Strona główna | Aktualności | O klubie | Członkowie | Wyjazdy | Wyprawy | Kursy | Biblioteka | Materiały szkoleniowe | Galeria | Inne strony | Dla administratorów

GSB na nartach - 500 km przez Beskidy

GSB zimą 2015

Zimowe przejście GSB - zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2015%2FGSB

Zimowe przejście GSB - film: https://vimeo.com/146645940

500 km na nartach przez Beskidy.

Przebieg GSB

Główny Szlak Beskidzki (GSB) to liczący 500 km szlak wiodący z Ustronia w Beskidzie Śląskim po przez Beskid Żywiecki, Gorce, Beskid Sądecki, Beskid Niski do Wołosatego w Bieszczadach. Prowadzi głównie grzbietem wymienionych pasm częściowo granicą z Czechami, Słowacją i Ukrainą. Łączna wielkość podejść to 23 km. Szlak jest dość popularny i przechodzony przez turystów latem. Jednak zimą odbyło się zaledwie kilka jego przejść. Z dostępnych w internecie danych wynika, że były to przejścia w kalendarzowej zimie lecz częściowo w warunkach jesiennych (kapryśne zimy bez śniegu). Jak dotąd nikt całej trasy nie pokonał na nartach (przynajmniej brak na ten temat wzmianek).

Na przełomie stycznia i lutego postanowiłem zmierzyć się z tą trasą wykorzystując do jej pokonania narty skiturowe. Trafiłem niemal idealnie na dość dobre warunki śnieżne. Wprawdzie w Beskidzie Śląskim było dużo śniegu lecz bez podkładu i w czasie zjazdów często haczyłem o ukryte pod śniegiem kamienie czy korzenie. Później jednak dopadało więcej białego puchu a po odwilży i mrozie powstał tak pożądany podkład. Pogoda jednak nie była zbyt dobra. Przeważały mgliste dni, dwa okresy z śnieżycami, często mocno wiało, szczególnie na odkrytych terenach. Zaledwie cztery dni słoneczne to może zbyt mało do pełni szczęścia ale też nie można narzekać. Temperatura oscylowała wokół minus dwóch – czterech stopni. Skrajne to +3 i -12.

Beskid Żywiecki

Swój plan zrealizowałem w dniach 28 stycznia do 14 lutego 2015 roku. Cała wyprawa zajęła więc 18 dni. Rozplanowałem szlak na etapy „letnie” choć wiedziałem, że zmagać mi się przyjdzie z zupełnie innymi warunkami. Noclegi miałem po schroniskach bądź prywatnych kwaterach. W żywność zaopatrywałem się w mijanych miejscowościach przy szlaku. Czasem zjadłem konkretny obiad w schronisku czy barze. Dziennie wędrowałem 7 – 10 godzin co uzależnione było głównie punktami noclegowymi. Przy torowaniu w głębokim śniegu była to nie zła harówka.

GSB jest znaczony czerwonymi znakami lecz w warunkach zimowych drzewa są oblepione śniegiem i często na długich odcinkach oznakowanie jest niewidoczne co w połączeniu z ograniczoną widocznością sprawiało trudności orientacyjne. Wtedy nie oceniony stawał się GPS, który kilka razy wybawił mnie z nawigacyjnych opresji. W dodatku po odwilżach powstała tzw. sadź. Gałęzie drzew pod jej ciężarem często się łamały a każdy konar był przegięty do granic wytrzymałości. Często więc musiałem kluczyć by iść w zaplanowanym kierunku.

Na szlaku ludzi nie spotykałem wielu. Najczęściej w pobliżu schronisk w bardziej popularnych miejscach. Byli to z reguły jednodniowi turyści. W masywie Policy jednak spotkałem pana, który wędrował kilka dni z namiotem a część dobytku taszczył juczny pies husky. Z kolei w Bieszczadach spotkałem narciarza, z którym wędrowałem do końca szlaku w Wołosatym przez półtora dnia. W schroniskach byłem na ogół jedynym gościem.

Większość szlaku była nie przetarta. Musiałem więc torować sobie drogę czasem przez duże poprzeczne zaspy lub w bardzo niewygodnej szreni łamliwej kiedy narty i kijki z każdym krokiem zakleszczają się w śniegu. Zjazdy były bardzo różne. Przeważnie pośród drzew. Niebezpieczne w takich sytuacjach były ukryte pod wierzchnią warstwą śniegu korzenie, gałęzie czy nawet kamienie. W Beskidzie Niskim pewną trudnością było pokonywanie górskich strumieni i rzek. Czasem musiałem poszukać bezpiecznej przeprawy. Skakanie w narciarskich butach po kamieniach nie jest zbyt wygodne. Głównie chciałem uniknąć zmoczenia nóg a nawet sprzętu. Jakoś się udawało choć czasem emocje były.

Na połoninach

Poszczególne pasma górskie różnią się nie co od siebie. Beskid Śląski jest dobrze zagospodarowany. Wiele schronisk i miejscowości w dolinach. W Beskidzie Żywieckim też nie źle pod tym względem choć etap Hala Miziowa - Markowe Szczawiny pod Babią Górą zimą jest wymagający. Gorce i Beskid Sądecki są słabiej wyposażone w infrastrukturę turystyczną. Beskid Niski to inna historia. Przemierzałem go pięć dni. Turystów górskich bardzo mało. Baza noclegowa to głównie agroturystyka. Góry wprawdzie nie wysokie lecz jest tam wiele otwartych przestrzeni, na których łatwo o zbłądzenie. Obszary te również są bardzo wietrzne. Wiele terenów podmokłych. Nawet przy śnieżnej i mroźnej zimie należy uważać na przeróżnych mokradłach. W lasach widziałem sporo saren i tropów innych zwierząt. Realne niebezpieczeństwo stanowiły „bezpańskie” psy wałęsające się w pobliżu pustych zabudowań wiejskich. Kilka razy musiałem się opędzać przed intruzami a w jednym przypadku nawet zmienić nie co trasę. Bieszczady natomiast posiadają swoisty charakter. Połoniny odróżniają je od innych pasm. Tu występuje realne zagrożenie lawinowe. Otwarte wierzchowiny smagane są niemal ciągle wiatrem. Ma to istotny wpływ na rodzaj śniegu. Raz jest to twarda jak beton nawierzchnia, innym razem łamiąca szreń z krzakami borówek pod spodem, a jeszcze innym razem idealny do zjazdu stok. Na szczęście tu w ostatnich dwóch dniach miałem piękną acz wietrzną pogodę. Z bieszczadzkich połonin rozlega się przy dobrej pogodzie wspaniały widok od Tatr po ukraińskie Karpaty. Mimo trudów zimowej wędrówki, czasem nie przewidzianych przeszkód terenowych, własnych słabości udało mi się w zamierzonym czasie dotrzeć do końca szlaku w Wołosatym.

Koniec szlaku w Wołosatym

Narty skiturowe okazały się kluczem do sukcesu. W odróżnieniu od nart biegowych czy „śladówek” poruszanie się na nich zapewnia stabilność zwłaszcza z plecakiem. Dobre do trudnych zjazdów. Bardziej odporne na przeszkody terenowe. Bardzo wątpię czy bez nart udało by mi się w takim czasie przebyć cały szlak w tych warunkach. Do góry poruszałem się na pewno szybciej niż piechur. W dół na pewno znacznie szybciej choć zjeżałem ostrożnie, przeważnie na fokach. Foki zdejmowałem jedynie przy długich zjazdach. Używałem dość lekkich nart skiturowych Piuma, wiązań z systemem TLT i butów „zawodniczych” Scarpa F1. Nastawiłem się na nocegi w schroniskach lub kwaterach prywatnych więc namiotu nie zabrałem. Byłem jednak przygotowany na ewentualny biwak w śniegu. Oprócz wymienionego sprzętu do zrealizowania celu pomocne okazało się pewne doświadczenie nabyte w czasie innych górskich eskapad, kondycja fizyczna, odpowiednie warunki śnieżne (zdecydowana większość trasy pokonana na nartach), właściwy dobór pozostałego ekwipunku (ciężar plecaka oscylował wokół 9 kg), znajomość topograficzna pierwszej części szlaku, no i trochę szczęścia. Reasumując, wcale nie trzeba jechać na drugi koniec świata by przeżyć wspaniałą przygodę.

Z zewnątrz moją wyprawą opiekował się kolega klubowy Ryszard Widuch. To on bukował mi po drodze noclegi, informował o prognozach pogody, profilach etapu i dzwonił kilka razy dziennie wyrywając choć na chwilę z osamotnienia. Był wirtualnym towarzyszem wyprawy za co wielkie słowa podziękowania.




Dla zainteresowanych tematem poniżej szczegółowy opis:


28 styczeń 2015

Etap 1. Ustroń – Równica – Czantoria – Soszów – Stożek.

Dyst. – 25 km, czas - 6,5 h.

Środa rano. Czekam jak chart przed wyścigiem na sygnał startu. Zawsze przed jakimś wyzwaniem odczuwam w sercu ten zew. Wtedy przestaje się liczyć wszystko wkoło. W mojej świadomości istnieje tylko cel, który pragnę zrealizować. Nie zależnie czy to jest jaskinia, wspinaczka, rejs, wielka wyprawa czy mecz. Egoizm w czystej postaci. Muszę przestać myśleć o tzw. „problemach codzienności”, „rodzinie”, „pracy” itp. sprawach. Z perspektywy lat wiem, że być może nigdy już takiej szansy mieć nie będę. Nie warto odkładać czegoś na „innym razem”. „Inny raz” może nigdy nie nastąpić. Zresztą tak bywa nie tylko w tej działalności. Czasem warto robić coś wbrew „zdrowemu rozsądkowi”. W życiu są ważne czyny. Ta konkretnie wyprawa to wprawdzie spacer lecz moje serce rozpalał fakt zrobienia go na nartach. Byłem w formie, ufałem w własne siły i doświadczenie. Egoizm, o którym wspomniałem to też sprawa dyskusyjna. Przecież na wielu moich wyprawach korzystałem z bezinteresownej pomocy innych i sam jej wiele razy udzielałem. Każda wyprawa odciska w człowieku jakieś piętno. Wprawdzie myślimy zawsze o przyszłości lecz na nią składa się też przeszłość. Bo czyż można patrzeć spokojnie w przód mając za sobą przerażającą pustkę i poczucie zmarnowanego czasu? Wspomnienia mogą być jak relikwie. Nikt ich nam nie zabierze. Są natomiast fundamentem do realizacji nowych marzeń.

W szkole pracuję dwie godziny do południa. Wracam, zjadam w pośpiechu obiad i biorę dzień wcześniej spakowany plecak. Przed wyjazdem kupiłem sobie fajny plecak skiturowy (35 l), lekki i funkcjonalny. Razem z ładunkiem ważył 9,5 kg. W tym śpiwór, treki, „ubiór schroniskowy”, termos, mapy, GPS, aparat fotograficzny i kilka innych drobiazgów. Jednym słowem niezbędność niezbędności. Przecież jestem maniakiem lekkości. Wkrótce przyjeżdża po mnie autem Rysiek Widuch. Jedziemy do Ustronia na miejsce startu. Dokładnie o godzinie 12.18 ruszam z parkingu przy ustrońskim dworcu. Ostatnie dni sypnęło śniegiem więc decyzja została podjęta błyskawicznie. Akurat zaczynać się miały ferie. Wszystko więc się zgrało i musiałem zaryzykować. Rysiek zadeklarował się pomagać mi zdalnie podczas wyprawy. Żegnam się z nim na krótko. Jedzie na Czantorię pojeździć na nartach. Spotkamy się kilka godzin później.

Ośnieżonymi ulicami Ustronia ruszam na drugi brzeg Wisły. Pierwsza myśl: „gdzie tam Wołosate”. Ale ile to już razy zaczynałem długie drogi i podobnie myślałem. Każda przecież droga składa się z krótkich odcinków składających się z poszczególnych kroków, metrów, kilometrów. Cel daleki a droga pasjonująca. W kilkanaście minut opuszczam ostatnie zabudowania Ustronia sugerując się czerwonymi znakami szlaku turystycznego mającego mnie wieść na wschód kraju, w Bieszczady. Jako siedemnastolatek, latem roku 1974 wraz z kolegą „z placu” Andrzejem Warwasem przebyłem podobny szlak. Szliśmy wtedy polskim odcinkiem Karpat lecz trzymaliśmy się granicy państwa, idąc m. in. przez Tatry i Pieniny. Dotarliśmy wtedy do Komańczy. Minęło ponad 40 lat. W tych 40 latach zawarte jest setki wyjazdów, wypraw, przygód, zdobyte doświadczenia, wspomnienia. Ach, ten przemijający czas... Wejście na miękki śnieg wyrywa mnie z rozmyślań. Czas założyć narty. Wkrótce dość stromym stokiem targam na Równicę przedeptaną w śniegu ścieżką. Spotykam kilku kuracjuszy, którzy ambitnie wracali z spaceru po górach. Kiście gałęzi drzew obciążone świeżym śniegiem zwisają czasem nisko nad ziemią. Zawadzam to głową to rękami. Śnieg oczywiście spada na mnie, raz nawet na kark co jest wkurzające bo w chwilę później zamienia się w wodę. Również już tu muszę przekroczyć kilka strumieni. Przy jednym nawet zdejmuję narty. Około godziny zajmuje mi dotarcie w okolice schroniska. Jest pochmurno. Generalnie pustki. Para starszych osób spacerkiem podąża drogą w stronę Polany. Czeka mnie pierwszy zjazd z powrotem do doliny Wisły. Zdzieram foki. Przed wyjazdem dałem zrobić ślizgi więc narty przyśpieszają automatycznie. Wkrótce też zawadzam o jakieś kamyki na drodze. Co za ból. „Te moje nowe ślizgi!” Szlak niebawem schodzi z drogi jezdnej i wiedzie lasem. Optycznie śniegu jest dużo. Jednak to świeży śnieg niczym nie związany z podłożem. Nośny do zjazdu lecz przy gwałtownych skrętach haczę o ukryte przeszkody. Kolejne rysy ale już przestaję o tym myśleć. Przecież lepiej chyba nie będzie. W kilku miejscach zdejmuję narty. Rysiek dzwoni i pyta o moją lokalizację. Docieram znów do rzeki Wisły. Most dla pieszych i ośrodek narciarski Ustroń Polana. Podchodzić będę skrajem nartostrady. Na dole wdaję się w dyskusję z młodym facetem, który widząc moje poczynania z nartami zapytał o cel wędrówki. Też był skiturowcem. Nawet przyniósł pokazać swoje narty.

Podejście nartostradą formalnie jest zabronione. Tam jednak wiedzie czerwony szlak. Wkrótce też spotykam Ryśka zjeżdżającego wśród wielu innych narciarzy. Ponownie spotykam go wyżej:

„Już takiego supportu mieć nie będziesz” – mówiąc to wręczył mi kubek z gorącą czekoladą, mandarynkę i napój energetyczny.

Zamieniamy jeszcze kilka zdań. Dzień powoli dobiegał końca a mnie czekała jeszcze daleka droga. Żegnamy się. Wkrótce kolega znika w dole a ja dalej mozolnie wdrapuję się po nie co oblodzonej nartostradzie. „Dobrze, że nie startuję w zawodach”, pomyślałem o Pucharze Czantorii w narciarstwie wysokogórskim, kiedy to zmagałem się na tej górze z swoimi słabościami i przeciwnikami. Kondycja na razie średnia ale powinno być lepiej. Przy górnej stacji jeszcze podjeżdża gość może w moim wieku i zaciekawiony narciarzem poruszającym się w przeciwną stronę niż wszyscy na stoku pyta mnie o te dziwne zachowanie. Po krótkim wyjaśnieniu życzy mi powodzenia. Może to banalne ale dla mnie na takiej długiej drodze nawet takie jedno słowo jest cenne. Na Czantorii (995) jestem sam. Znów foki idą za pazuchę i szybko tracę wysokość śmigając w kopnym śniegu w stronę przełęczy Beskidek. Szlak wyznacza tu granica państwa z Czechami. Początkowo jest cudownie. Niżej śniegu mniej i kolejne podskoki na kamieniach wymuszają na mnie ostrożność. Szlak ledwie przetarty. Okolice Soszowa są jednak bardziej ruchliwe. Schronisko, wyciąg, możliwości jazdy skuterami sprawiają, że szlak jest wyraźny. Tylko mijam schronisko na Soszowie i dalej to zdejmując, to zakładając foki napieram w stronę Stożka (978). W międzyczasie dzwoni Rysiek i Teresa. Komórka to jednak fajny wynalazek. Zmrok pogrążył mnie na Cieślarze (920). Przy czołówce kontynuuję wędrówkę. Jeden szybki zjazd po ubitym trakcie przenosi mnie błyskawicznie o ponad kilometr dalej. Kilka powalonych drzew obchodzę bokiem. Dość stromym podejściem docieram w ciemnościach do schroniska na Stożku. Było tu kilka osób ale wkrótce wychodzą a pani w recepcji oświadcza:

„Jest pan tu dzisiaj jedynym gościem”.

W schronisku na noc nie ma nawet personelu. Szybko uzupełniam pieniącym płynem odwodniony organizm. Nieszczęście stało się trochę później. Nie zabezpieczyłem termosu gdy pani nalała mi wrzątku. Jeden ruch i część wrzątku zlała mój prawy nadgarstek. Wiele nie pomogła terapia zimną wodą. Zrobiły się pęcherze i w nocy trochę cierpiałem. Na zabranym z domu repsznurze rozwiesiłem mokre rzeczy. Budzik w komórce nastawiłem na szóstą. W nocy mimo zmęczenia śpię źle. Wiatr co chwilę targał schroniskiem, szum drzew był bardzo słyszalny, nawet w moim pokoju.

29 styczeń 2015

Etap 2. Stożek – Kiczory – Kubalonka – Barania Góra – Magura Radziechowska – Węgierska Górka.

Dyst. - 34 km, czas - 10 h

Dźwięk komórkowego budzika stawia mnie na nogi w czarnym wnętrzu schroniskowego pokoju. Odtąd poranny rytuał będzie stale podobny. Poranna toaleta, śniadanie, przygotowanie sprzętu, nasmarowanie parafiną fok, uważne spakowanie plecaka. Zajmuje mi to średnio godzinę. Wyruszam dokładnie o 7.10. Na dworze szarówka. Puste i głuche schronisko szybko zostaje w tyle gdy chyżo śmigam w dół po łagodnym skłonie do nie wybitnej przełęczy. Na fokach już podchodzę na Krykawicę (973) i Kiczory (989). Wiatr w nocy zmienił konfigurację śniegu. Poprzeczne zaspy jak tarka pofałdowały mój trakt. Są o tyle niewygodne, gdyż zjeżdżając z takiej 2-metrowej zaspy wbijam się czubkami nart do następnej. I tak niezliczoną ilość razy. Szlak jest zawiany i nieprzetarty. Zaczyna padać śnieg. Płatki niesione wiatrem zalepiają oczy. Z Kiczorów znów zjeżdżam bez fok. Szybkość znaczna choć kilka przeszkód po drodze w postaci zwalonych drzew omijam bokiem. W ogóle jest mnóstwo powalonych drzew. Obszary wiatrołomów zmieniły wizualnie teren jaki pamiętam z przed lat. Zjazdy jednak pozwalają na odrobienie „straconego” czasu a niejednokrotnie przyśpieszenie. Również oznakowanie jest w miarę dobre choć tabliczki kierunkowe muszę czasem oczyszczać z śniegu by zobaczyć ich treść. Jak zwykle dzwoni Rysiek przerywając na chwilę moją samotność. To polanami, to lasem, to jakimiś stokowymi drogami docieram na przełęcz Kubalonka (761). Ciągle padał śnieg.

Przez przełęcz przebiega droga z Istebny do Wisły. Podjeżdża do mnie samochód a kierowca widząc widocznie „rasowego” narciarza:

„Przeprasam. Jak dojechać do Cienkowa?”

Mimo, że to już nie moja bajka tłumaczę trasę do tego ośrodka. Dalej w stronę Stecówki obok wybitnych skał a dalej takim podmokłym terenem z super upierdliwym strumykiem. Tu spotykam pierwszą turystkę pieszą, która podążała w przeciwną stronę. Stecówka pusta. Na spotkanie wyszedł tylko znudzony kot, przyklejając się na chwilę do moich nart. Dalej natrafiam na zaprzęgnięte sanie i dzieci bawiące się na śniegu. Wkrótce jednak odbijam w stronę Baraniej Góry. Cały ten teren jest mi dobrze znany zwłaszcza z rowerowych wyjazdów. Łączą się z nim przeróżne wspomnienia osób i wydarzeń. Idąc posuwistym krokiem zatapiam się w myślach, wracając pamięcią do tamtych minionych chwil i okoliczności...

Bez fok zjeżdżam do drogi prowadzącej do schroniska pod Baranią Górą. Znów przepinka i podejście do prawie pustego, zimnego i nie co odpychającego schroniska kojarzącego się swą bryłą architektoniczną z budownictwem socjalistycznym już dość dawno minionej epoki. Na suficie i ścianach jeszcze baloniki i wystrój być może sylwestrowej zabawy jak widać po stylu dostosowanej do dawno minionej ery. W sali trzech pracowników leśnych. Pusty bufet.

„My też czekamy. On zaraz przyjdzie...”.

Wkrótce pojawił się facet. Mogłem zaspokoić pragnienie (tak na marginesie to ciągle miałem deficyt płynów) i zjeść pomidorową. Z ulgą opuszczam schronisko zważywszy, że temperatura w jego wnętrzu nie odbiegała znacząco od tej na dworze. Ślady śnieżnego skutera wkrótce znikły i do góry zapadałem się w świeżym śniegu. Dzwoni Jasiu. Klubowy kolega z którym byłem na nie jednej akcji, jest leśnikiem w Wiśle a te lasy to jego tereny, które zresztą niemal dziennie patroluje.

„Widziałem dzisiaj twoje ślady na Kiczorach. To nie mógł być nikt inny...”.

Ucinamy dłuższą pogawędkę aż z mgły wyłania się wieża na Baraniej (1220). Teren generalnie odkryty. Wiatr wzmaga na sile. Widoczność spada do kilkudziesięciu metrów. Co z tego, że teren mi znany. W tej podłej pogodzie wszystko wygląda tak samo. Nie widzę żadnych znaków. Z pomocą przychodzi mi GPS. Trochę kluczę by nie zjechać za nisko w niewłaściwą stronę tym bardziej, że są tu rozgałęzienia szlaków. Kolejny raz dzwoni Rysiek. Poruszanie się z GPSem w ręku w tym terenie i warunkach do wygodnych nie należy lecz nie mogę pozwolić sobie na błądzenie po omacku. Przedzieram się więc zgodnie z jego wskazaniami do właściwego szlaku przez różnego rodzaju krzewy, powalone drzewa, między korzeniami wywróconych pni. Wkrótce też pośród biało – mglistego pejzażu wyłania się tyczka z oznaczeniem szlaku. Idę na znaną mi Magurę Wiślańską (1140) ale równie dobrze mogło by to być jakiekolwiek inne miejsce w Karpatach. Śnieg i aura mogą wszystko zamaskować. Wypina mi się ciągle jedna narta. Na usta cisną się przekleństwa. Przednie wiązanie się nie domyka. Kombinuję, sprawdzam, nic nie pomaga. Na szczycie Magury zrywam foki i próbuję zjeżdżać. Każdy gwałtowniejszy skręt powoduje wypięcie narty i spektakularną glebę. W dodatku przy tak ograniczonej widoczności mój błędnik trochę głupieje. Nie odróżniam wielkości zasp. Później śnieg wywiany jest do zera a w chwilę później znów głębokie połacie puchu. Zdesperowany awarią sprzętu zakładam narty na plecak. Dopiero teraz zaczął się spektakl przekleństw. To zapadałem się po kolana, to narty wadziły o nogi, to traciłem równowagę. Wszystko w dującym wietrze i zacinającym śniegu. „Awaria sprzętu to koniec wyprawy”, „co tu zrobić?”. Za Magurką Radziechowską (1108) teren opada i szlak wchodzi w las. W osłoniętym terenie wiatr przycichł a ja kolejny raz założyłem narty w nadziei na poprawę losu gdyż wpadanie po kolana i wyżej bardzo mi obmierzło. Starałem się jechać „pługiem”, spokojnie. O dziwo jakoś się udawało choć kilka razy narta się wypięła to zysk był znaczący. Niebawem też pojawiły się kamienie na szlaku, a w dole zobaczyłem dolinę Soły i zabudowania Węgierskiej Górki. Rysiek załatwił mi nocleg w ośrodku wczasowym „Jaz”. Po kładce na Sole przedostaję się na drugi brzeg i wkrótce melduję się w ośrodku. Dostałem przytulny pokój z łazienką więc narty wstawiłem do kabiny prysznicowej. W pobliskim sklepie zrobiłem zaopatrzenie. Po dzisiejszym etapie byłem wykończony. Dzwoniłem nawet do domu z prośbą o wymianę sprzętu na stary skiturowy lecz nie miał mi tego kto przywieź. Gdy narty odkapały i wyschły ponownie obejrzałem feralne wiązanie. Okazało się, że pod przednią szczękę dostał się kawałek gałązki co razem z lodem powodowało nie pełne jej domykanie. Sprawa więc się wyjaśniła i z optymizmem mogłem czekać na następny dzień. Oczywiście sprawozdanie do Ryśka i rozmowa z Teresą. Padnięty jak mało kiedy ległem na wygodne łóżko. Niespodzianką była „energooszczędna” żarówka w sufitowej lampie, która co kilka sekund na krótko się zaświecała i zaraz gasła. Nie było już personelu technicznego. Położyłem na oczy ręcznik i jakoś dospałem do rana.

30 styczeń 2015

Etap 3. Wegierska Górka – Abrahamów – Rysianka – Hala Miziowa

Dyst. – 26,5 km, czas – 8h.

Ranek zapowiadał się pogodny. Po porannych czynnościach dnia codziennego ruszyłem w dalszą drogę. Żegnam Beskid Śląski a ruszam w Żywiecki. Z nartami na plecaku doszedłem do ostatnich zabudowań Węgierskiej Górki. Szlak tu skręca w pole. Zakładam od razu narty. Początkowo po wyjeżdżonym przez skuter podłożu idzie się szybko. Za przysiółkiem Abrahamów teren jest podmokły. Pamiętałem go dobrze z lata, z wycieczki rowerowej z Teresą. Co się wtedy wysłuchałem to tylko ja wiem. Wspomnienia wróciły. A jeszcze bardziej wróciły gdy nieopatrznie na jednej z zamaskowanych pod śniegiem kałuż zarwał się lód. Ratując się glebłem w fatalny sposób tak jakoś z skrzyżowanymi nartami. Jedna foka się zamoczyła. Może przekleństwa wiele nie pomogą ale jakoś pozwalają się wyżyć. Mokra foka oznacza klejący się śnieg i to w tym było najgorsze. Jakoś się wykaraskałem, doprowadziłem narty do porządku i nie było nawet źle. Byłem jednak bardziej czujny. W prywatnym schronisku na Słowiance zatrzymuję się tylko na piwo. Dalej trawers Romanki i nie przetarty teren. Zbocza Romanki są jak na Beskidy dość strome. Poprzecinane leśnymi żlebami, które stanowią naturalne koryta dla licznych tu strumieni. Teren ciekawy. Uważnie więc przekraczam wszystkie strumienie. Narty czasem bardzo w tym pomagają. Gorzej z zwalonymi pniami czy nawet rumowiskami kamieni. Ciężar śniegu na drzewach spowodował ich ugięcie. Gałęzie zwisają nisko. Bardzo często muszę się schylać czy nawet w przysiadzie przedzierać się pod przeszkodami. Droga na Rysiankę dłuży się w nieskończoność. Gdy osiągam halę u góry widoczność jest tak podła, że mimo śladów błądzę gdzieś po szczytowych partiach Rysianki. Dopiero GPS naprowadza mnie na schronisko. To schronisko jest akurat takie przytulne. Żurek, piwo i kanapki a potem jeszcze słodycze skutecznie poprawiają moje morale. Nie ma tu prawie nikogo. Chyba kierowniczka schroniska zamienia ze mną kilka zdań odnośnie dalszej drogi. Tu już wiele razy byłem na skiturach i często zdarzają się takie jak dziś warunki. Bez fok szybko mknę w stronę Pilska. Szlak jest przetarty gdyż to dość popularny odcinek. Spotykam nawet kilku pieszych, narciarzy i ludzi na skuterach. Na Palenicy (1338) nie źle sypie. Muszę założyć gogle. Na Halę Miziową docieram ładnym zjazdem już pod koniec dnia. Rysiek oczywiście zabukował mi nocleg choć w schronisku spotkałem zaledwie kilka osób. W zbiorowej sali było dwóch turystów pieszych, którzy wędrowali przez Beskid Żywiecki. Mój algorytm działania po dotarciu na miejsce noclegowe był zawsze taki sam: przebrać się w suche rzeczy – powiesić na kaloryferach wszystko co mokre – zabezpieczyć sprzęt – podłączyć baterię w komórce - zająć się sobą (jedzenie, odpoczynek, uzupełnienie notatek, analiza etapu na dzień następny, rozmowa z Ryśkiem i Teresą, prysznic). Kładąc się o ósmej czy dziewiątej mogłem wystarczająco zregenerować organizm przed następnym etapem. Fajnie było teraz patrzeć jak za oknem sypie dużymi płatami śnieg a ja siedzę przy ciepłej herbatce. Jak małe rzeczy mogą cieszyć. Warto się zmęczyć by to w takim stopniu docenić.

31 styczeń 2015

Etap 4. Hala Miziowa – Korbielów – Jaworzyna – Mędralowa – Markowe Szczawiny.

Dyst. – 30 km, czas – 8 h.

Schronisko jak wymarłe. Na dole w pustej kuchni turystycznej spożywam śniadanie, na dworze szarzało. W nocy analizowałem sytuację. Dwa tygodnie temu byliśmy z klubową ekipą na Pilsku idąc od przełęczy Glinne na halę a zjeżdżając granicą. Akurat czerwony szlak dla narciarza jest tu nie zbyt ciekawy (krótkie odcinki góra – dół). Logistycznie dla narciarza lepszy jest dłuższy zjazd kosztem dłuższego podejścia. Szybka decyzja i w zaledwie kilka minut osiągam zaspany jeszcze Korbielów. Po nocnym opadzie na nartach jadę nawet główną drogą. Żółtym szlakiem podążam na Beskid Krzyżowski by tam wrócić znów na GSB. W Górnym Korbielowie ludzie wchodzili by odśnieżyć drogę w celu jej użycia.

„Dokąd pan tak wcześnie idzie?” - pyta mnie jeden z miejscowych pracowicie odgarniając śnieg. „Pod Babią Górę” - odpowiadam.

Spojrzał na mnie jak na kosmitę i tylko odrzekł:

„K.....a mać!!!”

Za ostatnim domem rozpościerał się biały kobierzec nieskalany żadnym śladem czy to człowieka czy zwierzęcia. Ruszam żwawo w górę wiedząc, że cudów nie będzie. Moje narty rozpruwają białą połać. Wpadam w rytm. Miarowy oddech, krok za krokiem winduje mnie w górę. Wkrótce też jestem na GSB, który wyznacza tu granica z Słowacją. Nie ociągając się brnę dalej pokonując kolejne zaspy, podchodząc to stromo lub łagodnie w górę to zjeżdżając po podobnych formacjach w dół. Już nie zdejmowałem fok do zjazdów. Zjazd między zwartymi drzewami nie dawał tyle swobody więc hamująca rola fok była tu jak najbardziej potrzebna. I tak wciąż: zjazd – podejście, zjazd – podejście, zjazd - podejście. Przy niektórych zjazdach blokuję buty przy innych nie, co zawsze mogło skończyć się upadkiem. Czasem zatrzymuję się na łyk herbaty z termosu i zjedzenie kanapki czy kawałka czekolady. Rysiek wypytuje o kolejne punkty topograficzne, przypominając mi dystans, który muszę jeszcze pokonać. Mijam puste Głuchaczki i dalej na Mędralową. Wokół tylko biel i biel. Ciemne kontury drzew i stalowe niebo. Niby nie daleko do „cywilizacji” ale ta sceneria trochę fałszuje rzeczywistość. Idę sam ze swoimi myślami. Podejścia w głębokim śniegu zmuszają mnie niekiedy do krótkiego odpoczynku by uregulować oddech i zawisnąć na kijkach w celu odciążenia kręgosłupa. Chociaż to Beskidy to dziennie muszę robić ponad tysiącmetrowe deniwelacje co sumarycznie wypada więcej niż przy nie jednej wyrypie w Tatrach. Narty to cudowny wynalazek. „Jak ja kiedyś mogłem chodzić zimą bez nart po górach?”. Bez nart czy rakiet nie rzucił bym się w tych warunkach na ten szlak.

Za Mędralową spotykam pierwszego turystę. To już rejon Babiej Góry. Więcej szlaków zwłaszcza z Zawoji. Dzwonią też do mnie znajomi:

Ewa: „Idziesz na spotkanie do Urzędu Miejskiego w sprawie ścieżek rowerowych?” ... ach jakie to teraz odległe...

Achim: „Będziesz dzisiaj na hali grał w nogę?...

Adam: „Jak tam dzisiaj z badmintonem...”

Mój syn Paweł: „Jak ci się tam idzie”

...Jedynie Rysiek, mój wirtualny towarzysz: „Gdzie teraz jesteś? Jakie masz warunki?”

Jednak dla mnie jak zwykle na każdej wyprawie priorytety są zupełnie odwrócone. W tym przypadku ważny jest rodzaj śniegu, kierunek wiatru, punkty pośrednie, profile szlaku. Szlak wiodący granicą był mi znany lecz teraz miałem dodatkowo do pokonania góry śniegu. Podejścia są solidne natomiast zjazdy w głębokim śniegu nie za szybkie. Nie wymagają jednak nakładu takiej energii. Od Jałowieckiej przełęczy szlak graniczny jest przetarty przez skutery śnieżne. Wkraczam też do Babiogórskiego Parku Narodowego.

Wkrótce czerwony szlak odbiega od grzbietu w trawers pod Małą Babią Górą. Tu spotykam grupkę facetów, którzy szli na rakietach. Jakoś jednak się ociągali więc w moim udziale było znów torowanie szlaku. Formalnie szlak ten jest zamknięty ze względu na osuwisko na szlaku. Tu też teren rzeczywiście jest narażony na lawiny. Później spotykam jeszcze grupkę młodych ludzi idących w przeciwnym kierunku. Zamieniamy się przetarciem szlaku. Około 15-tej docieram do tego nowego schroniska na Markowych Szczawinach. Jak informował mnie już wcześniej Rysiek nie było tu wolnych miejsc a jedynie gleba. Dla mnie to nie pierwszyzna. Po za tym miałem swój śpiwór i byłem nie zależny. W bufecie, u beznamiętnego gościa załatwiam miejsce na glebie w zbiorówce. Nie było źle. Były materace i znalazłem sobie ładny kącik z kaloryferem gdzie mogłem posuszyć moje rzeczy i zdeponować sprzęt. Sala schroniskowa robi raczej odpychające wrażenie. Brakuje tu tego „klimatu” starego, drewnianego schroniska.

Pamiętam doskonale ten 74 rok. Przyszliśmy wtedy z Andrzejem potężny szmat drogi i jedynym napojem było tu piwo. Wtedy dla totalnego abstynenta jakim byłem okazało się to dawką wstrząsającą. Całe schronisko „wirowało”. Poderwaliśmy nawet jakieś dziewczyny (a właściwie to Andrzej). Atmosferę tych czasów a nawet zapach tamtego schroniska pozostał w mej pamięci po dzień dzisiejszy.

Teraz sala przypomina raczej poczekalnię dworca PKS. Akurat odbywały się tu szkolenia ratowników GOPRu i chyba innych w zakresie lawin. Wszyscy chodzili z pipsami. Wszędzie pipało. W sali gdzie miałem spać gość miał prelekcję na temat lawin. Temat mi bliski więc z ciekawością się przysłuchiwałem i kilka ciekawych rzeczy usłyszałem. Potem jeszcze odwiedziłem salę bufetową, coś zjadłem z wystawionego menu i położyłem się spać. Na nogach pojawiły się już pierwsze obtarcia co stwierdziłem biorąc prysznic. Profilaktycznie naklejam żelowe plastry na dwa podrażnione miejsca.

1 luty 2015

Etap 5. Markowe Szczawiny – Przełęcz Lipnicka - Polica – Hala Krupowa - Bystra

Dyst. – 32 km, czas – 8 h.

Już jak zwykle punkt szósta zrywam się z legowiska. W turystycznej kuchni na dole szykuję sobie posiłek i z ulgą opuszczam teraz spokojne ale generalnie rozhukane schronisko. Było zimno i dość wietrznie. Ponieważ zaledwie tydzień temu byłem na szczycie Babiej rezygnuję z pójścia tam po raz enty zwłaszcza, że formalnie zjazd na nartach z Babiej jest zabroniony a ochraniarze z Parku lubią wystawiać mandaty. Płajem w godzinę docieram na Krowiarki. Szlak był przetarty ale bez rewelacji. Pogoda słoneczna lecz nad szczytem Diablaka kłębił się szybko wał chmur, który tylko utwierdza mnie w słuszności podjętej decyzji. Przekraczam asfaltową drogę z Zawoji do Zubrzycy i wkrótce stromo do góry podążam w dość gęstym lesie. To dziwne ale z tej strony idę tu pierwszy raz. Czasem w śniegu widnieją ślady nart. Podążam w stronę Policy. Telepatia działa i tu. Jak tylko pomyślałem o Ryśku od razu odezwał się telefon:

„Jak tam? Gdzie jesteś? Wszystko OK.? Bukuję ci nocleg w Bystrej. Będziesz spał w ośrodku rekolekcyjnym u sióstr zakonnych”...

Co za serwis. Rysiek bardzo poważnie przyłożył się do sprawy.

Tymczasem las stawał się gęstszy a co cieńsze gałęzie pogięte ciężarem śniegu często tarasowały mi drogę. Do Policy (1369) mam więcej podejść. Wkrótce osiągam wierzchołek góry z niewielką polaną. Dalej pomnik - skrzydło upamiętniające katastrofę lotniczą sprzed lat. Podążając narciarskim śladem zjeżdżam stromo w dół. W odpowiedniej jednak chwili naszły mnie wątpliwości czy aby w dobrym kierunku. Znaków w tych warunkach nie ma szans dostrzec. Sprawdzam na GPSie. Obawa okazała się uzasadniona. Wiele nie brakowało a mój szus zakończył by się nie tam gdzie trzeba. Trawersuję wg wskazań przyrządu i wkrótce jestem na właściwej drodze w czym utwierdza mnie kawałek czerwonego prążka widocznego na jednym z mniej ośnieżonych drzew. Znowu brnę pokonując czasem te wredne, poprzeczne zaspy. Niespodziewanie z przeciwka nadchodzi grupka turystów. Zamieniamy kilka zdań ciesząc się jednocześnie z obopólnych korzyści przetartej drogi. Przed Halą Krupową spotykam jeszcze gościa, który szedł z jucznym psem husky. Miał z sobą namiot i od kilku dni wędrował po Beskidzie Żywieckim. Później jeszcze spotykam kilka osób. Na zalaną słońcem Krupową docieram dość szybko gdyż profil szlaku opadał a narty mnie niosły bystro. Schronisko mi znane. Bawiłem tu kilka razy przy różnych okazjach. Ale co tam. Najważniejszy jest teraz złoty płyn pieniący się w szklance, żurek i moje kanapki.

Mogę ruszać dalej na wschód tym razem już obcym mi szlakiem. Tego fragmentu nigdy wcześniej nie przechodziłem. Najpierw w górę na Okrąglicę a potem przez Naroże, Soskę, przełęcz Malinowe w kierunku wsi Bystra. Od południa towarzyszy mi cały czas widok Tatr. W pewnym momencie szlak był rozjeżdżony przez jakieś cięższe pojazdy. Wkrótce teren zaczyna opadać. Śniegu jak by trochę mniej. W kilku miejscach muszę przy zjeździe lawirować po lesie by bezpiecznie zjechać niżej. Jednak długa leśna droga jest dobrze zaśnieżona. Bez fok narty mnie niosą szybko w dół. Zjazd jest długi i doprowadza mnie do centralnego punktu Bystrej. Polska to fajny kraj. Właśnie tam gdzie trzeba zawsze znajdzie się jakiś sklep i to czynny nawet w niedzielę. Tak było i tym razem. Uzupełniam zapasy żywności i za wskazówkami miejscowych podążam w stronę Maksymilianum – ośrodka rekolekcyjnego oddalonego około kilometra na północ od mojego szlaku. Już niosąc narty na plecach po kilometrowym spacerze docieram do dość wypasionego budynku ośrodka. Dzwonek z napisem „Siostry” bez odpowiedzi, pozostałe również. Pusto. Cóż, może gdzieś poszły. Obok był prywatny budynek i akurat wychodził z niego gość może w moim wieku.

„Przepraszam, może pan się orientuje gdzie podziały się te siostry?”

„Wchodź pan na kawę. One powinny przyjechać za niedługo”

Co za traf. Od kilku dni nie miałem w ustach kawy. Nie dość, że była kawa to jeszcze wyśmienite ciasto. Godzina szybko mija na sympatycznej rozmowie. Siostry przybyły i z zapadającym zmrokiem idę do sąsiedniej posesji.

„Gdyby coś było nie tak to proszę wrócić” – słyszę na odchodnym.

Wkrótce anonsuję się też u zakonnic. Jest ich tu kilka. Przedstawiamy się, choć dzięki Ryśkowi wiedziały o moim przybyciu. Jestem trochę w szoku. Ośrodek ma lepszy standard niż nie jeden dobry hotel.

„W jakiej intencji pan odbywa tak długą wędrówkę?” – zaskakuje mnie pytaniem siostra

„...no tak ogólnie...” – odparłem po krótkim namyśle

Otrzymuję luksusowy pokój z łazienką, jestem też zaproszony do jadalni na kolację. Prawdziwe cuda. Opatrzność czuwa.

„Rysiek, jesteś boski” – dziękuję w myślach koledze za taki przyczółek raju. Zresztą zawsze twierdziłem, że raj jest tu, na ziemi.

2 luty 2015

Etap 6. Bystra – Jordanów – Rabka – Turbacz – przełecz Knurowska - Studzionki

Dyst. – 30 km, czas – 8,5 h.

Zostawiam na stole stosowną kwotę dziękując na piśmie i w myślach siostrom za tak wspaniałe lokum. O 7.10 podążam w stronę kościoła w Bystrej. Dzisiaj częściowo „miejski” etap.

„Pojedź ten kawałek busem do Rabki, chyba nie będziesz chodził po asfaltach z nartami” – radzi mi przez telefon Rysiek analizując mapę, na której szlak biegnie głównie przelotowymi drogami.

Moja mapa Beskidu Żywieckiego już nie obejmowała tego odcinka a ta z Gorcami jeszcze nie obejmowała tego odcinka. Mogłem liczyć tylko na GPS no i na znaki w terenie. Postanawiam jednak pokonać ten odcinek z buta. Klucząc uliczkami Bystrej za jej ostatnimi zabudowaniami zakładam narty. Nie na długo jednak. Szlak wchodzi w strumień doprowadzając mnie pod małym kolejowym wiaduktem do rzeki Skawy. Ostatni czerwony znak widnieje na drzewie tuż przy brzegu rzeki. Dostrzegam nawet drugi w oddali na drugim brzegu lecz nie ma tu żadnej logicznej przeprawy. Być może latem można ją pokonać w brud lecz patrząc na nurt i głębokość bez pływania by się nie obyło. Krążę więc wzdłuż brzegu lecz kilkaset metrów w górę i w dół rzeki nie natrafiam na żaden most czy chociażby kładkę. Coś tu nie gra. Tracę sporo czasu na szukanie dalszej drogi. Mapa w GPSie jest mało dokładna w tym zakresie a zresztą wyraźnie widać, że jestem na właściwym szlaku co jednak niczego nie zmienia, rzeki nie przeskoczę. Wracam do Bystrej, trochę wściekły, że przyjdzie mi w narciarskich butach drałować asfaltem ruchliwą drogą. W pobliżu kościoła wdaję się w pogawędkę z ludźmi wracającymi ze mszy.

„Co wam zrobili z mostem na Skawie?” – pytam jednego z parafian

„A, panie z trzy lata temu powódź go zabrała, ale jest nowy most dalej” – odparł

Wkrótce tłumaczą mi jak dojść do „nowego” mostu. To oczywiście dalsza droga ale jestem zdesperowany. Kolejny raz wracam w pobliże kolejowych torów. Wkrótce też opuszczam szlak i zgodnie z wskazówkami parafian podążam w wskazanym mi kierunku.

„Obok ruin dwóch budynków a potem w lewo przez przejazd kolejowy”, zapamiętane słowa wkrótce przekształcają się w rzeczywistość. Dalej pojawiają się kolejne budynki a droga prowadzi na wąski most dla pieszych tudzież rowerzystów. Na horyzoncie pojawia się też wieża kościoła z Jordanowa co świadczy o właściwym kierunku wędrówki. Z doliny Skawy droga prowadzi mocno do góry. Zamiast jednej godziny, straciłem niemal trzy na krążenie po okolicy. Koniec końców docieram na rynek do Jordanowa. Traf chciał, że akurat stał tu busik z napisem: „Jordanów – Rabka”. To chyba wyrocznia. Nie patyczkując się zbytnio z chwilową rozterką wsiadam do samochodu i w kilka dosłownie minut wysiadam w Rabce jak tylko ukazały się czerwone znaki na słupach. Odbiłem jednak stracony czas i dystans kilku straconych kilometrów. Wysiadłem i tak za wcześnie. Całą Rabkę więc drałowałem z buta. Po drodze jednak zrobiłem niezbędne zakupy. Przechodzę obok Śląskiego Centrum Rehabilitacji i wielu innych sanatoriów. Szlak też niebawem opuszcza miasteczko i dość stromo prowadzi mnie w kolejne pasmo: Gorce. Szlak jest dobrze przetarty przez skutery śnieżne. To popularny teren, w którym są trzy schroniska. Pierwsze na Maciejowej. Fajny budynek lecz nawet nie wchodzę. Kilka kilometrów dalej jest schronisko na Starych Wierchach. Jest tu pusto. Biorę pomidorową i coś do picia. Tak pokrzepiony szybko ruszam dalej. Mija mnie dwa razy skuter śnieżny ale to leśnicy. Pogoda robi się kiepska. Mgła ogranicza widoczność, na dalsze widoki nie ma co liczyć. Narciarskim szlakiem osiągam Turbacz. Duże schronisko. Wypijam tylko wodę mineralną. Dalszy szlak wiedzie najpierw rozległymi polanami a potem lasami. Tylko miejscami widać jakieś ślady. Tak szybko jak tylko mogę napieram do przodu. Podejście, zjazd, podejście i tak ciągle. Foki dopiero zdejmuję przez zjazdem do przełęczy Knurowskiej więc szybko tam się przemieszczam. Znajduje się tu kilka budynków. Jest też możliwość noclegu. Oczywiście zawsze znajdzie się jakiś „zbłąkany” pies, którego muszę czynnie odganiać kijkami i baczyć by mnie nie dorwał zębami. Wkrótce przechodzę drogę wiodącą przez przełęcz i ponownie zakładam foki do konkretnego podejścia. Muszę nadrobić utraconą wysokość. Rysiek załatwił mi nocleg w prywatnym schronisku na Studzionkach. Dojście tam zajmuje mi jeszcze z niespełna godzinę. Tuż przed zmrokiem zjeżdżam na wypłaszczenie gdzie znajdowało się kilka domów a jednym z nich jest owe schronisko. Dostaję ładny pokoik. Co najważniejsze jest ciepło. Gospodyni sprzedała mi także piwo (po normalnej cenie) oraz poczęstowała swojskim winem. Znów przytulne miejsce. Chciało by się tu dłużej pobyć lecz tym razem budzik nastawiłem na 5.30.

3 luty 2015

Etap 7. Studzionki – Lubań – Krościenko - Przechyba

Dyst. – 35 km, czas – 8,5 h.

Dziś czeka mnie znów długi dystans. Może to nie koszmarnie wczesna pora ale noc jeszcze trwa długo. Spożywam tylko skromne śniadanie i wraz z budzącym się dniem opuszczam śpiące schronisko. Na pożegnanie wychodzi mi jeszcze miejscowy pies ale tym razem przyjaźnie nastawiony. Niebo było czyste i wkrótce na wschodzie czerwieniało wschodzącym słońcem. Przez Kotelnicę (945), Runek (1005) podchodzę na Lubań (1211). Szlak kiepsko przetarty, w wielu miejscach zawiany. Podejście na Lubań kosztuje mnie trochę wysiłku. Tu przed laty mieliśmy biwak zimowy. Polana pod szczytem błyszczała bielą w słońcu. Przy wiacie robię krótką przerwę na posiłek. Potem dalej w stronę Krościenka. Jeszcze Jaworzyna (1005) i Marszałek (845). Dopiero teraz teren wyraźniej opada w dół. Już bez fok śmigam w dół ku dolinie Dunajca. Zjeżdżam bardzo nisko ale ostatnie kilkaset metrów droga była tak odśnieżona, że muszę zdjąć na kilka chwil narty. Akurat przy szlaku jest wszystko co mi jest potrzebne. Tak więc w pobliskich delikatesach uzupełniam zapasy żywności a w restauracji naprzeciw wchodzę na schabowego. I tu jestem jedynym klientem. Po uzupełnieniu kalorii od razu mam lepszą motywację do dalszej drogi choć odcinek na Lubań trochę mnie nadwerężył. Przechodzę most na Dunajcu.

„Ileż to lat jak z Stasiem spływaliśmy kajakiem Dunajec?” – tak sobie myślę wpatrując się w wody rzeki gdzie niegdzie niosącą krę.

Przede mną Beskid Sądecki. Szlak szybko wyprowadza mnie lokalnymi uliczkami po za miasto. Raptownie wznoszę się w górę. Narty zakładam wyżej gdyż droga była mocno przeorana przez leśne pojazdy. Śniegu dużo. Podejście na Dzwonkówkę (983) jakoś mi się dłuży. Tam też spotykam pierwszych tego dnia turystów. Zamieniam kilka prozaicznych słów po czym mam ładny zjazd na przełęcz Przysłop. Jest tu kilka budynków ale nikogo nie spotykam. Wszystko jest zawiane śniegiem. Wśród opłotków porobiły się duże zaspy. Dalsza droga wiedzie do schroniska na Przechybie (1273). 40 lat temu latem tedy przechodziłem lecz mało z tego pamiętam. Generalnie teren się wznosi. Wzniesienia rzędu 1000 metrów pozostawiam za sobą. Gdzieś tam w oddali ukazała się wieża przesyłowa na Przechybie. Blisko? Wiem, że to złudzenie. To malowniczo udekorowanym na biało lasem to małymi polankami w głębokim choć często przedeptanym śniegu przedzieram się na wschód. Dzień powoli miał się ku końcowi a widoczna godzinę temu wieża jakoś nie chciała się ukazać.

Kolejny telefon Ryśka (zabukował mi nocleg na Przechybie): „Jesteś już na miejscu?”... Skąd on wie że myślę o tym samym? Gdy słońce już mocno zniżało się nad horyzont ujrzałem ponownie tym razem już z bliska stalową wieże przekaźnika na Przechybie a kilkaset metrów dalej rozległą polanę i schronisko przy którego wejściu stały dwa okazałe świerki. Jakiś gość odśnieżał dojście do schroniska. Kilka słów przywitania.

„Dużo ludzi w środku?” – zapytałem

Facet spojrzał na mnie nie co dziwnie: „Jest pan tu pierwszym gościem”

W środku martwa cisza. Trochę musiałem narobić hałasu by pojawił się zaspany „kierownik”. Rutynowa rozmowa, klucz do pokoju, coś do jedzenia i picia. Na szczęcie w pokoju jest kaloryfer i jest ciepło. Schronisko jest dość duże więc trochę dziwnie się czuję idąc korytarzem z drzwiami do pokojów, w których nikogo nie ma. Jak zwykle wieczór upływa mi na przygotowaniu sprzętu, posuszeniu rzeczy, analizę mapy. Już wszedłem w rytm więc robię to odruchowo. O dziewiątej najpóźniej staram się położyć. Każda godzina odpoczynku jest bezcenna. Jutro czeka mnie znów daleka droga.

4 luty 2015

Etap 8. Przechyba – Rytro – Hala Łabowska

Dyst. – 30 km, czas – 8,5 h.

Znów pochmurny ranek. Opuszczam głuche i puste schronisko punkt siódma. Po wczorajszej analizie mapy doszedłem do wniosku, że ciekawszym i krótszym wariantem będzie dla mnie skrót niebieskim szlakiem przez Złotnisty Wierch i Wietrzne Dziury na wprost do potoku Szczecina i dalej do Rytra. Utwierdził mnie w tym także dzwoniący jak zwykle Rysiek. Przez Radziejową i Rogacz już niegdyś szedłem, ten szlak miał być nowością. Tak też robię. Istnieje tu jeszcze narciarski szlak lecz nie byłem pewny jego przebiegu. Szlak, który wybrałem wiódł skalistym terenem o ciekawej konfiguracji zboczy. Bardzo ładny krajobrazowo odcinek. Nawet fajny zjazd w dół a potem bez fok błyskawicznie pomykam do „centrum” Rytra. Zaoszczędzony czas pożytkuję na solidny posiłek w bazie noclegowej PTTKu a potem niezbędne zakupy w pobliskim sklepie. Znów wszystko mam po drodze. Rytro jednak jakieś śpiące, najwięcej do powiedzenia ma hulający wiatr, który zmusza również mnie do lepszego odzienia. Dolina płynącego tu Popradu to najniższy punkt na całym GSB oraz połowa drogi w Bieszczady. Pod mostem zostawiam rzekę (też przed laty ją spłynąłem kajakiem) i podążam w górę w stronę Cyrli, Hali Pisanej i na koniec Łabowskiej gdzie Rysiek już załatwił mi nocleg.

„Facet na ciebie czeka. To kierownik schroniska i pasjonat GSB”

Przez pewien czas towarzyszy mi widok ruin starej baszty. Z głębokiej doliny szybko wydostaję się na wierzchowiny. Prywatne schronisko na Cyrli mijam tylko bokiem. Potem Hala Pisana i jeszcze kilka innych otwartych przestrzeni. Nagle naprzeciw mnie pojawia się grupka gimnazjalnej młodzieży na czele z panią przecierającą ambitnie szlak.

...”To pan musi być tym, który idzie przez cały GSB”...(Rysiek narobił mi już reklamy)

...”Tak to ja lecz jestem pełen podziwu dla pani za wzięcie tu tej młodzieży”... szczerze wyrażam w ten sposób swoje uznanie gdyż doskonale z racji mojego zawodu wiem jakie wiążą się z tym problemy.

Wymieniamy jeszcze kilka zdań i podążamy w swoje strony. Oni szli z Krynicy do Rytra. Przetartym już szlakiem dobrze po południu docieram do schroniska na Hali Łabowskiej. Tak jak przypuszczałem w schronisku był tylko owy kierownik (Adam, facet mniej więcej w moim wieku) oraz dwóch ratowników GOPRu, którzy dotarli tu na skiturch. Rozmawiamy trochę na temat nagłośnionej medialnie niedawnej akcji GOPRu „ratującej” życie młodzieży. Potem o dziwo zjawiło się jeszcze kilka osób na nartach. Z każdym zamieniam kilka zdań gdyż ciekawiło mnie skąd tu docierali. Wszyscy wkrótce odeszli.

„Dla wędrowców przemierzających GSB mam zniżkę” – wziąłem więc klucze do swojego pokoju i najpierw się zagospodarowałem wykonując zwyczajowe czynności.

Potem ponownie schodzę na dół. Niespodzianką było pojawienie się jeszcze dwóch gości. Szli (na butach) z Iwonicza do Rytra robiąc GSB zimą na raty. Długo więc siedzimy przy świecy (schronisko prąd ma tylko z agregatu) i dyskutujemy na różne tematy. Ciekawą osobą był Adam, kierownik schroniska. Pochodził z Borów Tucholskich na północy Polski i tam spędził ponad pół życia. Pragnął zawsze być blisko gór. Pewnego razu podjął życiową decyzję o przeprowadzce w góry. Zamieszkał w Kościelisku lecz schronisko dzierżawi tu na Łabowskiej. Co roku organizuje spotkania ludzi, którzy przebyli GSB. Na powale schroniskowego sufitu wymalował nawet profil całego szlaku.

...”Jak idziesz w stronę Iwonicza, to jeszcze powinny na śniegu być nasze ślady”... rzekł jeden z przybyłych.

Dobre i to. Mówimy jeszcze o wielu innych rzeczach więc na sympatycznej dyskusji czas szybko zlatuje. Nadzwyczaj późno kładę się spać.

5 luty 2015

Etap 9. Hala Łabowska - Krynica – Mochnaczka - Ropki

Dyst. – 25 km, czas – 8 h.

Była jeszcze szarówka jak konsumuję w samotności śniadanie a potem bez zbędnych ceregieli wskakuję w narty. Czerwony szlak jest tu przetarty. Idę w miarę szybko. Jest zimno. Szron wszystko co nie było jeszcze pokryte śniegiem pomalował na biało. Przez Cisowy Wierch i Runek (1085) docieram na Jaworzynę Krynicką. Tu też spotykam pierwszych tego dnia ludzi. Szczyt ten to mekka narciarska tutejszych narciarzy wyciągowych. Nagle znajduję się w innej rzeczywistości. Jakaś muzyka, rozkrzyczane dzieciaki, hamburgery. To jednak nie mój świat. Do zjazdu w dół w stronę Krynicy wykorzystuję jedną z nieczynnych nartosrad. Mimo, że nie czynna (wyciąg obok nie chodził) jest znakomicie przygotowana przez ratraki. Mknę więc jak szalony w dół i w kilka chwil później przemieszczam się drogą w stronę centrum Krynicy zdejmując dopiero narty na odśnieżonym chodniku. Krynica to nawet całkiem spora miejscowość. W jednej z knajpek miła pani przygotowała smakowitą jajecznicę. Również dobra kawa poprawia mi znakomicie humor. Przechodzę tak jak szlak prowadzi główną ulicą na której wszędzie widać „uzdrowiskowe klimaty”. Wkrótce też obok domu wczasowego „Nauczyciel” (co za przypadek) szlak odbija w górę do lasu. znacznie wyżej dopiero zakładam narty. Przede mną Beskid Niski. Najbliższa góra Huzary (854) jest pokryta skąpą warstwą śniegu w dodatku szlak jest dość zawikłany. Zjazd w stronę Mochnaczki bardzo czujny. W końcu wydostaję się na rozległe polany a właściwie pola. Tu śniegu znacznie więcej. W dolinie widzę już cerkiew i zabudowania Mochnaczki. Co ciekawe czasem istotnie na śniegu widzę stare ślady chłopaków spotkanych na Łabowskiej. W odkrytym trenie jednak wiatr szybko zawiewa ślady. Tu wzdłuż różnych opłotków docieram do rzeczki płynącej przez wieś. Całkiem ciekawa była przeprawa na drugą stronę. Nad szerokim na kilka metrów nurtem przerzucony był betonowy słup (taki energetyczny) z dziurami. Kłopot polegał na tym, że jego powierzchnię pokrywała wypukła warstwa lodu. Skuć lodu nie miałem czym a raków też nie posiadałem. Przechodziłem przeto po słupie z największą ostrożnością a kijkami rozpierałem się w korycie płynącej pół metra niżej rzeczki. Oczywiście ewentualny upadek nie groził żadnymi groźnymi następstwami jednak zmoczenie ubioru i nart mogło być w efekcie końcowym bardzo nie przyjemne. Jakoś się udało „na granicy odpadnięcia”. Wkrótce też dochodzę do jakiegoś skrzyżowania dróg gdzie znajdował się lokalny sklep taki jak tysiące podobnych w Polsce. Tym razem Teresa się głosi (co za traf) i pomaga dokonać niezbędnych zakupów. Ekspedientka oraz nieliczni klienci lustrują „obcego” z dziwnymi nartami, zawsze to jakieś wydarzenie we wsi gdzie nie ma żadnych wyciągów a życie płynie odwiecznym rytmem. Pogoda nadal dość posępna. Do przejścia wciąż kawał drogi. Rysiek kilka razy dzwoni i pyta o moją pozycję. Nocleg mam zaklepany przez niego w Ropkach. Beskid Niski w swej nazwie sugeruje niskie góry. Częściowo to prawda choć kilka gór jest dość wybitnych. Jest ponadto dość rozległy. Posiada skąpą infrastrukturę turystyczną.

Po opuszczeniu Mochnaczki powoli winduję się w górę na Mizarne (770). Teraz prowadzą mnie tylko wskazania GPSu. Na rozległych polach brak jakichkolwiek znaków. Przecieram szlak od zera. Śniegu znacznie więcej. Wkrótce też docieram do drzew i odnajduję znaki szlaku. Po przejściu niewybitnej przełęczy teren się obniża. Zsuwam się w dół do doliny Banicy. Tu przekraczam drogę i znów do góry polami a potem lasem między Sołodywcem a Hirkami. W dół do doliny Białej całkiem fajny zjazd. Wkrótce też drogę przedziela rzeka Biała. Znaki szlaku znikły a w pobliżu nie było żadnego mostu. Latem bez problemu można rzekę przejść choćby boso. Teraz sprawa wygląda trochę inaczej. Kluczę wzdłuż brzegu szukając optymalnej przeprawy czyli takiej konfiguracji kamieni by można było na sucho przeskoczyć na drugą stronę. Koniec końców wkrótce coś takiego znajduję. Aby pewniej sforsować rzekę przerzucam narty jak dzidy na drugą stronę i tylko przy pomocy nieodzownych tu kijków z kamienia na kamień kilkoma skokami przedostaję się na drugi brzeg. Wkrótce też odnajduję na drzewach znaki. Zawsze mnie to cieszyło gdy je widziałem gdyż nie musiałem tracić czasu na operacje z GPSem czy mapą. Wkrótce przecinam asfaltową drogę wiodącą do Izb. Po kilkudziesięciu może metrach znów skręcam w boczną dolinkę i leśną drogą podchodzę lekko w górę. Po kilku kilometrach droga zanika a szlak wije się dalej w lesie. Nikt tu nie chodził więc uważnie zjeżdżam gdyż niefrasobliwość może kosztować nadrobieniem drogi. Niebawem też osiągam dolinę Potoku Polczyn. Bardzo łagodny zjazd doliną doprowadza mnie do rozległych pól. Jest tu kilka budynków pewno pustych bo kominy nie dymiły. Gdy już mam jechać w ich stronę nagle z najdalej widocznego obejścia wybiegły trzy duże psy. Widziałem jak wystartowały w moją stronę. Jak wryty stanąłem obserwując co dzieje się przede mną. Psy ujadały lecz też się zatrzymały. Szlak jednak wiódł w pobliżu tego budynku a wyglądało na to, że ludzi tam brak. Aby nie prowokować groźnej sytuacji zagłębiam się w dolinę potoku i łukiem obchodzę zabudowania. Dalsza droga jest nie co zalodzona i mimo, że łagodnie opada to dostaję nie złej szybkości. Teren nawet ciekawy. Mijam jeszcze kilka budynków, w tym agroturystykę i udaję się dokładnie w miejsce wskazane przez Ryśka. Tablica z nazwą miejscowości Ropki jest również napisana cyrylicą. Kolega w dodatku podyktował mi telefon więc kontaktuję się jeszcze z właścicielem. Do celu docieram wraz z zapadającym zmrokiem. Gospodarzami są dość młodzi ludzie (zapewne małżeństwo) bardzo sympatyczni. Wyznaczają mi osobny domek z kuchnią i przytulnym pokojem. Dyskutuję jeszcze z nimi na temat realiów życia w tym rejonie. Również i tu sporo młodych ludzi wyjechało na Zachód a ci co pozostali pracują w lesie lub przy raczkującej agroturystyce. Wieczór mija jak zawsze. Raport dla Ryśka i Teresy, prysznic, kolacja, suszenie ubrań, przegląd sprzętu itd. Tym razem jednak jakoś kiepsko śpię.

6 luty 2015

Etap 10. Ropki - Hańczowa – Regietów – Popowe Wierchy - Bartne

Dyst. – 28 km, czas – 7 h.

Zimno i wietrznie. Wiejską drogą na nartach ślizgam się do nieodległej Hańczowej. Tu w sklepie niezbędne zakupy i dalej przez mostek na Ropie w stronę Koziego Żebra (847). Szlak wiedzie dość rozległą doliną Matkowca jednak wkrótce znaki zupełnie nikną. Odnajduję je później w chaszczach. Przedzieranie się niemal na czworakach pod śnieżnymi czapami kosztowało mnie sporo trudu. W dodatku musiałem co chwilę odpinać narty by forsować płynący tu potok. W końcu poirytowany wydostaję się z dolinki i na GPSa idę równolegle do szlaku w bardziej przystępnym terenie. Szlak nie przetarty. Jeżeli są jakieś ślady to ślady zwierząt. Trochę obawiałem się spotkania z watahami dzików gdyż ich ślady często widywałem na śniegu. Również zaczęły pojawiać się mokradła i strumyki, które przy nie wielkim mrozie stanowiły utrudnienia zmuszając do odpięcia nart czy uważnego przechodzenia. Idąc ciągle lasem osiągam Kozie Żebro. Dalej dość stromy zjazd między drzewami. Na swój sposób zjazdy te czy to na fokach czy bez zawsze zawierały jakiś element emocji. To zwalone pnie, to ukryte podstępnie kamienie, zmrożone gałęzie. Zawsze mocno obciążałem tyły nart by maksymalnie podnieść dzioby. Zdawałem sobie sprawę, że jakaś kontuzja w odludnym terenie gdzie często nie było zasięgu mogła by mnie drogo kosztować.

Lasem a potem polami zjeżdżam do doliny Regietówki. Znów lawirując przez śnieżne pola forsuję potok a potem podchodzę na Rotundę. Na górze jest ciekawy (w kształcie kręgu) cmentarz wojskowy z I wojny światowej. Chwila zadumy i dalej brnę w śniegu tym razem w dół do doliny Zdyni. Wciąż pochmurno, prószy śnieg. W ogóle śniegu jest dość dużo. Rzekę Zdynię przechodzę po prowizorycznym moście i trochę na przełaj docieram do drogi. Stąd znów stromo do góry przez dość gęsty las na Popowe Wierchy. W dali słyszę głosy podchodzących ludzi lecz wkrótce gdzieś znikają. Po osiągnięciu wierzchowiny szlak wiedzie dość łagodnym terenem. W lesie wiele połamanych drzew, które nie wytrzymały nadmiaru śniegu czy sadzi. Za Krzywą zagłębiam się w dolinę potoku Zawoja. Tu spotykam kilku młodych ludzi na nartach biegowych. Łagodnym zjazdem osiągam Wołowiec. Wieś wydaje się wymarła, domy jakieś zniszczone. Przy jednym z domostw chwilę dyskutuję z dziwną kobietą. Wydaje się być trochę obłąkana. Później kilka psów mnie obszczekuje. Z doliny Mareszki szlak trochę kluczy lecz jest dość ciekawy. Pojawiają się ślady nart śladowych lecz później gdzieś znikają. Tak docieram pod koniec dnia do Bartnego. Rysiek załatwił mi nocleg w bacówce Bartne. Znajduje się ona na samym końcu wsi a właściwie już w lesie. Znów będę tu jedynym gościem. Było tu jednak po za kuchnią potwornie zimno. Dzierżawca z swoją małą córką mieszkał w kuchni. Tam też przyniosłem mokre rzeczy by do jutra wysuszyć. Tym razem szczelnie lokuję się w śpiworze.

7 luty 2015

Etap 11. Bartne - Kołanin - Kąty

Dyst. – 24 km, czas – 7 h.

Rano idę do pustej kuchni po moje rzeczy. W lodowatym przedsionku ostatnie przygotowania i w drogę. Jest bardzo zimno. Dopinguje mnie to do większego wysiłku. Profil szlaku jest jednak łagodny. Na tym odcinku jest wiele grzęzawisk i strumyków. Również, patrząc po tropach i zwierzęta odprawiają tu swoje harce. Szybko osiągam przełęcz Majdan a potem zalesionym terenem zagłębiam się w pasmo Magury Wątkowskiej. Ścieżka czasem się wije pośród drzew i krzewów. Jest oczywiście nie przetarta. Pogoda jest jednak słoneczna i z daleka można się domyślać przebiegu szlaku. Ten dzisiejszy odcinek GSB na znacznej swojej długości jest dość odosobniony. Nie ma po drodze wsi czy tym bardziej schronisk. Miarowym rytmem posuwam się na wschód. Ciągle las, czasem tylko małe polanki. Deniwelacje nie zbyt duże i bardzo łagodne. Przez Magurę, Świerzową i Kołanin nadzwyczaj szybko docieram do przełęczy Hałbowskiej przez którą przebiega droga asfaltowa z Kąt do Krempnej. Znajduje się tu solidna wiata z paleniskiem. Robię tu odpoczynek i zjadam przygotowywane zawsze rano kanapki. W tym czasie przejechał tu zaledwie jeden samochód. Jest wciąż dość zimno więc nie marudząc za bardzo ruszam w dalszą drogę. Wędrówka w samotności też ma swoje plusy. Pozwala się wewnętrznie wyciszyć, nabrać dystansu do otaczającej rzeczywistości, zatopić się w własnych myślach a co za tym idzie przeanalizować na spokojnie wiele różnych spraw. Dalej lasami po już bardziej stromych zboczach idę w stronę Kątów. Wkrótce wydostaję się na bezdrzewny grzbiet, który w swoim północnym krańcu dość stromo opada do doliny Wisłoki. Jest nadal piękna pogoda, błękitne niebo i rażąca oczy biel śniegu. Już bez fok szybko tracę wysokość zjeżdżając do Kąt. W dolnej partii zjazd jest bardziej wymagający gdyż wiedzie wciętą w nie wielki parów polna drogą. Ostatnie kilkadziesiąt metrów schodzę na nogach nie chcąc narazić sprzętu na dewastację. Rysiek załatwił mi tu nocleg na agroturystyce. Dom w którym miałem zostać na noc znajdował się zaraz za mostem na Wisłoce. Wkrótce też witam się z młodą kobietą, która jak widać była tu gospodynią. Warunki mam wyborne. Do dyspozycji całe piętro. W dodatku kobieta zaprasza mnie na pyszny rosół. Jest też okazja porozmawiać. Jej mąż wyjechał do pracy w Francji a ona zajmuje się domem i dziećmi. Można rzec klasyczna sytuacja. Nie opodal domu znajdował się również sklepik gdzie jeszcze wieczorem robię niezbędne zakupy żywności. Przypadkiem jestem świadkiem rozmowy dwóch miejscowych mężczyzn popijających obok sklepu piwo:

„...wczoraj wyszedł prosto na mnie odyniec, dobrze, że nie szarżował....” dalej rozmawiali o dzikach i lesie.

Noc mija bardzo spokojnie.

8 luty 2015

Etap 12. Kąty – Łysa Góra – Polana – Chyrowa – Cergowa - Lubatowa

Dyst. – 29 km, czas – 7 h.

Nie ma litości. Wstaję przed szóstą gdyż znów kawał drogi przede mną. Po dobrym śniadaniu wymykam się cicho z domu i niemal od razu zakładam narty. Z doliny Wisłoki muszę wydostać się znów wyżej w pasmo Łysej Góry. Pogoda i dobra i fatalna. Od świtu sypie śnieg dużymi płatami. Przez pusty teren dość stromo podchodzę na wschodni skłon doliny Wisłoki. Widoczność staje się mocno ograniczona. Teren odkryty, hula wiatr więc idę bardziej na wyczucie. Muszę się posiłkować GPSem. „Jak dobrze, że go zabrałem” – dziękuję sam sobie za przezorność. Jak zwykle odzywa się Rysiek. Zawsze te rozmowy z nim dodają otuchy bo mi się wydaje, że jednak nie idę sam. Odkrytym grzbietem w zacinającym śniegu brnę przez pofałdowany zaspami teren. Pasmo to osiąga na Łysej Górze ponad 600 m wysokości. Dalej pojawiają się lasy, wiatr cichnie lecz śnieg nadal sypie. Od Polany ciągle lasami obniżam się do Doliny Śmierci. Finalny zjazd do Chyrowej jest całkiem przyzwoity. Chyrowa to zaledwie kilkanaście domostw, wyciąg narciarski i stacja turystyczna. Idę główną ulicą choć szlak prowadzi równolegle za domami. Zresztą główna ulica jest zasypana śniegiem więc większej różnicy nie ma. Wkrótce też skręcam na szlak przekraczając mostek na Iwielce. Ponad 70 lat temu w dolinie tej stoczyła się bodaj najkrwawsza bitwa na terenie Polski. Armia Czerwona wspomagana przez Słowaków starła się tu z niemieckimi oddziałami Wermahtu. Po obu stronach granicy zginęło ok. 200 000 ludzi. Można więc śmiało stwierdzić, że jestem w miejscu uświęconym ludzka krwią. Być może idę nawet po grobach nie znanych żołnierzy. Jak cenny jest czas pokoju, warto z niego korzystać bo nie jest dany raz na zawsze.

Śnieg wciąż padał a szlak wiódł lekko w górę przez pola a potem znów lasami. Tak docieram nagle do Pustelni św. Jana. Jest tu kaplica, stacje drogi krzyżowej i inne sakralne miejsca. Teraz wszystko drzemie pod grubą powłoką śniegu. Nikogo tu nie ma. Brak jakichkolwiek śladów. Dość dobrym zjazdem osiągam szybko dolinę Jasiołki, którędy przebiega krajowa „9” z Dukli do Tylawy. Kawałek idę tą ruchliwą arterią zazdroszcząc trochę kierowcom ciepełka w samochodach. Wkrótce po wiszącej kładce przechodzę na drugi brzeg rzeki i obok kilku domów od razu zaczyna się strome podejście na Szczob i Cergową (716). Mimo nadal padającego śniegu i wiatru zachowuję dość dobre tempo. Miejscami bardzo stromym zboczem osiągam wierzchołek Cergowej na którym znajduje się drewniany krzyż. To ciekawa góra. Na północ ale na południe opada bardzo stromymi zboczami. Mimo, że porośnięta lasem wiatr zdołał tu utworzyć rozległe nawisy. Góra ma wydłużony kształt więc nie jako opadającą na wschód granią zjeżdżam po przez niezliczone zaspy. Śnieżna zadymka utrudniała poruszanie, zjazd był trudniejszy. Nagle, zupełnie niespodziewanie na szlaku pojawiają się 3 osoby. Facet i dwie kobiety. Nie byli to jednak rasowi turyści. Raczej miejscowi, którzy wybrali się na niedzielny spacer.

„Daleko jeszcze do szczytu?”

Szybko obliczyłem dystans biorąc za współczynniki ich ubiór i obuwie (kobiety bez czapek w „futrach”). Mimo wszystko wzbudzili u mnie uznanie.

„20 – 30 minut” – odrzekłem.

Wkrótce ja szybko mknę w dół. Niżej w lesie wiatr przycichł i zjazd jest dalej fenomenalny. Niebawem z lasu wydostaję się na odkryty teren oraz drogę wiodącą do Lubatowej. Droga jest zasypana śniegiem więc ciągle na nartach docieram do samego centrum Lubatowej. Dopiero aby wejść do sklepu zdejmuję narty. W sklepie próbuję się dodzwonić do ludzi u których Rysiu załatwił mi nocleg. Nie ma zasięgu lecz ekspedientka słysząc nazwisko gospodarza dokładnie mi objaśnia jak dotrzeć na miejsce. Śnieg przestał padać lecz jestem mokry i zmęczony. Idąc zgodnie z wskazówkami ekspedientki (po drodze znów szedł za mną przez kilometr upierdliwy pies) docieram do ładnego domku gdzie oczekiwał mnie gospodarz. Chyba nigdy na tej wyprawie nie byłem tak mokry jak teraz. Znów błogosławiąc w myślach Ryśka wchodzę do przytulnego pokoju z podgrzewaną podłogą i gorącym kaloryferem w łazience. Przed łóżkiem plazma i kilkanaście kanałów do dyspozycji. Z gospodarzem prowadzę długie rozmowy o mojej drodze i polityce.

9 luty 2015

Etap 13. Lubatowa – Iwonicz Zdrój – Rymanów – Puławy Górne

Dyst. – 25 km, czas – 6 h.

O tej samej co zwykle porze ruszam w drogę. Szlak wiedzie wzdłuż odśnieżonej już od wczoraj drogi więc narty niosę na plecaku. Szybko docieram do ospałego o tej porze roku i dnia Iwonicza. Niebawem też szlak odchodzi w las i już na nartach podążam zaśnieżonym i nie przetartym traktem. Później ścieżka jest nie co pogmatwana. Błądzę po kniei szukając znaków. Akurat dzwoni Teresa. Krótka pogawędka, później rzut oka na GPS i wkrótce wydostaję się na właściwą drogę. Trzeba tu jednak uważać na znaki ponieważ nagle z leśnej drogi skręca w ledwo widoczne ścieżki. Ostatecznie zjeżdżam do Rymanowa. To też uzdrowisko lecz jeszcze bardziej ospałe niż niedaleki Iwonicz. Z Rymanowa początkowo leśną drogą w zwężającej się dolinie dochodzę do jej końca a potem już ścieżką po głębokim śniegu. Po drodze mijam miejsce z ciekawymi drewnianymi figurami. Dalej znów typowy górski szlak. Po drugiej stronie masywu schodzę znów w padającym śniegu do Wisłoczka. W dolinie jest droga przysypana śniegiem lecz wykorzystując koleiny dość szybko dojeżdżam odpychając się kijkami do doliny rzeki Wisłok. Do końca etapu poruszam się już z buta drogą. Wisłok przełamuje się tu przez fliszowe skały malowniczym wąwozem. Wkrótce skręcam znów na wschód i przez Puławy Dolne docieram do Górnych gdzie definitywnie droga się kończy. Jest tu jednak wyciąg narciarski i dość sporo narciarzy. Nie ma tu jednak żadnego sklepu. W stacji narciarskiej zjadam coś ciepłego i potem udaję się na miejsce przeznaczenia, które jak zwykle zabukował Rysiek. Tym razem śpię w swego rodzaju „pensjonacie” w pokoju zbiorowym. Oprócz mnie był tam jeszcze jeden gość ale nie turysta.

10 luty 2015

Etap 14. Puławy Górne – Skibce – Wisłok Wlk. - Komańcza

Dyst. – 28 km, czas – 7 h.

Wstaję godzinę wcześniej niż zwykle. Czeka mnie ciężki etap. Ten odcinek nawet latem jest mało uczęszczany, wiedzie odludnym terenem, trudnym pod względem orientacyjnym. Z domu wyruszam od razu na nartach. Za starym cmentarzem skręcam w pola. Jest mgliście i nie przyjemnie. W zasadzie w miarę dobrze widzę tylko czubki moich nart. Już tu muszę posiłkować się GPSem. Wkrótce jednak zagłębiam się w lesie. Istotnie szlak jest miejscami zawikłany. Gorsze jest jednak coś innego. Otóż po krótkiej odwilży wierzchnia warstwa śniegu stężała jednak nie na tyle by utrzymać narciarza na powierzchni. Efekt był taki, że co krok narty zakleszczały się w tej łamliwej szreni. Coś wrednego. Za każdym razem muszę wyrywać nartę spod śniegu. Zdarza się, że przód narty wbija się pod zmarzniętą taflę i nie sposób jej wyciągnąć nie cofając narty. Idę więc bardzo wolno. Kto zna szreń łamliwą wie o czym piszę kto nie to nie życzę się przekonywać. Przez Smokowiska i Wilcze Budy nie zbyt ciekawym szlakiem dowlekam się w akompaniamencie własnych przekleństw do przełęczy gdzie GSB krzyżował się z żółtym szlakiem. Poirytowany przy pomocy mapy analizuję sytuację. Warunki wymuszają na mnie zmienić trochę trasę. Mimo, że będzie dalsza to pozwoli mi zaoszczędzić trochę czasu a co najważniejsze zaopatrzyć się w żywność. Zjadę do Wisłoka Górnego i dalej Wielką Obwodnicą dotrę do Komańczy. Tak też robię. Z uwagi jednak na tą szreń łamliwą zjazd/schodzenie odbywało się bardzo wolno. Dopiero jak na dole dotarłem do polnej przetartej drogi ruszyłem szybciej wydostając się na obwodnicę obok pięknej cerkwi. Dalsza droga wiodła zaśnieżoną drogą jezdną i siłą rzeczy była nudna. Próbowałem nawet zatrzymać jakiś samochód lecz przejechało ich zaledwie kilka i raczej nikt nie miał miejsca na narty. Już w pobliżu Komańczy skorzystałem z autobusu, który akurat podjechał jak byłem w pobliżu przystanku. 2 przystanki i jestem w Komańczy. Miejsce noclegowe zabukowane przez Ryśka miałem w Komańczy lecz na jej północnym skraju. Dzięki temu po drodze mogę zrobić zakupy bo nie posiadałem już żadnych zapasów. Niemal po ciemku dochodzę do budynku, w którym mam nocleg. Znów byłem tam jedynym klientem.

11 luty 2015

Etap 15. Komańcza – Duszatyn – Chryszczata - Cisna

Dyst. – 33 km, czas – 9 h.

Podobnie jak wczoraj pobudka o piątej. Znów czeka mnie kawał drogi w zasadzie bez możliwości logicznego wariantu zapasowego. Jestem jednak mocno zmotywowany i nastawiony na spory trud. Jeszcze w ciemnościach opuszczam pustą Komańczę i leśnymi ścieżkami przechodzę zalesiony grzbiet docierając do doliny Osławy w Prełukach. Jest tu kilka budynków na głucho zamkniętych. Dalej ciągle na nartach drogą do „kowbojskiego” Duszatynia. Tu też żegnam się z jako taką drogą i w nieskalanej żadnymi śladami bieli sunę w stronę jezior Duszatyńskich. Ostatni raz przemierzałem ten szlak w roku 1975. Ale to było lato. Teraz teren wdawał się zupełnie inny. W kilku miejscach muszę przekraczać strumień zdejmując czasem narty. Znów pada śnieg. W końcu ukazuje się zamarznięte jeziorko a potem drugie. Tuż przy brzegu okrążam akweny, które powstały na wskutek osuwisk zboczy. Od jeziorek szlak dość stromo pnie się w górę. Mimo, że poruszam się na nartach to po opadach w miękkim puchu muszę więcej wysiłku włożyć w pokonanie stoku. Osiągam wreszcie Chryszczatą z kamiennym obeliskiem. Dalej grzbietem przez biało – szary krajobraz. Kilka razy muszę zjeżdżać z pomocą GPS gdyż zbocza opadały jednakowo w wszystkich kierunkach. Drzewa zaś szczelnie oblepione białym puchem skutecznie ukrywały znaki jakie mogły się tam znajdować. Czuję się tu mocno osamotniony. Brak konkretnych punktów odniesienia jest dołujący. O ile na wybitnych grzbietach, graniach logiczna droga narzuca się sama o tyle tutaj zbocza były dość regularne a las wyglądał wszędzie identycznie. Również i tu musiałem uważać na to co mam nad głową. Kilka razy z hukiem w pobliżu mnie łamią się konary pod olbrzymim ciężarem śniegu i lodu. Generalnie jednak udaje mi się trzymać kurs. Fok nie zdejmuję by nie tracić czasu. Nie było takiej potrzeby gdyż przewyższenia były nie wielkie a na fokach mogłem spokojnie zjechać. Docieram na przełęcz Żebrak a potem na Jaworne. Kondycję miałem dobrą więc i tempo było dość wyborne. Na każdej wyprawie trzeba wejść w jej specyficzny rytm nie zależnie od jej charakteru. Ciągle podobnym terenem, zupełnie nie przetartym szlakiem, przez różnej konfiguracji zaspy przedzieram się na wschód. Jeszcze Wołosań, Osina i Hon. Dopiero stąd szlak wyraźnie opada. Wkrótce dojeżdżam do nieczynnego jak widać od dawna wyciągu a właściwie jego pozostałości. Zbocze dość strome więc zjazd nawet w głębokim śniegu fantastyczny. Kawałek dalej schronisko Pod Honem. W sam raz bo właśnie gasły ostanie poświaty dnia. Oprócz personelu schronisko puste. Puste nie puste i tak nocleg zabukował Rysiek. Fajnie jest gdzieś przychodzić wiedząc, że ktoś czeka. Tak było i tym razem. Dostaję ciepły pokój na piętrze. Później jeszcze dochodzi para turystów z którymi trochę dyskutuję. W jadalni natomiast zafundowałem sobie ciepły posiłek.

12 luty 2015

Etap 16. Cisna – Okrąglik – Fereczata - Smerek

Dyst. – 17 km, czas – 6 h.

Niby krótki etap lecz nie oznaczało to, że łatwy. Tym razem bez zbędnego pośpiechu opuszczam rano schronisko. Wreszcie też ukazało się słońce a i obsługa schroniska już wczoraj informowała mnie o poprawieniu pogody. Do Cisnej był kawałek polną drogą. Od razu przy schronisku zakładam narty i dosłownie po kilku minutach szybkiego zjazdu jestem w „centrum” Cisnej. Na małym mostku przekraczam Solinkę i wkrótce wzdłuż rzeki dość niewygodną ścieżką podążam w las. Jest zimno. Szlak na szczęście ostro pnie się do góry więc siłą rzeczy szybko się grzeję. Strome zbocze później łagodnieje. Szlak o dziwo jest przetarty więc napawało to optymizmem. Żeby szczęścia nie było w nadmiarze wkrótce pojawiają się chmury, które od pewnej wysokości zakrywają góry. Na odkrytym terenie wieje mocny, zimny wiatr. Wyżej znów drzewa pod brzemieniem śniegu przyciśnięte są do ziemi. Muszę lawirować pod niskimi „mostkami”. Osiągam Małe Jasło a potem Jasło (1153) i graniczny Okrąglik (1101). Dalej przedeptana ścieżka wiedzie granicą polsko-słowacką. Gnam w dół zgodnie z czerwonymi znakami. Są tu jednak dwa czerwone szlaki. Jeden polski a drugi słowacki. Okazuje się, że przedeptany jest graniczny. Ja muszę kierować się na Fereczatą na wschód a granica odbiega na południe. Zjechałem i tak za nisko. Znów idzie w ruch GPS. Trawersuję na przełaj zbocze i wkrótce dostrzegam zupełnie przypadkowo czerwony znak na jednym z ośnieżonych drzew. Widoczność siadła kompletnie. Znów poruszam się niemal po omacku. W dodatku szlak jest nie przetarty. Znów poruszając się to do góry to w dół. Przeważnie lasem choć i zdarzają się większe polany za którymi trudno trafić w na dalszy znakowany szlak. Po rozległej polanie domyślam się, że to Fereczata (1102). Teraz teren zaczyna się obniżać. W końcu zrzucam foki i pędzę w dół po przez leśne wykroty, nad zwalonymi drzewami ale i pod przedziwnymi bramami z niesamowicie powyginanych drzew. Nauczony doświadczeniem nie ulegam pokusie zjazdu jak oczy niosą. Zatrzymuję się co pewien czas by skorygować linę zjazdu z wskazaniami GPSu. Wkrótce też docieram do jakiejś leśnej drogi i nią do otwartego terenu. To już dolina Wetlinki. Na horyzoncie pojawiają się zabudowania i opłotki. Narty niosą szybko po zalodzonej drodze, która wyrzuca mnie o dziwo w samym środku malutkiego Smereka tuż przy sklepie i barze. Cóż mi więcej potrzeba. Na dodatek Rysiek zaklepał mi nocleg kilkadziesiąt metrów o tych przybytków. Znów warunki klasy lux. Jak to dobrze, że nie wygłupiałem się z jakimś namiotem. Jest dość wcześnie. Najpierw instaluję się na kwaterze a potem idę do restauracji na obiad i do sklepu. Chyba pierwszy raz od wyruszenia z Ustronia mogę delektować się dłuższym odpoczynkiem.

13 luty 2015

Etap 17. Smerek – Połonina Wetlińska – Połonina Caryńska – Ustrzyki Górne

Dyst. – 25 km, czas – 8 h.

Tym razem ranek pogodny choć zimny. Rześkie powietrze mobilizuje od razu do żwawego marszu. Zaraz za mostem na Wetlinie zakładam narty i przetartym początkowo szlakiem szybko zdobywam wysokość. Im wyżej tym śniegu więcej. Wydeptany szlak jeszcze w granicach lasu odchodzi gdzieś na północ. I tym razem moje podejrzenia potwierdził GPS. Zupełnie nie przetartym terenem opuszczam las i wydostaję się nagle na bezdrzewny teren połonin. Przepiękny widok. Śnieg skrzył się na gołych zboczach kontrastując wręcz nie realnie z lazurem nieba. Zaczyna też nie źle wiać. Podchodzę stromo w górę na szczyt Smereka (1222). Muszę tu już brać pod uwagę możliwość wyzwolenia lawiny. Wybieram więc najbardziej korzystną konfigurację zbocza i stromo do góry, częściowo zakosami wychodzę na szczyt Smereka. Jest tu stalowy krzyż, w tych warunkach w śnieżnej otulinie. Dość niespodziewanie gdzieś z północy nadciągają niesione mocnym wiatrem chmury. Nagle widoczność staje się kiepska. Idę dalej sugerując się widocznym co jakiś czas wierzchołkiem w pobliżu. Wkrótce jednak okazuje się, że należy on do równoległego grzbietu, który stromo opadał ku północy. Wiatr na chwilę rozgonił chmury i mogę swój błąd naprawić. Zjazd a potem przejście przez wypłaszczenie kosztowało mnie trochę energii. Śnieg zalegał nad zaroślami borówek. Kilka razy zarywa się i wpadam w półmetrowe pustki. W końcu wchodzę na właściwą drogę. Łagodny zjazd sprowadza mnie na przełęcz Orłowicza. Tu spotykam dwóch pieszych turystów z Belgii, którzy podeszli z Wetliny. Zamieniam z nimi kilka zdań i po chwili ruszam dalej na Połoninę. Przeważa słońce. Widoki teraz bardzo odległe. Zewsząd otaczają mnie góry. Na Szarym Berdzie doganiam narciarza na śladówkach, który podążał w tym samy co ja kierunku. Zamieniam z nim kilka słów. Zrównujemy się tempem marszu więc nie jako idziemy razem. Poznajemy się bliżej. Piotr bo tak miał na imię często udawał się na kilka dni w góry bez względu na porę roku. Mamy więc sporo tematów do dyskusji. Pogoda się klaruje. Białymi wierchami docieramy do schroniska Chatka Puchatka. Schronisko jest zimne ale zjadamy sobie kanapki i wypijamy herbatę z termosa. Po wyjściu na zewnątrz nad górami króluje już tylko słońce. Naprzeciw nas, wydawać się mogło w zasięgu ręki błyszczała biała bryła Połoniny Caryńskiej. Piotr miał inne plany lecz przy tak pięknej pogodzie postanowił iść ze mną przez Caryńską do Ustrzyk Górnych gdzie Rysiek zabukował mi nocleg. Od schroniska od razu zaczyna się zjazd do Brzegów Górnych. Piotr zjeżdżał „halsami” gdyż śladówki nie pozwalają na wiele przy głębokim śniegu. Do granicy lasu śmigamy szybko. W lesie musimy radzić sobie między drzewami, tym nie mniej to jeden z piękniejszych zjazdów na GSB. Wkrótce też osiągamy drogę w Brzegach Górnych a pora była jeszcze dość wczesna. Od razu więc ruszamy przetartym szlakiem na Połoninę Caryńską. Najpierw doliną potoku, potem lasem w górę aż do pustej przestrzeni połonin. Operujące słońce zdołało nadtopić powierzchnię więc śnieg czasem lepi się do fok. Moje foki po tej długiej wędrówce były już bardzo wytarte i tym samym podatne na lepienie się śniegu. Szybciej niż myśleliśmy osiągamy jednak szczyt Połoniny Caryńskiej (1297). Spotykamy tu kilku pieszych turystów. Wspaniale widać stąd góry od Tatr po ukraińskie Gorgany. Grzbietem połoniny szybko śmigamy na wschód. Z ostatniej kulminacji czeka nas jeszcze przepiękny zjazd do Ustrzyk Górnych. Pędzimy w dół. Oczywiście co jakiś czas czekam na Piotra gdyż nie mógł sobie pozwolić na bardziej agresywną jazdę. Zjazd i tak jest bajeczny. Zawsze w takich sytuacjach ogarnia mnie taki dziwny żal, że coś zostaje za mną, szczyt na którym byłem staje już tylko wspomnieniem, najpierw są to sekundy ale za chwilę to będą dni a potem lata...

Późnym popołudniem osiągamy dolinę Wołosatego a po przejściu kładki na rzece wychodzimy w samym centrum Ustrzyk o ile tak to miejsce można nazwać. Najpierw udajemy się na miejsce noclegu. Dom mieścił się tuż obok strażnicy Straży Granicznej. Znów ekskluzywne pomieszczenie. Zostawiamy w pokoju rzeczy a potem na lekko już udajmy się do pobliskiej restauracji (Polska pod tym względem jest chyba najlepsza na świecie, myślisz – masz). Placek po węgiersku i piwo wspaniale poprawiają nastroje. Jedynie co się nie udało to zakupy w sklepie gdyż zamykają go tu już o piętnastej (ekspedientka musi zdążyć na ostatni autobus do Lutowisk). Jutro czeka nas ostatni etap GSB z Ustrzyk do Usztrzyk przez Tarnicę i Halicz. Piotr zostawił auto w Wetlinie a gospodarz zgodził się z nim jechać po nie. Po drodze robi niezbędne zakupy. Pod koniec dnia możemy podziwiać jak zachodzące słońce na czerwono barwi białe jak dotąd połoniny.

Jeszcze wieczorem ustalamy, że Piotr autem podrzuci mnie do Tarnowa gdzie mieszkał. Stamtąd już łatwiej będę mógł wrócić do domu.

14 luty 2015

Etap 17. Ustrzyki Górne – Tarnica – Halicz – Wołosate – Ustrzyki Górne

Dyst. – 29 km, czas – 8 h

Cóż... Pozostało postawić przysłowiową „kropkę nad i”. W ostatni etap na GSB ruszam razem z Piotrem. Dzień zapowiadał się przepięknie. Zbędne rzeczy zostawiamy na kwaterze gdyż i tak musimy tu dzisiaj wrócić. Zimny ale słoneczny ranek dopinguje nas do czynów. Zgodnie z czerwonymi znakami ruszamy przed siebie, najpierw ubitą drogą a potem ścieżką w lesie. Pierwszą wielką kulminacją jest Szeroki Wierch (1293). Pogoda po wyjściu z lasu znów staje się wietrzna. To się jednak nie liczy. Piotr jako częsty bywalec tych gór podkreśla, że nie często tak się tu zdarza. Z kolei dla mnie to finalna nagroda za trud przebytego szlaku. Tak więc dość często się zatrzymujemy by zrobić zdjęcia i ogarnąć wzrokiem pofałdowany po horyzont krajobraz od poszarpanych Tatr po przez góry Słowacji i pogranicza aż do łagodnych lecz dość wysokich ukraińskich Gorganów. Jest doprawdy cudownie.

Krótki zjazd pod Tarniczkę i później podejście na najwyższą górę Bieszczadów – Tarnicę (1346). Stalowy krzyż jest upstrzony śnieżnymi rzeźbami wykonanymi przez wiejące tu wiatry. U naszych stóp dolina Wołosatego ale widok jest znacznie szerszy. Spojrzałem również na zachód. Niekończąca się linia gór. „Gdzie tam Ustroń...”. Z trudem docierało do mnie, że pokonałem ten dystans na nartach.

Ale i Tarnicę musimy opuścić. Pięknym zjazdem osiągamy Goprowską Przełęcz. Dalej szlak trawersuje południowymi zboczami Krzemień. Przy innych śniegach raczej szedł bym granią. Bezpiecznie przecinamy stok i dalej wydostajemy się w okolice przełęczy pod Kopą Bukowską. Tu spotykamy już kilku skiturowców. Później jest Halicz (1333) na którym znów się zatrzymujemy. Pod nami na wschód teren opada do doliny Sanu. Tylko biel śniegu i czerń lasów. To najdalej na południe wysunięte tereny Rzeczpospolitej. Ładny zjazd na kolejną przełęcz i podejście na skalisty Rozsypaniec (1280). To ostatnia góra na moim GSB. Teraz już tylko w dół aż do Wołosatego. Foki wędrują do plecaka. Piotr na swoich śladówkach zjeżdżał większymi zakosami. Ja mogłem sobie pozwolić na nie co więcej. Zjazd na przełęcz Bukowską jest piękny i malowniczy. Zwłaszcza w takich okolicznościach. Lazur nieba, zewsząd otaczające góry, świadomość zrobienia czegoś nie banalnego. Fajnymi łukami w szybkim tempie osiągam przełęcz. Tu szlak dochodzi do granicy z Ukrainą. Znajduje się tu wiata. Spotykam tu kilka osób a z dołu podchodziło jeszcze kilku turystów. Rozmawiamy trochę. Wkrótce dołącza Piotr. Od przełęczy w dół wiedzie jako taka droga opadająca niemal jednostajnie w dół. W kilka sekund gubię Piotra. Szlak był przetarty więc nabieram znacznej prędkości. Upojenie prędkością, śmigające po boku drzewa, migocące między nimi słońce. Po prostu pełnia szczęścia. Niżej droga się bardziej poziomuje lecz od czego mam kijki. „Łyżwą” chyżo pomykam aż do drogi dochodzącej z granicznej przełęczy Beskid. Na północy wznosi się biała czapa Tarnicy. Tu czekam na Piotra, który kilka minut później wyłania się z lasu. Dalej „łyżwą” docieramy po zaśnieżonej drodze aż do tablicy z napisem „Wołosate”. Jeszcze kawałek i przy stacji turystycznej znajduje się słupek z tabliczką na której widnieje czerwona kropka z biało-czerwoną obwódką: POCZĄTEK/KONIEC GŁÓWNEGO SZLAKU BESKIDZKIEGO.

Trochę dziwnie się czuję. Tyle dni i koniec. Kolejna wspaniała jak dla mnie droga. Kolejna przygoda staje się już tylko miłym wspomnieniem.

Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia. Pozostało nam jeszcze niespełna 6 km niebieskiego szlaku wiodącego wzdłuż drogi do Ustrzyk. Niemal do samej kwatery docieramy na nartach. Tu pakujemy graty do auta, idziemy jeszcze do „naszej” restauracji na obiad i o zachodzie słońca opuszczamy sympatyczne Ustrzyki Górne. Piotr zaproponował mi nocleg u siebie w domu pod Tarnowem a Kamil załatwił mi na dzień następny bilet autobusowy do Katowic. Może po trzech godzinach jazdy meldujemy się u Piotra, którego domek znajdował się na obrzeżach Tarnowa. Jego żona przygotowała smaczne jedzenie. Znów luksusowy nocleg.

15 luty 2015

Po śniadaniu Piotr odwozi mnie na dworzec PKS. Czy mógł bym sobie wyobrazić bardziej bajeczne zakończenie? Dzięki Piotrowi droga powrotna okazała znacznie łatwiejsza. Również jego towarzystwo w ostatnich dwóch dniach było ciekawe. Autobusem w trzy godziny jestem w Katowicach skąd odbiera mnie kolega Grzegorz a potem przejmuje Teresa. To chyba tyle.

Podsumowanie

Może to i spacer lecz zimą bardziej wymagający. Mimo różnych wypraw w bliskie i odległe rejony świata ta na pewno była na swój sposób szczególna. Narciarstwo terenowe jest fascynujące samo w sobie. To ważna cząstka mojego życia. Potrafiłem wykorzystać w niej swoje doświadczenie zdobyte przez ostatnie lata w wielu narciarskich wypadach w Tatry, Alpy i Beskidy. Poniżej trochę statystyk:


Średni dystans/dzień: 27,8 km

Średni czas/dzień: 7,7 h (brutto)

Średnia szybkość: 3,61 km/h (brutto)


Damian Szołtysik

Tę stronę ostatnio edytowano 7 sie 2017, 09:47.
zaloguj się