Relacje:Kitzsteinhorn 2010
AUSTRIA, Wysokie Taury, Kitzsteinhorn
W dwutygodniowej wyprawie na Kitzsteinhorn, kierowanej przez Andrzeja Ciszewskiego, brali udział głównie grotołazi z KKTJ: on sam, Michał Ciszewski, Ewa Wójcik, Jakub Nowak, Bartłomiej Berdel, Jan Wołek, Michał Pawlikowski; ponadto Robert Matuszczak z WKTJ no i ja - z RKG. Odwiedziali naszą bazę i pomagali także: Richard Feichtner, Miłosz Dryjański, Alex Dryjański. Jeśli chodzi o obiektywną prawdę - odkrycia, perspektywy, metry, plany, przekroje - odsyłam na stronę KKTJu. Poniżej opisuje tylko swoje subiektywne wrażenia.
Otóż warunki wyprawy na Kitzsteinhorn są specyficzne. Pierwszą noc spędzamy w St. Martin bei Lofer, w chatce pod Lamprechtsofen należącej do klubu grotołazów w Salzburgu; w poniedziałek rano pobieramy depozyt i jedziemy do Kaprun. Samochody zostawiamy na wysokości 900 m n.p.m. i rozpoczynamy transport sprzętu i żywności na bazę górną na 2450. Jest ciężko, w tym roku trwa to wyjątkowo długo - wszystko przez to, że jeden z wózków do których się spakowaliśmy okazał się być za szeroki i nie zmieścił się do kabiny osobowej. Musieliśmy czekać na towarową. Szczęśliwie, po godzinie jesteśmy już na miejscu z całym dobytkiem i urządzamy "bunkierbazę" w podziemiach Alpincenter, tzn. sklepu i restauracji dla narciarzy korzystających z występującego tu ośrodka narciarskiego. Pomieszczenie, które mamy do dyspozycji jest standardu przemysłowego: pod zgrubnie pomalowanymi ścianami zalegają elementy wyciągów narciarskich; okien brak... ale i tak jest cudownie, bo przecież jest dach nad głową, ogrzewanie, sucho, no i odległość do prysznica poniżej 50 metrów.
Otwór interesującej nas jaskini - Feichtnerschacht - jest zasypywany śniegiem. Zanim zaczniemy działać, czeka nas jeszcze ciężka praca przy jego odkopywaniu. Zamawiamy ratrak na 13:00. Podróżując do jaskini (na pace) przez ok. 5 minut powoli przyzwyczajam się do tutejszych wygód. Na miejscu okazuje się, że ekipa utrzymująca trasy narciarskie pozwoliła sobie trochę popracować nad problemem jeszcze przed naszym przyjazdem. Dzięki ich pracy, udaje się nawet jakoś wcisnąć do jaskini. Prosimy zatem operatora maszyny tylko o lekkie spiłowanie nawisu i przystępujemy (wspólnie z Kubą) do walki łopatami.
Kolejny dzień mija już spokojniej. Kuba i Jasiu poręczują wlotówkę, a następnie rusza biwak. W pierwszym zespole ja i Michał Pawlikowski, w drugim Puma i Melon. Jaskinia jest rozwinięta w specyficznym rodzaju skały, podobno nazywa się to margiel mikowo-wapienny. Całość układa się na jednym, pochylonym pęknięciu, stąd droga na biwak to niekończące się kaskadki, aż do niecałego -500. Potem przez przekop przechodzi się do poziomych galerii. Pierwszy zespół tradycyjnie musi wybrać trochę błota (ok. godziny roboty), bo przekop jest corocznie zamulany. Przenosząc glinę worem, wysłuchuję ciekawą anegdotę - podobno przed laty kierownik wyprawy zalecił kopać w tym miejscu przez cztery szychty - i jeśli nie przyniesie to rezultatu, to koniec eksploracji w tej jaskini. Puściło pod koniec czwartej, i to jeszcze jak.
Z biwaku w Sali z Miśkiem (ok. -450) atakujemy problemy w rejonie Kubatur (ok. -600) - dla dokładniejszego oglądu proponuję zajrzeć na plany i przekroje na stronie KKTJ. Wspólnie z Michałem zajmujemy się kuciem i kopaniem. W pewnym sensie imponuje mi takie podejście - tam musi puścić, a zatem kopiemy. Przez półtorej szychty wydłubaliśmy w piasku saperką, menażką i worem ok. 15 metrów jaskini - tak, żeby można było iść na czworakach. Ostatecznie zakończyło się to porażką, ponieważ dokopujemy się do wody. Możemy się tylko pocieszać, że podobno metr wykopany liczy się jak dziesięć odkrytych. Może też za rok poziom wody będzie niższy, różnie to bywa.
W międzyczasie Melon z Pumą wspinają "Melonowy Komin", z dramatycznymi zwrotami akcji. Po pierwszej szychcie podobno się kończy, ale druga, pomiarowa szychta ujawnia kontynuację, i to na dodatek w dół.
Na drugi biwak wchodzą Kuba i Jasiu oraz Furek z Bartkiem. Misja: dalsza walka w Melonowym Kominie, a także ponowne sprawdzenie szczeliny za Studnią Umarłych Nacieków. Melonowy Komin okazuje się łaczyć ze starym dnem (ok. -630), trochę smutno, no ale przynajmniej jest krótsza droga z Biwaku do Kubatur, nie trzeba wracać się tyle pod górę. Wątek Umarłych Nacieków rozwija się ciekawie - szczelina, podobno nie do przejścia, okazała się jak najbardziej do przejścia, a zaraz za nią trafił się ciąg "nowych", obszernych studni.
Na powierzchni jeździmy na nartach, po trasach i poza trasami (z Furkiem); niektórzy (Andrzej i ja) pracują; odbywamy też różne wycieczki. Wspólnie z Jasiem byliśmy na Kitzsteinhornie - 3203 m, ale podejścia z najwyższej stacji ośrodka narciarskiego jest tak naprawdę tylko ok. 180 m. Potem samotnie wszedłem sobie, poniekąd na skiturach, na Rettenwand: trudna grań, a potem fantastyczny zjazd off-piste z dosyć stromej przełeczy. Musiałem pozostawać w stałym kontakcie telefonicznym z Pumą, która obserwowała mnie z naprzeciwka - żeby w razie czego było wiadomo, gdzie kopać ;-). Byliśmy też na Grosser Schmiedingerze - również świetny zjazd, a i widok niebanalny.
W ostatnim biwaku jako pierwszy zespół biorą udział Michał i Melon - kontunuują poręczowanie ciągu studni za Umarłymi Naciekami. Docierają do urokliwej, piaszczystej salki z ciekiem wodnym. Aż żal, że ma tylko jedenaście metrów długości, mogłaby równie dobrze mieć i ze trzysta. Za salką schodzi się jeszcze kawałek, aż do trójkątnego, błotnistego przełazu ze stojącą wodą. Michał wcisnął się w przełaz i stwierdził, że po 15 m trzeba kopać.
Wspólnie z Pumą mierzymy odkryty przez chłopaków ciąg i robimy sporo dokumentacji fotograficznej. Nie starcza nam jednak odwagi, żeby pakować się w końcowe błoto na -690. Tak jak mówił Michał, problem może i nie jest beznadziejny, ale potrzebny byłby trochę inny sprzęt: nieprzemakalny kombinezon i jakieś narzędzie. Na dodatek, może to pochłonąć więcej niż jedną szychtę. Zatem wracamy, lokalizując jeszcze po drodze jeden ciekawy problem. Ponieważ Melon i Michał, zamierzający wspólnie z Furkiem wcześniej wrócić do Polski, są zmieniani przez Kubę i Jasia, na kolejną szychtę idziemy ponownie Puma i ja. Tym razem staramy się rozglądać na wszelkie możliwe strony, znaleźć jakieś obejście, okno, równolegle rozmyty ciąg, cokolwiek. Niestety nic z tego, jaskinia nieubłaganie rozwija się na jednej szczelinie i nic nie da się z tym zrobić. Nasz "problem" rozwiązuje się w pięć minut, łącząc się z oknem, które zauważyliśmy na poprzednim wyjściu.
Jasiu i Kuba wybiegają na krótką szychtę na Stare Dno, gdzie również jest problem "do kopania". Zamykają go definitywnie i "od strzału" wychodzą z jaskini, wynosząc lwią część sprzętu z biwaku. Nam pozostaje już tylko liczenie, spisywanie, ogarnianie. Wychodzimy wieczorem, w niedzielę 28.03., w nastrojach tylko-trochę-pesymistycznych, bo przecież podobno nie takie rzeczy się tu "odcipiało". Jeszcze jeden dzień na nartach i pakujemy bazę, zjeżdżając 30.03. razem z tłumami narciarzy - dzieciom zaczęły się ferie wielkanocne. Nocujemy w chatce i nazajutrz piątka z KKTJu wraca dwoma busami (!) do kraju, Miłosz z synem jedzie do siebie, zaś ja samotnie wybieram się w Tyrol.
Mateusz Golicz
Stüdlhütte, 31.03.2010