Relacje:Korsyka 2017
W 21 DNI DOOKOŁA KORSYKI
W życia wędrówce, na połowie czasu, Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, W głębi ciemnego znalazłem się lasu. - Dante Alighieri, Boska komedia
Dzień 1
Po podróży dwoma samolotami i sześciogodzinnym rejsie promem wreszcie wylądowałem w L'Île-Rousse. Tuż za miastem próbowałem złapać stopa w kierunku Calvi, ale niestety bezskutecznie. Z powodu braku innych możliwości poszedłem pieszo. Drogi na Korsyce nie mają szerokich poboczy, a tubylcy mało przejmują się ograniczeniami prędkości i ogólnie znakami drogowymi. Uzbroiłem się więc w czołówkę i odblask z nadzieją, że nikt mnie nie zabije na najbliższym zakręcie. Po paru godzinach „pedałowania”, już po północy, poczułem przemożne zmęczenie i długo się nie zastanawiając, wlazłem w przydrożne krzaki, w których na dziko postawiłem namiot. Nie spodziewałem się tego, co nastąpiło zaraz po zasunięciu od środka suwaka. Nagła ulewa momentalnie przetestowała mój nowy namiot. Porażka. Okazało się, że jedyną jego zaletą jest niska waga. Woda wdzierała się do środka po szwach jak przez gąbkę. Całe szczęście, że na nierównym terenie woda zbierała się w jednym narożniku. Zabezpieczony przed wodą plecak posłużył mi za izolator przed mokrym podłożem, jednak wygodnie nie było.
Dzień 2
Wstałem koło siódmej rano. Zebrałem rzeczy i ruszyłem dalej tą samą drogą. W międzyczasie miałem bliskie spotkanie trzeciego stopnia z przydrożnym kaktusem. Jak do tego doszło? Lepiej nie pytajcie. Po dłuższym męczeniu się z powbijanym we mnie milionem małych igiełek, uznałem, że szkoda czasu i najlepszym rozwiązaniem będzie po prostu zignorowanie problemu. Nawet bardzo nie kuły. Pech wreszcie mnie opuścił kilkadziesiąt minut później. Pewna Francuska zaproponowała mi podwózkę w okolicę Calvi. W trakcie jazdy gadała jak najęta, oczywiście po francusku. Właściwie nic z tego nie zrozumiałem, a sam ratowałem się włoskim, który trochę znała. Wysadziła mnie niedaleko ronda, od którego odchodziła droga do Calenzany. Znowu, z braku innych możliwości, poszedłem na piechotę. Po drodze zaopatrzyłem się w pokaźny zapas wody w pobliskim hipermarkecie oraz spotkałem dwóch amerykanów, którzy również szli na GR. Po jakimś czasie zaproponowano mi podwózkę. Moi Norwescy dobroczyńcy wysadzili mnie na miejscu. Calenzana to typowe miasteczko we włoskim stylu: stare kamienice, wąskie uliczki tworzące mały labirynt i brak żywego ducha w zasięgu wzroku. Było już popołudnie, dlatego nie zwlekając,wyregulowałem wszystkie paski w plecaku, kijek trekkingowy w dłoń i ruszyłem na szlak. Szło się fajnie. Łagodne pagórki, ładne widoki, majestatyczne drzewa, mało stroma ścieżka. Lecz przede mną wciąż była pierwsza poważna przełęcz. Wejście na nią było monotonnym dreptaniem leśnym zygzakiem wśród drzew, krzaków jeżyn i innych czepialskich roślin. Nie wspominając już o duchocie i nie dających się odpędzić muchach. Pierwszy raz (ale nie ostatni) niedoszacowałem czasu potrzebnego do przejścia odcinka i przełęcz pokonałem dopiero ok. 19. Zmęczony byłem już na tyle, że nie miałem siły podziwiać z niej spektakularnych widoków na morze wyglądające ponad pokonane przeze mnie wzgórza. Przeszedłem jeszcze kawałek, ale chowające się powoli słońce uświadomiło mi, że raczej nie zdążę dojść do schroniska. Nie miałem ochoty brać przykładu z idących przede mną Rosjan i iść po ciemku. Niebo było przez cały dzień niemal bezchmurne, dlatego zaufałem prognozie pogody i przekimałem pod gołym niebem tylko w śpiworze i na karimacie. Miało się to okazać poważnym błędem, o którym przekonałem się dopiero nad ranem.
Dzień 3
Przez większość nocy spało mi się cudnie. Ciepło, przyjemnie, żadne kamienie mi się w grzbiet nie wbijały, robactwo nie atakowało. Niestety o 5 rano zaczęło padać. Leciutko, ale jednak. Będąc pewny, że to przelotny deszczyk, zignorowałem go. Rzeczywiście, po paru minutach minął, a mój śpiwór nie zdążył przemoknąć. Ale ten pół godziny później już minąć nie chciał. Zauważyłem problem dopiero, gdy obudziła mnie wilgoć w dolnych partiach ciała. Świetnie! Namiot przemoczony wczoraj, dziś ja i śpiwór. Korzystając z przerwy w deszczu zdecydowałem postawić namiot, ponieważ wolałem już wodę od spodu niż z góry. Kamieniste i nierówne podłoże zupełnie się do stawiania go nie nadawało, ale co tam. Lać przestało dopiero koło południa. Mogłem wtedy wreszcie się zebrać i ruszyć dalej. Słońce wyszło w tym czasie zza chmur jakby nigdy nic i zaczęło ostro przygrzewać. Przede mną była jeszcze całkiem ciekawa wspinaczka po olbrzymich głazach zabezpieczona gdzieniegdzie łańcuchami, a później ścieżka już zaczęła delikatnie opadać w stronę płaskowyżu, na którym było schronisko. Ale cóż to był za płaskowyż! Cudo. Piękny. Wspaniały. Trudno było oderwać wzrok od tego widoku. Wysokie góry z czubkami w chmurach, a on pośrodku, pochylony łagodnie ku dolinie, z małą chatką w najbardziej eksponowanym miejscu. Wydawał się tak bliski, ale dojście do niego zajęło mi jeszcze godzinę. Na miejscu zameldowałem się już późnym popołudniem, więc nie było sensu zaczynać kolejnego etapu. Spokojnie rozbiłem namiot w nadziei, że zdąży, wraz z pozostałymi rzeczami zawieszonymi na krzaku, wysuszyć się w ostatnich promieniach widowiskowo zachodzącego słońca. Na kolację zjadłem chińską zupkę - smakowała jak królewskie danie.
Dzień 4
Pierwsza noc bez deszczu. Około 7 wyruszyłem na szlak. W ciągu całego dnia na zmianę mijałem lub byłem mijany przez wcześniej poznanych anglików oraz francuskie małżeństwo z dzieckiem. Dotarłem do już naprawdę wysokich partii gór, z których otwierały się piękne widoki we wszystkich kierunkach. Szczyt Monte Corona rzeczywiście przypominał koronę – zaskoczyła mnie ta dosłowność. Na pierwszej poważnej przełęczy tego dnia zaczęło niespodziewanie wiać bardzo mocno. Wiatr był silny do tego stopnia, że chwilami traciłem równowagę i musiałem podpierać się o najbliższe głazy. Na dodatek szlak, dotychczas nienagannie oznaczony, stał się mniej wyraźny i parę razy musiałem kluczyć w poszukiwaniu właściwej drogi. Gdzieś w połowie przeżywałem pierwszy poważny kryzys. Nogi bolały coraz mocniej, a ja właściwie nie zbliżałem się do widocznego w oddali schroniska. Popadłem w irytację i złość. Na co? W sumie nie wiem. Chyba na cały świat i samego siebie. W pewnym momencie uznałem, że ta wijąca się ścieżka zbyt mnie wkurza i poszedłem na przełaj wzdłuż strumienia. Oczywiście nie była to najmądrzejsza decyzja, bo wkrótce okazało się, że muszę pokonywać coraz to większe głazy i uskoki, ale odwrotu już nie było. W końcu dotarłem na miejsce. Schronisko Refuge de Carrozzu znajdowało się dolinie, w cieniu kilkusetmetrowych ścian otaczających je ze wszystkich stron. Namiot, kolacja i spać.
Dzień 5
Kolejny dzień. Obcowanie z dziką naturą, zapierające dech widoki, słońce operujące non stop- jak w bajce. Ale już nie dla mnie. Nie wiem, może po prostu nie jestem koneserem przyrody, który potrafiłby się setny raz zachwycać lekko tylko zmienionym krajobrazem? W każdym razie poczułem, że wędrówka staje się dla mnie monotonna. Znowu w górę, później znowu w dół, widoki wciąż piękne, ale niemal identyczne do tych z poprzednich dni, słońce wali tak, że niemal czuje jak mnie przyciska do ziemi. Do tego ten cholerny przewodnik! Autor pisze:” coś tam, coś tam na najbliższej przełęczy” – mijam już trzecią, a to wciąż nie ta! I do tego to jego szacowanie czasu. Pisze: ”za pół godziny dojdziesz tu i tu”, a ja idę już ponad godzinę i nic! Przecież szedłem całkiem żwawo, no bez przesady! Coraz częściej zdarza mi się sunąć naprzód ze spuszczoną głową, wyłączam się. Nogi idą, ale reszta mnie przełącza się w „tryb czuwania”. Nie zważam nawet na to, że coś mnie boli, zapięcie plecaka wbija mi się w bok lub mam niemiły ucisk w żołądku, bo przez cały dzień zjadłem jednego zbożowego batonika. W głowie krążą mi zapętlone myśli, najczęściej bez sensu. Nucę w kółko pod nosem np. fragmenty różnych piosenek, cytaty, jakieś powiedzonka. Choćby ”show me your motion” ( kto oglądał Touching the Voidten wie dlaczego), „Aux Champs-Élysées” ( bo tylko tyle znam z tej piosenki) lub „Iść, ciągle iść w stronę słońca…iść, ciągle iść - tak bez końca”( to akurat najbardziej pasowało do sytuacji). Gdy po dłuższej chwili orientuję się w końcu, że coś powtarzam, próbuję przestać, ale już za późno. Tak mi się melodia wbiła w umysł, że nawet, gdy milczę, to cały czas słyszę ją w głowie, niemal jakbym ją słyszał na żywo. Koszmar.
W końcu doczłapuję to schroniska. Od razu mi lepiej. Wita mnie serdecznie znajoma angielka, ale nie mam siły z nikim gadać. Mam parę zmartwień, które będę musiał przemyśleć nad ranem.
Dzień 6
Ile odcinków najtrudniejszego szlaku w Europie może przejść ktoś, kto przez cztery miesiące przed wyjazdem wyjęty był z życia? Trzy to trochę mało. A może dużo? Jeszcze dwa, trzy odcinki pewnie bym pociągnął. Niestety nie tylko o to chodziło, parę problemów „organizacyjnych” spędzało mi sen z powiek. Analizując wszystkie za i przeciw z bólem zdecydowałem: odpuszczam. To był najlepszy moment. Schronisko stało obok nieczynnego wyciągu, do którego wiodła asfaltowa droga, droga do cywilizacji. Okazać się miało tego dnia, że nawet po asfalcie do cywilizacji nie zawsze jest łatwiej niż na górskim szlaku.
Po podjęciu decyzji pospałem jeszcze parę godzin. Wstałem dopiero koło 9. Niespiesznie zrobiłem sobie pierwszy raz na Korsyce danie full wypas – ryż w sosie z suszonej wołowiny i suszonych pomidorów. Smakowało dokładnie tak jak brzmi, czyli nieszczególnie, ale przy chińskich zupkach i tak była to spektakularna potrawa. Na asfaltówkę wyszedłem ok. 12. Na podstawie mapy oszacowałem, że dotarcie do Ponte Leccia zajmie mi ok. 5 godzin. Kolejny raz miałem się przekonać, że słabo szacuję czas. Na początku jednak uśmiechnęło się do mnie szczęście. Kierowca dostawczaka wyjeżdżając spod schroniska zaproponował mi podwózkę do Ascu. Na dzień dobry skrócił mi drogę do pokonania o połowę. Dalej poszedłem pieszo. Spacerowym krokiem, na spokojnie. Droga wiła się zboczami wzgórz, poniżej równoległe płynęła szmaragdowa rzeka. Nie do wiary, ale okazało się, że słońce mnie poparzyło na przedramieniu. Szóstego dnia na wyspie! Wysmarowałem się szybko dotychczas nieodpieczętowanym kremem przeciwsłonecznym. Początkowo przyjemna droga zmieniła się w jezdnię z piekła rodem. Miły, pagórkowaty krajobraz zmienił się w półpustynny, z rzadkimi krzakami makii i ziemią spękaną od słońca. Brakowało tylko sępa na gałęzi czekającego na me truchło. Obyło się na szczęście bez sępa i truchła. Po 5 godzinach widziałem dopiero gdzieś w oddali miasto. Jeszcze szedłbym do niego przynajmniej pół godziny, ale nagle cud. Jakiś samochód się zatrzymał, by mnie podwieźć. Okazało się, że to ten sam dostawczak co poprzednio. Kierujący nim Francuz na wieść, że tyle godzin szedłem w tym piekle, wymownie puknął się w czoło. Podwiózł mnie na stację kolejową. Co za radość- zdążyłem jeszcze na ostatni pociąg tego dnia. Postanowiłem wrócić do Calvi i stamtąd zacząć podróż naokoło wyspy wzdłuż wybrzeża.
Podróż korsykańską koleją sama w sobie jest ciekawą wycieczką krajoznawczą. Torowisko wije się między wzgórzami, po zboczach gór, wzdłuż wybrzeża, mija ruiny opuszczonych domów, a nawet całych wiosek. Nie wychodząc z klimatyzowanego wagonu można zobaczyć cały przyrodniczo- klimatyczny przekrój wyspy.
Dzień 7
Śpię do południa. Pierwszy raz od przyjazdu mam okazję przejrzeć się w lustrze i doznaje lekkiego szoku. Przez parę dni musiałem zrzucić dobrych kilka kilogramów, bo twarz mam wyraźnie zapadniętą. Wychodzę na miasto zrobić zakupy i pozwiedzać. Przez cały dzień chodzę jak na szczudłach – nogi się zbuntowały i z trudem je zginam w kolanach.
Calvi to ładna, turystyczna miejscowość. Długie piaszczyste plaże niedaleko centrum, wysoka cytadela górująca nad okolicą oraz dziki tłum turystów upchniętych w wąskich uliczkach.
Dzień 8
Większość czasu spędzam wpychając w siebie jedzenie i leżąc na jednej lub drugiej plaży. Ścięgna Achillesa wciąż bolą jak wściekłe…
Dzień 9
Jadę pociągiem do Bastii. Podróż, tak jak ta poprzednia, jest bogata w estetyczne doznania dobiegające zza okna. Wysiadam tuż przed miastem i zmierzam w kierunku upatrzonego kampingu zlokalizowanego na tutejszej mierzei. Kamping okazuje się być oficjalnie uznawany za najlepszy na wyspie. Zbędne z mojego punku widzenia luksusy odbiją się boleśnie ma mojej kieszeni.
Dzień 10
Zwiedzam miasto i okolicę. Znowu cytadela, znowu plaże mniejsze i większe, parę ciekawych zabytków i miejsc wartych zobaczenia. Niby to samo co w Calvi, ale jednak trochę inne. Grunt, że jeszcze mnie nie znudziło.
Wieczór spędzam na kempingowej plaży. Siedząc na piasku, w towarzystwie szumu morza i taniego korsykańskiego wina,podziwiam widok na rozświetlone miasto oraz fantastycznie rozgwieżdżone niebo. W Polsce jeszcze nigdy nie widziałem tylu gwiazd jednocześnie. Mam świetną okazję przestudiować wszystkie znane mi konstelacje. Pierwszy raz w życiu widzę w całości Smoka. To była najlepsza noc w ciągu całej wyprawy.
Dzień 11
Jadę autokarem do Porto Vecchio. Docierając na miejsce doznaję pierwszego rozczarowania. Samo miasto jest kompletnie nieatrakcyjne. Cytadela to parę nieciekawych budynków na wzgórzu otoczonych śmiesznym murkiem. O reszcie nawet szkoda gadać. Do plaż daleko i trzeba dojeżdżać do nich mikrobusami. Na kampingu totalne pustki. Okay, nie lubię tłumów, ale prawie zupełna pustka to przegięcie w drugą stronę. Tak jakoś przygnębiająco…
Dzień 12
Załamanie pogody. Korzystając z przymusowego siedzenia w namiocie, zastanawiam się co dalej. Zahaczyć jeszcze o Bonifaccio czy nie? Po dłuższej zadumie postanawiam jednak je minąć i jechać bezpośrednio do Priopriano na południowo –zachodnim wybrzeżu wyspy.
Dzień 13
Idę na piechotę z Priopriano do Campomoro. Czasami na mnie trąbią. O co im biega? Nie mam pojęcia. Idę przecież poboczem, lewą stroną. Może w korsykańskich głowach nie mieści się to, że ktoś może przemieszczać się między miejscowościami na piechotę? Wszyscy tu mają jakiś środek lokomocji, więc myślę, że to prawdopodobne. Może jestem dla nich szalony. W każdym razie nikt mnie na stopa wciąć nie chciał, więc wyjścia nie było. Moje plany na najbliższe kilka dni zdecydowanie poprawiają mi humor. Idąc korzystam z odosobnienia i śpiewam na cały głos lub wznoszę okrzyki. Ot ta, bez powodu …bo mogę! Tuż przed samym Campomoro, gdy już robi się ciemno, zatrzymuje się jakiś tutejszy wieśniak (w sensie: mieszkaniec wsi) i podrzuca mnie na miejsce, centralnie przed czynny kamping. Tutaj bez dumy przyznam, że wszedłem na niego, gdy już recepcja była nieczynna, więc już nikogo nie szukałem, tylko przenocowałem tak jakby, no… na dziko. Wiem, wiem, zrobiłem wioskę w wiosce.
Dzień 14
Wyruszyłem wczesnym rankiem przez wieś do stojącej na wzgórzu średniowiecznej genueńskiej wieży. Takich wież wzdłuż całego korsykańskiego wybrzeża jest całkiem sporo, ale to pierwsza, którą miałem zobaczyć z bliska. Niestety, już przy niej okazało się, że wstęp płatny, a otwarcie dopiero od dziesiątej. Było trochę po ósmej i mogłem sobie co najwyżej popatrzeć na zabytkowy 4-metrowy mur otaczający wieżę. Taka okazja i może wielka strata. Nie mogłem się z tym pogodzić, więc, zauważywszy dogodne miejsce, wspiąłem się po murze do środka. Doświadczenie jaskiniowe niespodziewanie zaowocowało i tylko lekko się poobcierałem na łokciach. Lekkie rozczarowanie. W środku nie było nic ciekawego poza samą wieżą, która zamknięta była dodatkowo na klucz. Z prowadzącej do niej drabinki zrobiłem parę ładnych zdjęć na okolicę i szybko wylazłem tą samą drogą. Ale wieża była tylko przy okazji. Główną atrakcją był szlak Littoral Sartenais. Prowadził wzdłuż całego południowo- zachodniego wybrzeża Korsyki zajmował od dwóch do trzech dni. Zahaczał o wszystkie najpiękniejsze dzikie plaże, niedostępne klify i prezentował boskie krajobrazy rodem z baśni. Zaczynał się tuż za wieżą i raźnym krokiem wstąpiłem na niego w oczekiwaniu na wspaniałą przygodę.
Różnorodność szlaku przypadła mi do gustu. Raz była to zwykła piaszczysta ścieżka biegnąca kilkanaście metrów od morza, czasami kamienisty trakt pnący się klifem, w który uderzały zuchwale wielkie fale, innym razem, wraz z napierającymi na niego drzewami i kolczastymi krzakami, tworzył wąski tunel, w którym musiałem prawie się czołgać. Klimat niemal jak w „Tajemniczym ogrodzie”. Upał oczywiście straszny, więc moim głównym zmartwieniem było odpowiednie gospodarowaniem zapasami wody. Wisienką na torcie tego dnia była Cala di Conca. Niewielka plaża z niewyobrażalnie turkusową wodą i „muszelkowym” piaskiem. Naprawdę robiła wrażenie, ale ilość kotwiczących tam jachtów oraz ludzi wylegujących się na leżakach skutecznie zniechęciła mnie to dłuższego postoju. Poszedłem dalej przez Copa di Sentosa, by wspiąć się ku latarni morskiej. Kawałek za nią stała kolejna genueńska wieża. Tym razem w pełni dostępna za darmo, o ile ktoś miał odwagę wspinać się kilka metrów po zardzewiałej drabince. Dla mnie nie był to żaden problem, ale dla pary francuzów idącej za mną, ku memu ubawieniu, owszem. Warto było nadłożyć drogi by na nią wejść. Zachowała się w bardzo dobrym stanie. Na dachu miała nawet coś przypominającego zegar słoneczny. A co z niej było widać… brak słów.
Przenocowałem na Plaży Tivella, która była niewiele brzydsza od Cala di Conca, a do tego kilka razy większa. Na terenie całego Parku Narodowego, w którym przebiegał szlak, obowiązywałzakaz biwakowania na dziko, ale kto na tym pustkowiu miał to egzekwować? Na wszelki wypadek poczekałem jednak do zmierzchu obserwując zachód słońca i dopiero potem zaszyłem się na tyłach plaży za rzędem niewielkich brzózek.
W nocy coś intensywnie niuchało i człapało wokół namiotu. Co to było? Nie mam pojęcia…
Dzień 15
Odcinek od plaży do Tizzano jest mało przyjemny. Cholerny upał, a u mnie woda na wyczerpaniu. Po drodze chciałem zahaczyć o ruiny fortu, ale z braku oznaczeń po prostu go przegapiłem. W wiosce uzupełniłem zapas wody w tutejszym spożywczaku i będąc pewnym, że starczy mi już do końca szlaku, ruszyłem w kierunku Plage de Tizzano. Przy przylegającym do plaży Cap di Zivia zaczynał się oficjalnie drugi etap. Ścieżka była bardzo słabo widoczna, w dodatkuzarośla zarastały jąze wszystkich stron. Makia osaczała mnie, czepiała o wszystko i nie chciała puścić (prawie jak w małżeństwie…). Przedarcie się przez to wszystko było prawdziwym wyzwaniem. Później wyszedłem już na piaszczystą szosę, ale właśnie tu zaczęły się problemy. Zgubiłem drogę, ponieważ dotychczas niezawodne oznakowanie szlaku wyprowadziło mnie na manowce i niespodziewanie urwało się w jakiejś wiosce, w której nawet nie powinno mnie być. Co za baran znakował ten etap?!
Straciłem ponad godzinę na sprawdzaniu wszelkich rozgałęzień w promieniu dwóch kilometrów zanim znalazłem to odpowiednie. Przeżywałem najgorsze momenty w trakcie całego wyjazdu. Brak cienia, brak pobocza, a nogi jakby miały eksplodować. Ni to iść, ni to stać, a mój dzisiejszy cel, czyli Plage de Tralicetu, był jeszcze hen, hen przede mną. Ścieżka biegła półkolem przez pół doliny zanim delikatnie opadała ku morzu. Kolejny baran, czyli autor przewodnika, twierdził, że to tylko trzydzieści minut od Tizzano (bez komentarza!). Gdy tylko moje nogi doniosły mnie z trudem na miejsce, padłem jak martwy i leżałem tak, sam nie wiem, ile. Plaża wykrzywiona w łuk biegła przez całe dwa kilometry. Obozowisko rozbiłem na samym jej końcu, na „subplaży”o nazwie D’Argent.
W nocy znowu coś dużego kołowało wokół mnie i znowu nie wiem co to było.
Dzień 16
Końcówka szlaku. Przede mną już tylko dwie plaże, słynna Lwia Skała i ostatnia, ale niestety najbardziej zrujnowana, genueńska wieża. Poprzedniego dnia zużyłem znacznie więcej wody niż się spodziewałem i trochę mnie to martwiło. Co prawda miałem dodatkowe pół litra wody, które zaczerpnąłem z rzeki, ale po przyjrzeniu się jej bliżej uznałem, że nawet po przefiltrowaniu i uzdatnieniu, wypiję ją tylko wtedy, gdy śmierć zajrzy mi w oczy.
Lwia Skała rzeczywiście bardzo, ale to bardzo przypomina lwa. Nie jest to tylko zasługa matki natury. Po bliższych oględzinach z sąsiadującej z nią wieży nie dało się nie zauważył, że ktoś ją „upiększył” ułożonymi kamieniami.
Po pożegnalnym moczeniu nóg na Plage di Roccapina poszedłem doliną do drogi ekspresowej, przy której spodziewałem się znaleźć wioskę o nazwie Roccapina. OooOooo… wystąpił tylko mały problem – taka wioska nie istnieje. Nie wiem kto zawinił. Może ja, może przewodnik. Na początku zrozumiałem z niego, że szlak przebiega od Campomoro przez Tizzano do Roccapiny, stąd wydawało mi się oczywiste, że wszystkie te nazwy są nazwami wsi. Z drugiej strony, autor nigdzie wprost nie napisał czym ta Roccapina jest. Po wszystkim wiem tyle:
- Plage di Roccapina –jest
- Lion di Roccapina – jest
- Casa di Roccapina- jest
- Bocca di Roccapina – jest
- Wioska Roccapina – nie ma!!!
Dramat. Liczyłem, że w ów nieistniejącej wiosce uzupełnię zapas wody, tymczasem wyszedłem na drogę, a tu tylko jeden budynek. Był to hotel, ale akurat nieczynny. Obok przystanek autobusowy, ale była NIEDZIELA. Nie miałem tego dnia farta, nie miałem zupełnie. Żar lejący się z nieba, a mnie zostały dwa łyki wody. Spróbowałem łapać stopa, ale nieskutecznie. Do najbliższej miejscowości… cztery godziny… zasuwania zygzakiem… pod górę…. bez wody… Przed ruszeniem w drogę przypomniałem sobie o moim „rzecznym” zapasie. Pomyślałem, że może rzeczywiście śmierć zajrzy mi w oczy, więc poświęciłem jeszcze chwilę na filtrowanie i uzdatnianie, ale wciąż picie tego uznawałem za ostateczność. Na szczęście po godzinie dotarłem do jakiejś farmy, w której gospodyni sprzedała mi dwie butelki cudownie zimnej wody. Zawołała ode mnie sześć euro-rozbój w biały dzień. Przebolałem, a wodę z rzeki z ulgą wylałem. Szedłem do zmierzchu, a potem wbiłem w jakieś krzaki.
W nocy znowu coś hałasowało. Dziki. Chrumkały i ryły w ziemi. Drapałem po ściance namiotu, żeby im się przypadkiem nie wydawało, że są tu same i żeby trzymały dystans.
Dzień 17
Do Sartene dotarłem ponad godzinę wcześniej niż się spodziewałem. Miasto było zupełnie odmienne od tych na wybrzeżu. Miało fantastyczny średniowieczny klimat z nutką artyzmu. Skorzystałem z okazji i zwiedziłem, ile się da. Pierwszy raz wzbudzałem tak duże zainteresowanie u dzieci wracających ze szkoły.
Część z nich witała mnie słowami: „bonjour monsieur voyageur” – niby nic, ale miło.
Późnym popołudniem złapałem autokar do Ajaccio.
Dzień 18/19
Dwa dni spędzam na typowo turystycznych atrakcjach.
Dzień 20
Ostatni wieczór przed wyjazdem. Siedzę na miejskiej plaży wpatrując się w horyzont. Jestem rozdarty. Z jednej strony, gdy myślę o powrocie do domu, zdaje mi się, że spędziłem na Korsyce całą wieczność i cieszę się, że to koniec. Z drugiej strony, gdy myślę o wyjeździe, czuję żal, że tak szybko to wszystko minęło. Chyba nie da się tego ze sobą pogodzić, ale nawet nie próbuje. Tak jest dobrze. Ten dualizm mi pasuje.
Czy kiedyś tu jeszcze wrócę? Nie wiem.
Dzień 21
W momencie, gdy koła samolotu oderwały się od ziemi, rzuciłem ostatnie spojrzenie na kurczącą się pode mną wyspę. Jakiś trybik wewnątrz mnie nagle się przestawił i zdecydowałem. Wrócę tu. Mam niezałatwioną sprawę z pewnym górskim szlakiem.
Podsumowanie
W ciągu 21 dni pokonałem ogółem ok. 650 km, z czego ok. 200 km na piechotę.