Strona główna | Aktualności | O klubie | Członkowie | Wyjazdy | Wyprawy | Kursy | Biblioteka | Materiały szkoleniowe | Galeria | Inne strony | Dla administratorów

Relacje:Norwegia 2020

Wersja z dnia 16:34, 1 wrz 2020 autorstwa AsiaP (dyskusja | edycje) (Utworzono nową stronę "{{wyjazd|NORWEGIA - trekking|Łukasz Piskorek, <u>Asia Przymus</u>|12 - 21 08 2020}} thumb|right|Witaj NorwegioKolejny raz wybieramy się do Norwegi...")
(różn.) ← poprzednia wersja | przejdź do aktualnej wersji (różn.) | następna wersja → (różn.)

NORWEGIA - trekking

12 - 21 08 2020
Uczestnicy: Łukasz Piskorek, Asia Przymus
Witaj Norwegio

Kolejny raz wybieramy się do Norwegii na trekking. Choć pomysł na wyjazd pojawił się już w zeszłym roku, to przez panującą sytuację covidową pozostajemy w niepewności aż do dnia wyjazdu. Ostateczną ulgę odczuwamy po wyjściu z lotniska w Sandefjord. Uff.. udało się, nie ma kwarantanny, nikt nie wymaga od nas podania miejsca pobytu. Możemy iść.


Środa 12.08. - ok 11 km

Samolot, odebranie kartuszy z gazem ze (znajomego już) magazynu sklepu sportowego. Znowu nie bez przeszkód. Nie ma potwierdzenia zamówienia. Włączam tryb ,,blondynka” i tłumaczę panu, że nie doszło na pewno dlatego, że mam polski numer. Zadziałało. Pan sprawdził i okazało się, że zamówienie jest gotowe. Półtorej tygodnia później dostaję maila ze sklepu, że zamówienie było gotowe dwa dni przed naszym przylotem i sklep ma nadzieję, że poradziłam sobie z odebraniem tego zamówienia...Spacer do miasta, zakupy (pieczywo, słone norweskie masło i napoje – resztę wzięliśmy z domu) i stacja kolejowa. Tym razem podróżujemy do Finse w ciągu dnia, dzięki czemu mogę podciągnąć moje statystyki czytelnicze. Po wyjściu z pociągu robimy kilometr na rozruch w poszukiwaniu pierwszego miejsca na nocleg.


Czwartek 13.08. - 17,61 km

Zimowe wstawki

No i ruszamy. Według naszych obliczeń mamy wspólnie na plecach 45kg, w tym ok 14 kg jedzenia i gazu, których wagę mamy nadzieję każdego dnia pomniejszać. Poruszamy się szlakiem z Finse w stronę Kraeki, mając przez sporą cześć dnia w zasięgu wzroku lodowiec Hardangerjøkulen. Z rana zostajemy solidnie zmoczeni, co w połączeniu z przejściami po płatach śniegu i mroźnym wiatrem znad lodowca daje się we znaki, ale już koło południa zmieniamy stroje na wersję wiosenno-letnią. Dając się opalać odbłyskom słońca z jezior i płatów śniegu. Okazuje się, że kilometr na rozruch był niewystarczający i metrów spod nóg ubywa nam za mało, co jest odwrotnie proporcjonalne do czasu jaki upływa i naszych sił. W poszukiwaniu miejsca na nocleg obchodzimy dookoła małe jeziorko stając przed małą, aczkolwiek wartką rzeczką, którą forsujemy balansując na śliskich kamieniach, za bardzo zmęczeni, by się cofnąć i obejść je w drugą stronę do upatrzonego miejsca.


Piątek 14.08 – 19,27 km

Oddalamy się od lodowca. Choć jeszcze tego dnia ciągle musimy pokonywać mniejsze i większe połacie śniegu (został nawet ulepiony obowiązkowy wakacyjny bałwan), to jednak zaczyna się robić bardziej zielono i nie chodzimy już tylko po samych skałach, a gdzieniegdzie po gruncie. Mijamy schronisko w Kraeki i idąc wzdłuż jeziora dochodzimy do kolejnego Fagerheim Fjellstugu, znajdującego się przy drodze, którą pokonujemy ok 400m by dostać się na kolejny szlak. Droga stanowi jakby magiczną barierę, góry zmieniają się nie do poznania, zero śniegu, mniej skał, więcej wyższych roślin. Cały dzień panuje nieznośny upał. Nawet zastawiamy się dlaczego zamiast ciepłych czapek nie zapakowaliśmy kremu z filtrem. Poza znaczną ilością ludzi (na szlaku spotkaliśmy 25!), napotykamy oczywiście samowypasające się owce z dzwonkiem (i gps'em?). Niektóre trochę zdziczałe, z aspiracjami terorystycznymi. Nocleg znajdujemy w kosówce nad rzeczką, kawałek od szlaku.


Sobota 15.08 – 23,24 km

Jeden z nielicznych śladów cywilizacji na naszej drodze...

Pokonaliśmy tego dnia największy dystans i był to chyba nasz ,,najtrudniejszy” dzień. Szlak początkowo szedł przez górę, po pokonaniu której, mieliśmy już z górki lub w miarę płasko z małymi wzniesieniami. Choć był wczesny ranek to czuć było, że słońce da nam popalić. Po dojściu w pobliże schroniska Heinseter, zrobiliśmy przerwę na moczenie nóg w rzece i uzupełnienie zapasów wody i ruszyliśmy szlakiem wzdłuż jeziora Nedre Hein. Słońce paliło, zero cienia, woda ubywała nam w zastraszającym tempie i do tego latało tam mnóstwo (MNÓSTWO!) muszek. Nie można było nawet stanąć żeby odpocząć, bo parędziesiąt tych istotek obsiadało każdy kawałek naszego ciała, a kiedy któraś poczuła się już pewnie to zabierała się do gryzienia.... na końcu jeziora w końcu weszliśmy w lasek, który dał trochę cienia. Znaleźliśmy rzekę, w której się schodziliśmy i uzupełniliśmy wodę. Byliśmy tak wykończeni, że nie zwracaliśmy już uwagi na muchy i komary. W miejscu planowanego noclegu nie było przestrzeni na namiot więc zeszliśmy dalej wzdłuż rzeki spływającej od jeziora do miejsca gdzie łączyła się z rzeką Numedalslagen. I choć było tam idealne miejsce na nocleg, na samym trójkącie pomiędzy tymi dwoma rzekami - nad wodą, na płaskim i naprawdę urocze, to zdecydowaliśmy się iść dalej. Żeby przedostać się na drugą stronę-rzeki, trzeba było podejść wzdłuż jej biegu aż do mostu, którego istnienia nie byliśmy pewni. Szczególnie kiedy idąc w górę rzeki, wcinała się ona coraz bardziej w teren i stawała bardziej rwąca. Jednak most tam BYŁ! Wisiał rozpięty pomiędzy dwoma brzegami, robił naprawdę wrażenie, szczególnie kiedy opryskiwała nas bryza z wodospadu przed którym się znajdował. Przezornie przeszliśmy pojedynczo, nie zatrzymując się na podziwianie. Nocleg znaleźliśmy dopiero po kolejnych paru kilometrach, kiedy zeszliśmy już w spokojniejsze rejony.


Niedziela 16.08 – 16,99 km

Jest most!

Spokojni, że poprzedniego dnia nadrobiliśmy kilka kilometrów zaplanowanych na ten dzień, pozwoliliśmy sobie pospać chwilę dłużej. Po wstaniu okazało się, że namiot stojący w cieniu nie przesycha po nocy, dlatego zapakowaliśmy się bez śniadania z myślą, że kiedy znajdziemy słoneczne miejsce to zrobimy tam postój na jedzenie i suszenie. Planowany przystanek: Grotbeck, dystans ok. 3 km. Okazało się jednak, że szlak którym chcieliśmy iść był raczej nieużywany i przez to zarośnięty. Szliśmy brzegiem jeziora podejmując kilka prób wejścia z powrotem na szlak, lecz każda następna była coraz bardziej nieudana. Po dojściu do schroniska w Grotbeck zrobiliśmy zaplanowaną przerwę na plaży i ruszyliśmy w góry. Początkowo szlak był i to całkiem widoczny, co trochę nas uspokoiło. Jednak nie na długo... Po jakimś czasie okazało się, że był równie nieużywany i zarośnięty jak ten nad jeziorem... A im dalej w góry tym gorzej... Doszliśmy do miejsca planowanego noclegu równie zmęczeni jak poprzedniego dnia, choć dystans jaki pokonaliśmy był znacznie krótszy.


Poniedziałek 17.08 – 20,31 km

Postanowiliśmy wstać wcześniej. Wieczorem analizując GPS doszliśmy do wniosku, że szlak którym szliśmy nie ma nazwy, więc może znaczy to, że należy do prehistorii, dlatego zmodyfikowaliśmy planowaną trasę, tak by kiedy tylko to będzie możliwe wejść na szlak z NAZWĄ :)

Po przejściu kilku górek i sympatycznego choć mocno podmokłego lasku doszliśmy do kolejnego ,,osiedla” chatek – Syningan. Stamtąd skierowaliśmy się na szlak Fentetrokke. Którym doszliśmy aż do drogi, którą przecięliśmy przy kolejnym schronisku - Torsetlia Fjellstue i weszliśmy na inny szlak – Dagalivegen, który biegł przez torfowisko. JAK JA NIE CIERPIĘ TORFOWISK!

Sztuczne ułatwienia

Choć wcześniej myślałam, że fajnie będzie iść po torfowisku, bo jeszcze tego nie robiłam, to w trakcie zmieniłam zdanie. Wszędzie pod butem woda, czasami tylko mchy z których wyciekała, kiedy się je nadepło, czasami, zapadało się w nią aż po kostki. Choć było upalnie i przemoczone buty wcale nie przeszkadzały, a wręcz przyjemnie chłodziły stopy, to jednak całość wprowadzała w dołujący nastrój. DO tego kończyła się nam woda, a nigdzie nie było żadnego potoku. Świat dla mnie stał się ponury i mokry (choć bez wody do picia). Przestałam wierzyć, że znajdziemy przyjemne i suche miejsce na nocleg, z dostępem do wody. Przeczłapałam za Łukaszem resztę szlaku, aż zeszliśmy do szutrowej drogi wzdłuż której płynął potok, który udało nam się przejść i znaleźć polankę do spania w lesie. Całkiem przyjemne. Jedynym minusem były owce spacerujące nieopodal przez całą noc, w te i wewte, z dzwonkami na szyjach.


Wtorek 18.08 – 22,65 km

Tego dnia znowu powtarzaliśmy manewr z późniejszym śniadaniem i suszeniem namiotu w słońcu, które jest gdzieś indziej niż na naszym miejscu biwakowym. Ruszyliśmy przyjemną szutrową drogą, w scenerii, jak z westernu, otwierając i zamykając za sobą bramki na owce i postanawiając sobie w duchu, że ten dzień będzie dobry :) Po śniadaniu zaczęliśmy podchodzić pod kolejną górę idąc tym razem w lesie, dzięki czemu udało się nam uniknąć palącego słońca. Część trasy pokrywała się ze starym szlakiem pasterskim, wzdłuż którego widoczne były stare zabudowania i bariery. Zeszliśmy do tamy Pålsbudammen, której wyczekiwał Łukasz. Trochę oglądamy samą tamę, trochę zrzut wody i idziemy dalej. Kierujemy się do Tunhovd, gdzie planujemy uzupełnić zapasy. Skracamy drogę idąc przez las. W sklepie pozwalamy sobie na trochę przyjemności. Jest kola i lody. Widząc ulewę nad jeziorem poniżej postanawiamy ruszyć dalej. Szczęście w nieszczęściu dosięga nas kawałek ulewny, ale na tyle niewielki, że nie opłaca nam się nawet wyciągać kurtek. W końcu udaje nam się zrobić przerwę obiadową w ,,cywilizowanym” miejscu tzn. jedząc na stole siedząc na ławce :) Znowu postanawiamy nadrobić parę kilometrów i przy okazji znaleźć ciekawe miejsce na nocleg.


Tama :)

Środa 19.08 – 17,27 km

Pierwszy dzień w którym po otwarciu namiotu nie zobaczyliśmy chociażby w oddali słońca. Otaczała nas mgła i szarość. Ruszyliśmy przez las, po jakimś czasie natrafiając na dziwne oznaczenia szlaku – okrągłe znaki na parometrowych słupach – prawdopodobnie mają służyć narciarzom/skiturowcom zimą, kiedy napada sporo śniegu. Obraliśmy pozornie łatwiejszą i krótszą drogę, która znowu okazała się mało uczęszczanym lub zapomnianym szlakiem oglądając się co jakiś czas na chmury za sobą i próbując wypatrzeć, czy zapowiedziana ulewa nie postanowiła najść nas wcześniej. Po paru godzinach spotykamy na szlaku biegacza, równie zdziwionego naszą obecnością. Tu na szczęście nikt nie ma problemu z rozmowami po angielsku więc szybko wyjaśnia nam, że nie spotyka się o tej porze roku wielu turystów i że on, biegnąc od paru godzina nie spotkał jeszcze nikogo i wyminą nas biegnąc dalej. Ruszamy za nim, lecz swoim tempem. Wkrótce wychodzimy na szutrową drogę przy której zaczyna się pojawiać coraz więcej domów. ,,Dzielnica” mieszkalna można by nawet powiedzieć. Z trudem znajdujemy ustronne miejsce na nocleg, gotujemy obiad, wyjadamy zapasy i czekamy na zapowiedziany deszcz. To nasza ostania noc.


Czwartek 20.08 – 16,66 km

Pod koniec już bardzo zielono..

W ostatni dzień pozwalamy sobie pomarudzić trochę w śpiworach. Mamy czas. Pociąg przyjeżdża dopiero o 3 w nocy. Po leniwym śniadaniu i suszeniu namiotu ruszamy. Nie idziemy już przez góry i prawie wcale nie idziemy po szlaku. Schodzimy najpierw szutrową drogą w dół, a po ok.7 km wchodzimy na drogę asfaltową. Siadamy na chwilę na przystanku autobusowym by przeczytać w internecie jak łapie się stopa w Norwegii. W Norwegii łapie się stopa trudno. Tyle doczytaliśmy. No trudno. Idziemy pieszo. Przed niebezpiecznym odcinkiem drogi udało nam się znaleźć szlak przez las, który omija ten fragment. Trzeba iść pod górę. No trudno. Idziemy. Okazuje się, że szlak prowadzi przez dawne elementy warowne miasta. Samo miasteczko Nesbyen wygląda jakby ktoś je przeniósł z Amerykańskiej prerii do współczesnego świata. Domy jak z ,,Ani z Zielonego Wzgórza”, a pomiędzy nimi lądują się hybrydowe samochody. Chciałabym napisać, że potem poszło już szybko, pociąg samolot i wreszcie w domu, ale niestety na każdy z tych środków transportu musieliśmy się wyczekać długie godziny siedząc i odpoczywając po naszym 160 km spacerze :)

zaloguj się