ciekawym doświadczeniem i treningiem zwiększającym nasze umiejętności:) http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FRycerzowa
Jura - Piętrowa Szczelina
Krótki niedzielny wypad. Mieliśmy pokazać Łukaszowi i Monice czym zajmują się grotołazi. Do jaskini weszliśmy obejściem, tak by nie musieć używać lin. Doszliśmy aż do korytarza Kryształowego. Tam zrobiliśmy parę pętelek i pozaglądaliśmy w kilka zakamarków. Łukasz znalazł zestaw temperówek i baterii (proszę nie zgłaszać się po zgubę, różowa temperówka bardzo mi się podoba). W drodze powrotnej część zespołu skorzystała z obejścia Studni Awenowców. Dalszą drogę pokonaliśmy trasą zejścia.
Tatry Zachodnie - wyjazd narciarsko-jaskiniowy
Plan na weekend był prosty sobota narty, niedziela jaskinia.
Wyjechaliśmy w sobotę przed południem i przez Słowację udajemy się do Kościeliska. Po zorganizowaniu się na bazie zabieramy sprzęt i jedziemy do Witowa na stok. Zjeżdżamy raz za razem nie tracąc czasu a wręcz zaczynając przyspieszać co z boku mogło wyglądać jak wyścigi. Ale czego się spodziewać jak chce się nadrobić tyle czasu życia w nieświadomości, że na dwóch kawałkach "deski" można tak sprawnie jeździć.
Wieczorem wracamy na bazę i weryfikujemy nasz plan dotyczący wyjścia do jaskini i ostatecznie postanawiamy udać się do Zimnej. Plan dojścia do wideł realizujemy sprawnie, w ponorze sucho więc nic nas nie spowolniło. W jaskini spotykamy grupę kursantów z instruktorami, w sumie 12 osób ale dość sprawnie mijamy się przed Chatką. Z jaskini wychodzimy po około pięciu godzinach i udajemy się na bazę a wieczorem jedziemy do domu.
Tatry Zachodnie - Skitury
W sobotę wchodzimy na Spaloną Kopę. Śnieg bardzo zmienny, miejscami twardo, ale miejscami sypko i bardzo przyjemnie.
W niedzielę szybkie wyjście na Wyżnią Kondracką Przełęcz od strony Małej Łąki. Dużo więcej ludzi i dużo gorsze warunki śniegowe, niż dwa tygodnie temu.
Warunki meteo tym razem bajkowe.
Tatry Zach. - Trzydniowiański Wierch i Grześ na skiturach
Za szczęśliwca może się uważać ten, który w ten weekend przemierzał tatrzańskie szczyty. Granatowe niebo z królującym słońcem, zero wiatru, lekki mrozik. Warunki niemal idealne gdyż na niektórych wystawach śnieg mógł sprawiać niespodzianki. O świcie w okolicach Chochołowa mroził nas widok samochodowego termometru – 22 st. W Chochołowskiej też dość arktycznie ale czym wyżej tym cieplej co wskazywało na ewidentną inwersję. Strome podejście na Trzydniowiański Wierch (1765) wypruwa trochę sił, zwłaszcza, że robimy to w żwawym tempie (wyprzedzaliśmy grupki skiturowców). Na szczycie krótki odpoczynek z niesamowitą panoramą białych szczytów. Z góry zjeżdżamy najpierw Jarząbczym Upłazem a potem na wprost centralnym żlebem. Na początku trochę szreni łamliwej lecz niżej już zsiadły puch. Gdy żleb robi się wąską rynną wskakujemy do stromego lasu i nim docieramy do szlaku w Jarząbczej dolinie. Po drodze jest zaśnieżona, dość wąska kładka bez poręczy nad strumykiem. Zrobiłem to na szybkości i się udało. Esa dotarła na drugi brzeg lecz tuż za kładką zjechała jej narta i z nie małej skarpy spadła lądując w wodzie na plecach z nartami na sztorc. Po krótkiej akcji ratunkowej okazało się, że do połowy jest mokra (plecak uratował ją od zmoczenia pleców). W tej sytuacji byłem przekonany, że to koniec akcji więc z ogromnym zaskoczeniem usłyszałem zdanie:
„Mieliśmy jeszcze iść na Grzesia...”
Podejście na Grzesia szlakiem a zjazd najpierw na przełaj a niżej traktem narciarskim wprost pod schronisko gdzie się nawet nie zatrzymujemy. Tnę szybko doliną w dół zostawiając Esę daleko z tyłu a ostatnie 2 km pokonuję szybką „łyżwą”. Spotykamy się przy parkingu. Pokonaliśmy 28 km i 1550 m deniwelacji. Skiturowa zima Nocków trwa...
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FTrzydniowanski
Beskid Śląski - skitur na Baranią Górę
Ferie spędzamy rodzinnie w Istebnej ucząc dzieciaki jazdy na nartach, ale nie był bym sobą gdyby nie uszczknął coś tylko dla siebie. Najsensowniejsza dla mnie była Barania Góra z Kamiesznicy czarnym szlakiem. Samochód zostawiam w okolicy koloni Fajkówka, skąd jednostajnie wznoszącym szlakiem wchodzę na górę. Trasa świetna na skiturową wycieczkę, lecz pogoda najgorsza z całego tygodnia (mgła).
Beskid - Ferie w Korbielowie
Wyjazd pod hasłem ,,nic nie musimy”. Do Korbielowa pojechaliśmy bez konkretnego planu, jednak z kilkoma pomysłami na spędzenie czasu. Poza leniuchowaniem i nadrabianiem zaległości kinematograficznych, które zdecydowanie dominowały na tym wyjeździe udało nam się odbyć kilka wycieczek.
W sobotę stanowiliśmy grupę wsparcia dla grupy wsparcia skiturowców mierzących się z ,,tryptykiem beskidzkim”. Co oznacza jedynie to, że uchroniliśmy Teresę i Heńka przed kilkugodzinnym marznięciem w samochodzie w oczekiwaniu na Damiana i Michała.
W poniedziałek w czasie kiedy Łukasz zagłębiał tajniki jazdy na nartach, ja postanowiłam bliżej zapoznać się ze skiturami. W czasie dwugodzinnej wycieczki udało mi się pokonać około połowę drogi na Pilsko, zanim uznałam, że muszę się pospieszyć, żeby wrócić na umówioną godzinę. Pogoda dopisywała, miałam dobry widok na Babią Górę i jeszcze lepszy na Tatry. Na drogę powrotną wybrałam nartostradę, którą podchodziłam.
We wtorek oboje z Łukaszem wybraliśmy się na Pilsko (na nogach), podchodziliśmy wzdłuż nartostrady, tak jak ja dzień wcześniej na nartach, skracając sobie jednak drogę od czasu do czasu przecinając las i nieczynną jeszcze linię krzesełkową. W schronisku na Hali Miziowej zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby się rozgrzać i przygotować na spotkanie z białą śnieżno-mgielną ścianą. Na szczyt udało nam się dotrzeć bez problemów, jednak byliśmy nielicznymi, którzy zapuścili się poza linię najwyższego wyciągu. Szlak od nieszlaku dało się rozpoznać po tym, że zapadaliśmy się nieco płycej w śniegu (po zboczeniu okazało się, że jesteśmy powyżej kosówki w której lądowaliśmy do pasa). Na drogę powrotną wybraliśmy szlak niebieski biegnący wzdłuż granicy PL-SK. W miejscu w którym dobijał on z grani był zupełnie nie przetarty, schodząc nim mieliśmy ubaw po pachy (śniegu zresztą prawie też) lądując co chwilę w śniegu. Z powodu mgły nie szło odróżnić gdzie kończy się ziemia, a zaczyna powietrze. Jedynym wskaźnikiem drogi był dla nas GPS. Niżej, w miejscu połączenia z czerwonym szlakiem widoczność się poprawiła i już bez przygód wróciliśmy na kwaterę.
W środę przenieśliśmy się na jeden dzień w Tatry. Tam między innym odbyliśmy spacer nad Smreczyński Staw. Po obiedzie odwiedziliśmy jeszcze Ryśka i Marzenę, którzy spędzali w tamtej okolicy ferie.
Pozostałe dni spędziliśmy na jeżdżeniu na nartach. Jedynie ostatni dzień zasługuje na uwagę. Pragnąc zaznać trochę mocniejszych wrażeń zdecydowaliśmy się zmienić stok i zjechać na nartach z Hali Miziowej. Jadąc wyciągiem zweryfikowaliśmy plany i zjazd rozpoczęliśmy z Hali Szczawiny. Z dołu widzieliśmy wyjeżdżoną trasę dlatego wielki znak ,,TRASA ZAMKNIĘTA”, minęliśmy niemalże z pogardą. Po drodze przeprosiłam w duchu osobę, która go stawiała walcząc na wąskim zjeździe z lodowymi połaciami usypanymi kamieniami lub lawirując między drzewami próbując je ominąć. I jeszcze raz na końcu, wykręcając nogę z narty, która się zablokowała przy próbie skrętu na dość stromym lodzie. Moja próba założenia narty była na tyle długa, że Łukasz rozpoczął misję ratunkową w moim kierunku. Cale szczęście zjechałam nim zaczął na poważnie podchodzić. Po tym ekstremalnym dla mnie zjeździe zastanawiam się czy takie przygody bardziej mnie zniechęcają, czy zachęcają do takich zabaw. Za to w oczach Łukasza na pewno widziałam błyski ekscytacji.
kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2Fkorbielow
Beskid Śl. - Skrzyczne od wschodu
Jeżeli można by pisać poematy na temat skitouringu to przebyta przez nas trasa na pewno na to by zasłużyła. Każdy kto od kotliny Żywieckiej mija ten szczyt musi zobaczyć białe i strome zbocza opadające na wschód z tej największej w Beskidzie Śl. góry. Zachodnie zbocza są do granic możliwości skomercjalizowane przez gestorów wyciągów narciarskich podczas gdy tu są totalne pustki. Startujemy z Słotwiny głęboko wciętą doliną między Niesłychanym Groniem a Palenicą. Leśna droga wkrótce ucieka w bok a my podążamy przez rzadki las w stronę owych stromizn. Wyżej śniegu w bród. Jest tu kilka starych śladów narciarskich lecz człowieka nie spotykamy. Zakosami po starym wiatrołomie windujemy się ostro w górę osiągając zakręt niebieskiego szlaku i wkrótce szczyt pełen przywyciągowaych narciarzy. Tu tylko przepinaka i po przełknięciu śliny (z wrażenia przed czekającym zjazdem) ruszamy w dół. Mając w zespole lekarza ortopedę i pielęgniarkę można sobie pozwolić na trochę więcej swawoli. Na początku „tatrzańskimi” stromiznami wśród rzadkich drzew a potem przez rozległe polany dające niesamowite poczucie wolności śmigamy w dół ku naszej dolinie pogrążającej się w cieniu kończącego się dnia. Gdzieś daleko na południu błyszczały Tatry a Babia i Pilsko wydawały się być w zasięgu ręki. Szybko tracimy wysokość pisząc nartami na śniegu linie naszej fantazji. Śnieg jest bardzo nośny więc gdy wyskakujemy na leśną drogę zjazd do auta trwa zaledwie kilka chwil. Uff...! Co za upojny dzień.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FSkrzyczne-Slotwina
Kraków - jaskinia Twardowskiego i inne
Odwiedzamy wzgórze Twardowskiego przechodząc szlak okrężny. Zaglądamy do jaskini Twardowskiego lecz tylko tam gdzie za nadto nie trzeba się tarzać. Udaje mi się w niej walnąć głową o strop do tego stopnia, że poczułem jak głowa wciska się z 2 cm do karku (nie miałem kasku). Później idziemy na zalew Zakrzówek a następnie zerkamy do jaskini Wiślanej. W okolicy rozkopanych jest jeszcze kilka innych otworów.
W drugiej części dnia przenosimy się do centrum. Przechodzimy przez Wawel i stare miasto by w Instytucie Konfucjusza Uniwersytetu Jagiellońskiego w kameralnej atmosferze posłuchać prelekcji dot. Chin oraz je przeprowadzić. Mateusz opowiadał o polskiej eksploracji jaskiń w Chinach a ja o wędrówce rowerowej przez ten kraj.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FKrokow
Tatry Zachodnie - samotne wycieczki skiturowe
W sobotę wychodzę na Kondracką Przełęcz od strony dol. Małej Łąki. Do Wielkiej Polany spotykam cztery osoby. Potem muszę torować, bo na świeżym śniegu nie ma nawet śladu śladów. Na grani pusto, kolejnych ludzi widzę dopiero na zjeździe (po moich tropach na popołudniowy spacer po dolinie wybrało się kilka grupek). Pierwsze 100 m zjazdu z Przełęczy to wymagające lodowe kalafiory, przykryte świeżym śniegiem. Potem czekała mnie dosyć puchowa przygoda, choć miejscami musiałem przesmykiwać się pomiędzy wystającymi kamieniami.
W niedzielę od strony dol. Chochołowskiej wchodzę na Iwaniacką Przełęcz i dalej na Suchy Wierch Ornaczański. Choć podobnie jak poprzedniego dnia, początek zjazdu był nieco trudny, to dalej już trafiłem w pyszny puch. Tym razem kamieni nie było, ale w momencie, w którym zjeżdżałem, opad śniegu akurat się wzmógł i znacząco spadł kontrast, więc i tak musiałem jechać dosyć powoli.
Beskid Żyw. - Jaworzyna w Worku Raczańskim
Z zasypanej śniegiem Rycerki Górnej zagłębiamy się w dolinę Śrubity. W górnej części doliny skręcamy stromo do góry na grzbiet Kołyski a nim do granicznego grzbietu. Celem była Jaworzyna (1174), która osiągamy. Stąd zjazd początkowo drogą podejścia a potem na przełaj w dół do doliny Abramów po przepięknym puchu w rzadkim bukowym lesie. W dolinie jest tyle śniegu, że na łagodnym stoku nie da się swobodnie zjeżdżać. Później jednak docieramy do drogi z Przegibka gdzie jest w miarę przetarte. Do auta docieramy „łyżwą” w coraz bardziej padającym śniegu.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FJaworzyna
Beskid Żyw. - Skiturowy maraton przez „tryptyk beskidzki”
Babia Góra (1725), Mała Babia Góra (1517) i Pilsko (1557) to trzy najwyższe szczyty Beskidów. Zrobienie ich na skiturach w ciągu jednego dnia wydało nam się dość ambitnym planem, który był następujący: Heniek podrzuca nas autem do Zawoji. On i Teresa robią turę narciarską przez Mosorny Groń a potem odbierają nas z mety w Korbielowie. My natomiast po kolei zdobywamy Babią Górę, Mł. Babią Górę, zjeżdżamy na Słowację do dol. Polhoranki by następnie wdrapać się na Beskid Krzyżowski (923) i zjechać do Korbielowa. Stąd podejście na Pilsko i zjazd ponownie do Korbielowa.
Pogoda była taka sobie. Prószył śnieg, pochmurno. Ruszamy dość późno tj. o godz. 9.00. Szczyt Babiej osiągamy o 11.30 po pokonaniu pełnej nawisów przeł. Brona a potem po ostrej walce na lodowych kalafiorach w zimnym wietrze i kiepskiej widoczności. Kopuła szczytowa niemal całkowicie wywiana z śniegu. O dziwo było tu kilka osób. W dół najpierw schodzimy po piargach a potem zjeżdżamy po lodowej tarce gdzie każdy skręt był loterią a Michał zaliczył nawet bliski kontakt z zlodzonym kamieniem. Widoczność była fatalna i mimo, że staraliśmy się wypatrywać tyczek to i tak udało nam się zapędzić na słowacką stronę na szlak do Slanej Vody. Po odrobieniu wysokości docieramy nie bez problemów z powrotem na przeł. Brona. Zjazd wcale nie był wiele krótszy od podejścia. Na Babiej byliśmy zimą wiele razy lecz nigdy nie zastaliśmy tak fatalnych warunków narciarskich. Wyjście na Mł. Babia (Cyl) obyło się bez przeszkód. Stąd mamy przepiękny (nie licząc poprzecznych zasp), długi zjazd zupełnie nietkniętym śniegiem na Jałowcową przełęcz i dalej na przełaj do słowackiej doliny Polhoranki. Dolina jest piękna, zwłaszcza, że nagle oświetliło ją słońce. Po kilku kilometrach niemal poziomego terenu skręcamy na graniczne pasmo. Po nieskalanych, głębokich śniegach torujemy w stronę Beskidu Krzyżowskiego, który udaje nam się bezbłędnie osiągnąć. Łagodny zjazd do Korbielowa już w zapadającym zmroku. Dalej doliną Buczynki maszerujemy na Halę Miziową już solidnie zmęczeni dość szybko docieramy do schroniska gdzie robimy półgodzinny odpoczynek. W całkowitych ciemnościach ruszamy jeszcze na szczyt Pilska. Profilaktycznie wbijamy do GPSa ostatni słup wyciągu narciarskiego bo Pilsko to zdradliwa góra (dla przestrogi warto przeczytać historię tragedii z roku 1980 - http://www.wgorach.com/?id=66219 ). W wietrze i padającym coraz mocniej śniegu docieramy na szczyt słowackiego Pilska. Szybka przepinka, selfie i mkniemy w dół. Wydawało nam się, że zjeżdżamy w dobrym kierunku lecz gdy zbocze zaczęło robić się stromsze a w świetle naszych czołówek nie pojawiła się żadna tyczka zaglądamy na GPS. Szok. Odbiliśmy w bok o 633 metry od ostatniego nabitego punktu. Znów długi trawers w zablokowanych butach. Dopiero gdy ujrzeliśmy ostatni słup wyciągu odetchnęliśmy z ulgą. Dalej zjeżdżamy nartostradą aż do Korbielowa gdzie czekał na nas Heniek z Teresą. Była godzina 20.30. Pokonaliśmy 42 km i 2478 m deniwelacji. W domu jesteśmy przed północą.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2017/Tryptyk
Heniek z Teresą w tym czasie podeszli szlakiem na Mosorny Groń (przerwa na posiłek w stacji turystycznej) i dalej na Cyl Hali Śmietanowej (1298). Stąd zjechali na Brożki i dalej na przełaj pełnym wykrotów lasem do Polcznego. Potem drogą z buta pod wyciąg Mosorny Groń. Heniek na lekko skoczył po auto i wrócił po Esę i sprzęt. Następnie pojechali do Korbielowa gdzie czekając na „martończyków” zagościli u naszych klubowych przjaciół: Łukasza Piskorka i Asi Przymus, którzy akurat spędzali tam ferie. Gdy tylko cała ekipa skiturowa znalazła się na dole wróciliśmy do domu.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FMosorny
Beskid Śl.- Skrzyczne_Skitura
Spontaniczny wyjazd, uzależniony od decyzji teściów...Udało się i rano po 7 wyruszamy spod domu. Temp. -25 st nie zachęcała do opuszczenia auta w Szczyrku, jednak na podejściu nie było już tak źle. Pod szczytem wiatr był już nieco bardziej okrutny. W schronisku ogrzewamy się w towarzystwie wielu narciarzy i po chwili szybko ruszamy w dół. Zjazd nartostradą wyśmienity.
Beskid Śl. - Czantoria na nartach od Bucznika
Na Czantorii byliśmy już wiele razy z różnych stron lecz tym razem podeszliśmy zupełnie nową trasą w dość odosobnionym terenie. To dolina Gahury (w górnym biegu zwana Bucznikiem). Wystartowaliśmy klasycznie od parkingu pod wyciągiem, potem kawałek niebieską nartostradą i dość długim trawersem zakończonym nie długim zjazdem (na fokach) do doliny Bucznika. Doliną podchodzimy na nartach w zupełnie nieprzetartych śniegach stromo do góry osiągając wierzchołek Czantorii (995) niemal przy samej wieży. Szlak podejścia okazał się bardzo ciekawy. Przy dobrych śniegach będzie tu przepiękny zjazd. Z szczytu najpierw szlakiem a później nartostradą smagani mroźnym powietrzem osiągamy w kilka chwil parking gdzie zostawiliśmy auto. Tym razem było cieplej, ok. –17 st.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FCzantoria
Tatry – obóz zimowy
Dzień Pierwszy słowami Iwony
Pierwszy dzień obozu zimowego spędziliśmy na szkoleniu lawinowym. Ze względu na niezbyt zachęcającą temperaturę powietrza wynoszącą prawie -30st oraz ogłoszony 3 stopień zagrożenia lawinowego, pierwsza część szkolenia odbyła się na Kalatówkach. Najpierw słuchaliśmy wykładu Mateusza m.in. na temat lawinowego ABC, plecaka ABS (w tym momencie Karol się rozmarzył na myśl o odpaleniu plecaka) grzejąc się w ciepełku hotelu/schroniska. Następnie już na zewnątrz Bogusia Chlipała z TPNu opowiadała nam o zasadach korzystania z detektorów i sond, po czym wbiegaliśmy na pole z zakopanymi detektorami wysyłającymi sygnał, z sondami wzniesionymi jak dzida u człowieka pierwotnego wyruszającego na polowanie. A jaka radość była przy znalezieniu zakopanego punktu! Ćwiczyliśmy na pojedynczych „ofiarach lawin”, jak i na mnogich. Dla urzeczywistnienia sondowania człowieka wykopaliśmy jamę śnieżną, gdzie schował się Sylwek, a potem Paweł. Mogliśmy wyczuć miękkie odbijanie sondy od człowieka i wbicie sondy w powietrzną jamę. Po tych atrakcjach znowu schowaliśmy się do hotelu. Tam posłuchaliśmy dalszej części wykładu na temat, jak poruszać się po górach, żeby uniknąć lawiny i co zrobić, jeśli już zejdzie. Ku największej uciesze Karola, Bogusia zaprezentowała nam mammutowy plecak lawinowy, pozwalając go uruchomić. Mnie w tamtej chwili tylko brakowało wnętrza – stroju Supermana, może by wtedy nawet się supermoc uruchomiła i by odleciał ;) Na dalszą część szkolenia przeszliśmy spacerkiem na Nosal i niedaleko ćwiczyliśmy obsługę czekana. Imitowaliśmy wszelkie zjazdy, nogami w przód, głową, na plecach, na brzuchu. A i tak najlepiej było na jabłuszku. Próbowaliśmy założyć stanowiska z czekanów, taśm, grzyba śnieżnego – w naszym wykonaniu i takim śniegu ja bym im nie zaufała :) Po wszystkim korzystając, że skończyliśmy nie za późno pojechaliśmy na obiad, gdzie dołączył do nas Piter.
Temperatura nie była aż taka nieznośna, na jaką wydawać by się mogła. Choć myśl, że w kolejny dzień wejdziemy do stosunkowo ciepłej i przytulnej jaskini dodawała otuchy.
Dzień pierwszy oczami Damiana
Dzień szkoleniowy. Całą ekipą spotykamy się w Kuźnicach i razem podchodzimy na Kalatówki. Temperatura oscylowała wokół –20 st. więc wykład Mateusza na temat zagadnień lawinowych w przytulnym kąciku schroniska był bardzo na miejscu. W końcu jednak wyszliśmy na mróz i obok schroniska ćwiczyliśmy na „poletku lawinowym” specjalnie przeznaczonym do tego typu szkoleń. Jest tu specjalna konsola pozwalająca na losowe szukanie „ofiar” a w terenie pod śniegiem zasypane są „ofiary” z pipsami. Bogusia Chlipała (TPN) zademonstrowała na Karolu plecak wypornościowy Jet Force. Po części lawinowej przenieśliśmy się na Nosala gdzie na nieczynnej od dawna nartostradzie próbowaliśmy ćwiczyć hamowanie czekanem tudzież chodzenie w rakach. Śnieg był kopny więc niezbyt dobrze to szło (posiłkowaliśmy się nawet „jabłuszkiem”) lecz każdy mógł wykonać niezbędne w danej sytuacji ruchy. O zmroku zjeżdżamy (Mateusz, Damian, Esa, Paweł na nartach a Asia na „jabłuszku”)/ schodzimy (reszta) do Zakopca. Ja wracam z Esą do domu a reszta ekipy zostaje na następne dni by zrobić przejścia jaskiniowe lub wycieczki skiturowe. Opisy z akcji jaskiniowych zapewne się pojawią.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FSzkolenie-zimowe
Dzień drugi według Sylwestra - Jaskinia Miętusia
Po całkiem rozrywkowym dniu pierwszym, przyszedł czas na poważniejsze wyzwanie- Jaskinię Miętusią. Dojście do otworu nie było specjalnie trudne. Wystarczyło przebrnąć przez głęboki śnieg i nie zwracać uwagi na śmieszne minus dwadzieścia kilka stopni. Dolina Miętusia raczyła nas swoimi mroźnymi urokami. Tu ładnie ośnieżone zbocze, tam schowany szczyt za kłębami poszarpanych chmur. No ogólnie było na co popatrzeć. Doszliśmy w dobrym czasie pod Dziurawego i po krótkim lawirowaniu między drzewami stanęliśmy przed otworem. Przebierając się w tak ekstremalnym zimnie, z zaskoczeniem zauważyłem, że wcale nie jest mi zimno. Dopiero w przedsionku jaskini, w tzw. „Rurze”, gdy pomagałem Asi założyć czołówkę na kask, szybko straciłem czucie w palcach. Rada dla innych: lepiej bez czucia nie majstrować przy zatrzaskach na kasku, bo można sobie zrobić krzywdę. :) Rura była ogólnie super, trochę jak zjeżdżalnia w aquaparku, tylko lód zamiast wody. Bez większych problemów dotarliśmy do Sali bez Stropu. Tam chwila relaksacji i znowu ruszyliśmy w dół. Poręczując po kolei kolejne odcinki dotarliśmy do wejścia do tzw. Wielkich Kominów. Karol zanurzył się w kolejnej czeluści, w której miało ostro lać, ale po paru minutach Mateusz postanowił zmienić plany i ostatecznie Karol musiał wyleźć znowu do nas na górę. W tym czasie minęliśmy się z inną grupą grotołazów, która po kilku kurtuazjach zniknęła nam z oczu za Błotnymi Zamkami. Zamiast Wielkich Kominów mieliśmy zaporęczować przynajmniej część Korytarza Trzech Króli. Ten zaszczyt przypadł mnie. Wróciłem pierwszy do Sali bez Stropu i stamtąd miałem zapieraczką wspiąć się osiemnaście metrów wyżej, asekuracją miał się zająć Karol. Już dojście do miejsca, skąd miałem rozpocząć wejście przysporzyło nam nie lada gimnastyki. Nie byłem pewien, czy dam radę, ale w sumie okazało się, że się udało. Już oszczędzę czytelnikom szczegółów, jak wydawałem z siebie dziwaczne odgłosy rodzącej kobiety i chichoczącego do siebie psychopaty- co te jaskinie robią z człowiekiem?! Najciekawszym jednak zjawiskiem, które się objawiło po przebytym chwilę wcześniej wysiłku, było niemal namacalnie przeze mnie doświadczone spowolnienie procesów myślowych, co nie zostało bez konsekwencji. Najpierw, zupełnie niepotrzebnie, spowolniłem całą grupę nie poręczując od razu kolejnego odcinka, by następnie zamiast zawiązać podwójny zderzak, zawiązać coś co sam później nazwałem „psim ogonkiem”. Ale czułem, że coś jest nie tak. Wiążę, wiążę i sobie myślę: „ Nieee, coś za szybko mi poszło. Zawsze dłużej musiałem się napocić przy tym węźle.” Z wyglądu też był jakiś podejrzany, ale jednak zjeżdżam na tym „psim ogonku” trochę niżej i oglądając się za Mateuszem widzę jak dość energicznie gimnastykuje palce przy moim węźle. Na moje pytanie odpowiada uspokajająco: „ Nie, nie, wszystko ok…. ale ty tam jesteś do czegoś teraz przypięty?” – Ahaa, czyli schrzaniłem! Z poczuciem zażenowania i kolejnej wtopy muszę żyć do dziś. Zeszliśmy wreszcie do jakiejś niezbyt dużej półeczki i stamtąd mieliśmy rozpocząć wyjście na powierzchnię. Deporęczowaniem zajęła się Iwona z asystą Mateusza. Ja, Karol i Asia mieliśmy nie oglądając się na nich wychodzić jak najszybciej. Nie trzeba było nam tego dwa razy powtarzać. Wyście raczej było dość standardowe i nie ma się tu o czym rozpisywać. Jedynie przejście przez lodową Rurę było karkołomne. Po wyjściu było już ciemno, wciąż bardzo zimno, ale chociaż nic na nas nie padało, ani nie sypało z nieba. Szybko się przebraliśmy i żwawo ruszyliśmy szlakiem do cywilizacji. Zabawne, jak wiele w człowieku jest pokładów energii, gdy chodzi o chęć jak najszybszego wydostania się skądś. Przystanęliśmy jednak w Dolinie Miętusiej dwa razy, by zawiesić na dłuższą chwilę oczy na widowiskowo gwiaździste niebo i błyszczący księżyc oprawione w klimatyczną zimową ramkę. Na dobry koniec wywinąłem jeszcze orła na prostej drodze i tyle. Wróciliśmy do ciepła, miękkiej pościeli i zapasów jedzenia. Tak, tego po całym dniu było nam potrzeba. :)
Dzień drugi - wycieczka skiturowa Prezesa i Ali
Około 7:00 budzi nas pakowanie się kursantów wybierających się do Miętusiej, ale obracam się tylko na drugi bok. Jednak błękitne, czyste niebo nie pozwala leżeć długo w łóżku. Więc nie spiesząc się jemy śniadanie i powoli się pakujemy. Po chwili wraca Piotrek, który niosąc ciężki plecak nie potrafił się nawet rozgrzać podczas podejścia do Miętusiej. Piekielny mróz daje o sobie znać po raz pierwszy tego dnia lecz na drugi i trzeci raz nie każe długo czekać – samochód nie odpala. Prosimy więc Piotrka żeby podjechał swoim autem w celu podładowania akumulatora – jego też nie odpala. Odpala za to sąsiadka i pozwala się podłączyć – jeszcze raz dziękujemy. Przez poranne zawirowania jest już 11:00 i zastanawiamy się czy nie olać wycieczki i póki auto działa wracać do Zabrza, choć tak naprawdę to zastanawialiśmy się czy wycieczka w takiej temperaturze (-20, odczuwalna -30) w ogóle będzie przyjemnością. Ostatecznie decydujemy się zaryzykować, w końcu zaplanowana wycieczka jest idealną na warunki tego dnia (trójka lawinowa i idealna widoczność), pomijając oczywiście arktyczny mróz.
Na parkingu Brzezinach czaka na nas ostatnie wolne miejsce. Idziemy czarnym szlakiem w kierunku Murowańca, lecz już na Psiej Trawce odbijamy czerwonym szlakiem za wschód przez Dol. Pańszycy i Waksumndzką Polanę do Rówieni Waksumndzkiej, gdzie zielonym już szlakiem na szczyt Gęsiej Szyi. No właśnie, ktoś z Was wie co to i gdzie to? Otóż szczyt ten leży pomiędzy Dol. Pańszczycy i Dol. Złotą, od północy otoczony Dol. Filipki, zaś od południa Dol. Waksmundzką. I co, dalej nic…? I właśnie dlatego jest tam tak urokliwie. Ze szczytu rozpościera się kapitalny widok na Koszystą i Wołoszyn oraz szeroka panorama od wydających się być na wyciągnięcie ręki Tatr Bielskich, przez Jaworowy, Lodowy, chyba Gerlach, Ganek, Wysoką, Rysy … aż po sam Giewont. Świetna lekcja topografii.
„Dzięki korzystnemu położeniu na wprost wylotu Doliny Białej Wody oraz wzniesieniu nad Dolinami Białki i Filipki – jest niepozorny szczyt lesistego regla, zwanego Gęsią Szyją – jednym z najwdzięczniejszych punktów widokowych. Podobny, jakkolwiek mniej rozległy widok rozpościera się z leżącej niżej Polany Rusinowej. Na polanie szałasy pasterskie, piękne miejsc na odpoczynek południowy.” Tadeusz Zwoliński Zima w Tatrach
Zjazd ze szczuty Gęsiej Szyi na Rusinową Polanę, choć krótki dostarcza naprawdę wiele radości. Z polany roztacza się bardzo podobna panorama co ze szczytu, która naprawdę hipnotyzuje. Tutaj skracamy nieznacznie klasyczny wariant wycieczki i odbijamy na niebieski szlak w kierunku Dol. Złotej, zatrzymując się jeszcze na wybornej herbatce w Sanktuarium Matki Boskiej Jaworzyńskiej Królowej Tatr na Wiktorówkach. Stamtąd zjazd szeroką drogą leśną, cały czas na nartach, aż do drogi. Zdążamy jedynie wypiąć się z nart i łapiemy busa z powrotem do Brzezin. Auto odpala od strzału – uff. Wracamy przez zupełnie nieznane mi wsie i prowadzeni przez nawigację omijamy zatłoczone Zakopane i sąsiednie wsie. Dalej droga zupełnie pusta. W samochodzie robi się w miarę ciepło dopiero za Jordanowem.
Na zakończenie: Planując wycieczkę w takie mrozy warto się solidnie przygotować i jak zawsze mieć kilka planów awaryjnych. W tym wypadku termy były wybitnie kuszące – stroje mieliśmy w samochodzie. Foki nawet nie próbowały się przykleić do nart, ale jakoś trzymały i nie dało się odczuć uciążliwości z tym związanych. Ale następnym razem schowam je za pazuchę. Podczas całej wycieczki tempo było naprawdę szybkie, a mimo to nawet się nie spociłem. Każdy postój powyżej minuty niemile zamrażał. Jedynie zjazd i piękne widoki rozgrzewały ciało i umysł.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FGesiaSzyja
Dzień trzeci według Karola - Jaskinia Zimna
W trzeci dzień obozu wybraliśmy się do jaskini Zimnej. Pierwotnie planowaliśmy przejście jaskini aż do Wideł. Plany duże, ale analizując możliwości i dostępny czas, Mateusz zadecydował, że schodzimy do Chatki. Pobudka, śniadanie i wpakowanie szpeju do auta. Jak przez ostatnie 2 dni, pogoda nie zachęca, aby wyjść na zewnątrz. Mało kto ma ochotę, żeby wychodząc z pod ciepłej kołderki ładować się na – 26 stopni. Piter po zapoznaniu się z panującą na zewnątrz aurą ponownie przejmuje rolę kwatermistrza, jednakże z tym wyjątkiem, że tym razem nie organizuje nam niespodzianki w postaci rosołku. Po pierwszym szoku temperaturowym dochodzimy do siebie i już na szlaku robi nam się ciepło. Zaletą „zimowych” jaskiń jest na pewno ich dogodne położenie. Zamiast wyprawy mamy spokojny spacer i po dłużej chwili stoimy już pod wyjściem z jaskini Mroźnej. Temperatura mobilizuje do szybkiego przebrania się. Plecaki zostawiamy w przebieralni i myk do korytarzyka. Ze względu na to, że we wrześniu doszliśmy do zalanego ponoru, powrót do niego przebiega sprawnie. Po dojściu do Błotnego Progu, zaczynamy wspinaczkę. 13 m nie stanowi wyzwania, choć obłocone skały i gumiaki nie są pomocne. Dalej Sylwek bez przeszkód pokonuje Próg Wantowy i dochodzimy największej trudności, czyli Czarnego Komina. Nie ukrywam, że miałem duże wątpliwości, czy dam radę go zrobić. Zdarzało mi się rezygnować na jurze z niektórych „piątek” bo były za wymagające, a taka trudność spotkana w jaskini może dopiero przyprawić człowieka o czarne myśli. Może przez to ten fragment jaskini nazywany jest Czarnym Kominem? Zamieniam gumiaki na butki wspinaczkowe i cisnę. Z kilkoma przerwami udaje się zrobić pierwszy wyciąg i o dziwo czuję nie dosyt. Dalej ciśnie Iwonka, której trudność dopiero sprawia Szklany Prożek (przed którym strasznie marudzi i wyżywa swoją złość na bogu ducha winnym asekurującym;) ), ale ostatecznie z nim wygrywa. Jaskinia Zimna sprawia w gruncie rzeczy wiele frajdy, ze względu na wspinaczkowe urozmaicenia. Nie jest nudno. Taka Beczka, czy Biały Prożek potrafią dostarczyć dreszczyku, nawet czasem bardziej od kolejnej studni;) Chyba jedyny poważny zjazd, to zjazd do Chatki. Tam po krótkim odpoczynku pada szybkie polecenie: „Wychodzimy”. W Zimnej ćwiczymy techniki zjazdu na złodzieja i przeciwwagę.
Beskid Żyw. - Lipowski Wierch na skiturach
Podejście na nartach zielonym szlakiem z Żabnicy na Rysiankę. Tu odpoczynek w schronisku. Dalej na Lipowski Wierch (1324) i już w zapadającym zmroku oraz przy śnieżnej zadymce zjazd na przełaj wprost na północ do doliny Żabnicy. Okazało się to nie zbyt dobrym pomysłem bowiem zbocze jest pełne wykrotów lub gęsto zalesione a w dodatku śnieg mocno zlodzony. Czasem trzeba zdjąć narty. Udało się jednak zjechać do auta gdzie czekała straż leśna. Widząc światła czołówek w miejscu gdzie turystów się nie spotyka sądzili, że w lesie grasują kłusownicy. Wszystko jednak zakończyło się pomyślnie. Zdjęcia wkrótce.
Beskid Śl. - skitury w Szczyrku
Kolejnego Sylwestra przyszło nam spędzić w Szczyrku. Przyjeżdżamy już w piątkowy wieczór. Niestety po ciemku ciężko było ocenić warunki śniegowe, więc dopiero rano wybieramy trasę. Pada na Skrzyczne od Czyrnej bez szlaku. Narty zakładamy gdzieś w 1/3 drogi. Na szczycie popas, spotykamy znajomych i podziwiamy widoki. Następnie przejazd granią na Małe Skrzyczne, zjazd na Halę Skrzyczeńską i Bieńkulą do Czyrnej. „Nieczynna” Bieńkula okazała się być lepiej (naturalnie) przygotowana niż gdy zabiera się za to obsługa wyciągów.
W niedzielę robimy jedynie krótką przechadzkę z nartami (część osób z dupolotami) granią w kierunku Beskid Ski Areny i Chaty Wuja Toma. Ludzi na szlaku sporo. Śniegu coraz mniej, więc końcowe odcinki muszę zjeżdżać stylem Damiana.
Beskid Śl. - nocne wyjście na Błatnię
Wyjście ok. 22 od Jaworza szlakiem na Błatnię. Szlak zlodzony, wyżej śnieg. Mimo to do góry podążało wiele innych osób. O północy na wierzchołku rozpalono potężne ognisko a Nowy Rok witało około 100 osób. Zejście tą samą drogą przed świtem do auta zostawionego w pobliżu "szałasu pod Błatnią". Przed południem pobudka, celebracja posiłku i powrót do domu.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FBlatnia
Beskid Śl. - nocny rajd skiturowy po Skrzycznem
Sylwestrowa noc, cudowne, rozgwieżdżone niebo, mróz, skrzypiący śnieg - oto sceneria jakiej doświadczyliśmy udając się w narciarską wędrówkę po masywie Skrzycznego (1257). Z Czyrnej najpierw stokową drogą, na której założyliśmy narty i dalej jakimiś leśnymi duktami udaje nam się wydostać na Jaworzynę. Stamtąd nartostradą na szczyt. Oprócz kilku skuterów śnieżnych i zagubionych pieszych jest generalnie pusto. Najbardziej stromy odcinek był tak zalodzony, że bez harszli nie było szans. Tu zdejmujemy narty i wykuwając stopnie z niemałym wysiłkiem pokonujemy stromiznę. Tu również zastaje nas północ. Jak okiem sięgnąć pod nami pojawia się nagle feeria milionów kolorowych fontann. Witaj 2017! Dalej bardziej połogiem stokiem docieramy na sam szczyt Skrzycznego celowo omijając schronisko pełne gawiedzi. W trakcie podejścia kilka razy telefonicznie rozmawiamy z Heńkiem Tomankiem, który z Sonią podchodził z buta na Błatnię. Na szczycie spotykamy kilku skiturowców, którzy widać wpadli na podobny pomysł co my. Szybko przepinamy się do zjazdu bo wiatr nie zachęcał do dłuższego delektowania się nocnymi widokami. Znów zimny powiew na twarzy bo narty chyżo niosły nas po zmarzłym śniegu w dół. Zjeżdżamy na Halę Skrzyczeńską a później "zamkniętą" nartostradą w stronę Czyrnej. Po drodze Na Młakach zajeżdżamy wprost pod chatkę Adama i Ani gdzie paliło się ognisko a my załapujemy się na gorącą herbatkę. Po miłej pogawędce wśród klubowych przyjaciół wskakujemy na narty i docieramy na nich do samego auta . Uwagi: w lesie generalnie śniegu mało a do sensownego zjazdu póki co nadają się tylko nartostrady i to niektóre (tak to przynajmniej wyglądało nocą).
Tu kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2017%2FSkrzyczne
Babia Góra – Sylwester
Wyjście z Krowiarek ustalamy na godzinę 20:30. Dla mnie to już drugi sylwester, który będę spędzać na szczycie Królowej Beskidów. Poprzedni był już lata temu i należał do tych najlepszych, więc chętnie odświeżę wrażenia. Już na początku widać różnicę. Poprzednio na Krowiarkach ukazały nam się rozstawione namioty i ludzie, którzy krzątali się tu i ówdzie coś gotując czy przygotowując się do wyjścia na szczyt. Od kilku lat w miejscu, gdzie kiedyś była polana, znajduje się zagospodarowany parking. Również i w tym roku ujrzeliśmy na Krowiarkach ludzi przygotowujących się do wyjścia z tą małą różnicą, że namioty zostały zastąpione samochodami. Cóż, może i mniej klimatyczne, ale zmian zatrzymać nie sposób.
Wszyscy pojawiają się punktualnie, więc możemy wyruszyć bez zbędnych opóźnień. Po krótkim podejściu zrzucam z siebie zbędne warstwy odzieży, i aż do Sokolicy podchodzę w lekkim softshellu. Na sokolicy obowiązkowo zdjęcie grupowe i pierwszy nieco dłuższy postój. Tu dosięgają nas pierwsze mocniejsze podmuchy wiatru, więc trzeba zarzucić na siebie kurtkę. Na dzisiejszą noc na Babiej zapowiadają ok. -10 stopni, ale wiatr ma się wzmóc dopiero po północy. Trafia się nam swego rodzaju okno pogodowe, bo na te dwa dni pogoda bardzo się poprawia. Kilka dni wcześniej sypał śnieg, kilka dni później znowu zapowiadają opady i znaczne ochłodzenie, a nam trafia się zupełnie bezchmurna noc. Szkoda tylko, że księżyc był w nowiu, no, ale wszystkiego mieć nie można.
Na Sokolicy meldujemy się o 21:30, a więc w miarę punktualnie. Do północy jeszcze daleko a czas mamy bardzo dobry, więc strategicznie proponuję iść nieco wolniej, aby nie być na szczycie za szybko. Pamiętam warunki z poprzedniego sylwestra, kiedy to na szczyt weszliśmy jakieś 15-30 min przed północą i tak wiało, że nie byliśmy w stanie wytrzymać bez ruchu. Musieliśmy zacząć schodzić aby nie przemarznąć.
Tym razem kolejny nieco dłuższy postój robimy na Kępie. Krótka sesja fotograficzna na sznur czołówek ciągnący się od Sokolicy. Zaczynam żałować, że nie zabrałem statywu. Miało być light&Fast, ale te kilka dodatkowych gramów by mnie nie zbawiło. Zakładam na siebie buffa i ruszamy w górę.
Grupa szybko nam się rozciągnęła. Ja widząc oczami wyobraźni tysiące okazji do upolowania ciekawego ujęcia schodzę nieco na bok i przepuszczam pozostałych. Szukam w pobliżu szlaku jakiś kamieni, barierek, tyczek. Czegokolwiek, na czy mógłbym postawić aparat i nieco go ustabilizować. Niestety, bez statywu i lepszego aparatu większość ujęć zostaje w sferze marzeń. Zdjęcia z ręki na długim czasie naświetlania wychodzą poruszone, a krótki czas naświetlania nie daje efektu.
Ciągnący się przed nami i za nami sznur czołówek ponownie robi imponujące wrażenie. Jak wtedy, kilka lat wcześniej. Szybko orientuję się, że ostatnie osoby z naszej grupy dawno mnie wyprzedziły i zostałem nieco z tyłu. To w sumie dobrze, myślę sobie. Naszym tempem bylibyśmy na szczycie godzinę przed północą, a tak na spokojnie wejdę sobie zwykłym tempem robiąc przerwy fotograficzne. Wysyłam tylko sms-a, że u mnie wszystko ok i żeby na mnie nie czekali. W karawanie podążającej na szczyt jestem raczej bezpieczny.
Po podejściu na najbliższe wzniesienie okazuje się, że Grażyna z Piotrkiem i Asią niewiele mi „uciekli”. Doganiam ich czekających na szczycie wzniesienia. Zaczyna mocniej wiać, więc zmieniam rękawiczki na cieplejsze. Piotrek z Asią idą nieco szybszym tempem a my zostajemy na końcu i pomału podążamy na szczyt.
Na jakieś 30 min. przed północą, po podejściu na kolejne wzniesienie widzę setki czołówek. Tak, to chyba już szczyt. Chyba, że wszyscy nagle postanowili odpocząć w tym samym miejscu :P Co mnie dziwi to brak jakiegokolwiek namiotu. Ostatnim razem jak tu byłem, na szczycie stało już na tyle dużo namiotów, że nie dało się już znaleźć jakiegokolwiek bardziej płaskiego i osłoniętego od wiatru miejsca na rozbicie naszego, dlatego też zdecydowaliśmy się zejść nieco niżej. Tym razem planujemy zejść do schroniska, więc również nikt z nas nie ma namiotu. Chowamy się przed wiatrem za ułożonym z kamieni murkiem i oczekując na godzinę zero popijamy ciepłą herbatę i pałaszujemy „szturm żarcie”
Na krótko przed północą na szczycie pojawiają się grupki Straży Parku. Grzecznie przechodzą wśród wszystkich osób prosząc o nie puszczanie fajerwerków ze szczytu. Chwała im za to, że im się chciało i za sposób, w jaki to zrobili. Za to, że nie zaogniali konfliktu pomiędzy Parkiem a jego użytkownikami, jak to ma często miejsce w Tatrach. Jak widać – da się i moim zdaniem należą im się za to wielkie brawa. Słuszna inicjatywa, bo to w końcu Park Narodowy, a w zeszłym roku ze szczytu niestety poleciało bardzo dużo petard, widocznych z daleka (obserwowałem je wtedy z Maciejowej w Gorcach).
O północy życzenia, symboliczny szampan i podziwianie aż po widnokrąg milionów a może i miliardów małych, kolorowych wulkanów wybuchających gdzieś daleko w dole. Niesamowite wrażenie.
Teraz pozostało nam już tylko, a może aż, zejście ze szczytu w kierunku schroniska przez przełęcz Brona. Zejście wcale nie takie łatwe, bo warunki są trudne. Szlaki co prawda przedeptane, ale miejscami sporo zalodzeń. Poza szlakiem całą kopułę szczytową pokrywa gruba warstwa lodoszreni. I to nie takiej cienkiej, łamliwej, a takiej, która spokojnie utrzymuje ciężar człowieka i jedynie raki uchronić mogą przed poślizgnięciem. A tych niestety tym razem nie posiadam. Jak praktycznie za każdym razem, gdy szedłem na Babią miałem ze sobą raki, których prawie nigdy nie używałem, bo tylko nabijały się miękkim śniegiem, to teraz, kiedy ich nie mam jak na złość akurat by się przydały.
Po drodze zatrzymuję się na chwilę w pobliżu Kamiennej Dolinki. To część mojego ostatniego projektu. Zimowego wejścia akademicką percią na szczyt Babiej i zjazd na nartach Kamienną Dolinką. Niestety, ciężkie warunki śniegowe i duża mgła zmusiła nas wtedy do odwrotu z perci i zmiany planów. Kamienna Dolinka też będzie musiała chyba jeszcze trochę poczekać na wzrost moich skiturowych umiejętności :p
Grupowe zdjęcie na przełęczy Brona. Tutaj jesteśmy już wszyscy w komplecie. Grupa podchodząca z Krowiarek od razu granią, oraz grupa, która zdecydowała się na podejście na szczyt percią przyrodników. Zejścia z Brony obawiałem się najbardziej. Okazało się jednak niezalodzone i całkiem przyjemnie.
Koło drugiej w nocy lądujemy w schronisku na Markowych Szczawinach.