Relacje:Sylwester w Norwegii 2008
Sylwester w Norwegii - skiturowo
Pomysł spędzenia sylwestra w norweskiej chacie zrodził się w umyśle Mateusza niedługo po naszym wrześniowym wypadzie w tamte strony. (ehm, no tak, opis z tamtego wyjazdu jeszcze się nie pojawił, ale... być może "wkrótce" to nastąpi.) Mimo, iż nie byłam zbytnio zadowolona z tego pomysłu to jednak urokowi krajobrazów Norwegii trudno się oprzeć i w okolicznościach przyrody, z jakimi ma się tam do czynienia, trudno chować urazy.
Cele są proste - dotarcie do schroniska Måsvassbu (jakieś 580 m npm) z miejscowości Isfjorden (jak sugeruje nazwa - położonej nad morzem :) i przez kolejne dni pozjeżdżanie na nartach z kilku okolicznych górek. Mogłoby się wydawać, że 6 dni to całkiem sporo. W praktyce jednak dwa dni schodzą na podróż w jedną i drugą stronę, jeden dzień podejście, jeden zejście - także "na miejscu" pozostają nam dwa dni na "rozpoznanie" terenu. Góry.. morze.. i wysokość górowania słońca 50 nad horyzontem- ot, Norwegia zimą.
Wyruszamy z Rudy w niedzielę o 7 rano i jedziemy samochodem do Balic. Stamtąd samolotem do Oslo-Gardermoen, skąd pociągiem dojeżdżamy o godzinie chyba 19:25 do portu w Åndalsnes. Dalej drepczemy ok 2,5 km na Åndalsnes Camping, co z ponad 20-kilowym garbem (całe jedzenie zabieramy z Polski) i nartami nie jest bynajmniej przyjemne. Jednak po raz pierwszy na takim wyjeździe nie musimy się przejmować, gdzie spędzimy noc i nie musimy kręcić się w kółko by nie zamarznąć, gdyż nocleg na campingu był wcześniej nagrany. Cóż, my też się starzejemy ;) W drodze zaczyna nam coraz bardziej uwierać jedna myśl.. kaj tu ten śnieg! Dochodzimy do recepcji campingu - żywego ducha, wszystko zamknięte. Gdzieś wśród ogłoszeń odnajdujemy nr telefonu, no tak, brakuje tylko kierunkowego do Norwegii- może w budce telefonicznej? Dania +45, Szwecja +46.. tylko po co komu w Norwegii kierunkowy do Norwegii. Mateusz dzwoni na +47 i jest ok :) Co więcej okazało się, że właściciel zostawił nam klucze do pokoju pod wycieraczką.
W poniedziałek pobudka wcześnie rano - musimy wrócić do portu, tudzież stacji kolejowej i przystanku autobusowego i złapać pierwszy autobus o 7:35, by dotrzeć do Isfjorden. Potem jakoś tak się składa, że czekamy na otwarcie sklepu do 9:00 i o świcie ruszamy w dalszą, pieszą wędrówkę. Początek jest kiepski- droga ledwie oszroniona, ale ponad granicą lasu widać śnieg. Po godzinie z hakiem decydujemy się na założenie nart. Jak zwykle przepak trochę trwa, ale ulga jest ogromna. Do pierwszego zakrętu, gdzie napotykamy pierwszy odcinek specjalny - nie ma śniegu, za to jest stromo i po kamieniach. Coś jak Tatry latem w butach narciarskich. Dalej jest jeszcze śmieszniej, ale zakładamy, że foki na mchach i wrzosach za bardzo nie ucierpią. Nad lasem jest już regularna pokrywa, choć napotkany na szlaku pachołek wskazywał zaledwie 25 cm. Idzie się niezbyt przyjemnie- śnieg jest zlodzony i twardy, narty się ślizgają. Po którejś z kolei przewrotce do pozycji żuka daję upust emocjom. W końcu o zmierzchu (ok. 15:30) osiągamy przełęcz Loft (Loftsakrdet - 786 m npm) i dalej długim i łagodnym zjazdem docieramy już po zmroku do Måsvassbu. Dziwaczenie się jedzie w półmroku, gdyż w ogóle nie widać nierówności terenu. Ba, w ogóle oświetlenie w Norwegii jest takie, że w ciągu dnia też nie widać faktury- tylko biel. Przestaliśmy się dziwić, czemu domy mają czerwone.
W Norwegii funkcjonuje taki system ze schroniskami należącymi do DNT (Den Norske Turistforening), że każdy członek tego stowarzyszenia jest w posiadaniu klucza pasującego do wszystkich schronisk, dlatego i my zapisaliśmy się do DNT. Måsvassbu okazuje się domem jak z bajki. Zimą jest wprawdzie dostęp tylko do niewielkiej części zimowej- jest tam jednak wszystko, co można sobie zażyczyć i co może się przydać w domku w górach. Początkowo jednak najbardziej interesuje nas kuchenka gazowa i piec - ja zajmuję się gotowaniem, a Mateusz rozpalaniem. Zanim jednak udaje się chatę ogrzać do tych 15 stopni jesteśmy już pojedzeni i na tyle zmęczeni, że idziemy spać. W nocy budzi nas co jakiś czas wichura - trzęsie całą chatą, ale.. trochę już tu stoi także raczej nie ma powodów do strachu.
W dzień ciągle mocno wieje, ale że nie jesteśmy tu dla przyjemności, to wypadałoby gdzieś pójść. Problem jest też z odpowiednim dobraniem obiektu – Mateusz wybiera Ljøsåtind (z grubsza podejście łagodne, choć miejscami „wyłażą” ze zboczy skały- raz, że mało śniegu, a dwa, że miejscami stromo), tymczasem mnie bardziej podoba się Skrokkenfjelet, położony przede wszystkim bliżej :). W końcu udaje nam się wygramolić jakoś przed południem, a ja pokornie poddaję się decyzjom Mateusza. Po pół godziny drogi i po bliższych oględzinach obu gór wchodzimy jednak na Skrokkenfjelet (1057 m npm). Wiatr daje nam trochę popalić i wchodzimy dłużej niż się tego spodziewaliśmy. Udaje się jednak zaliczyć kawałek bardzo ładnego zjazdu i dotrzeć do domu przed zmierzchem. Postanawiamy więc wykorzystać jeszcze resztkę jasności na zabawę w wykopywanie przerębla, co w sumie było łatwiejsze niż myślałam. W chacie zaś zrobiło się na tyle ciepło, że z zimowego snu obudziły się muchy.
W sylwestra narzekania Mateusza zostały wysłuchane. W nocy zaczęło sypać śniegiem i… już tak zostało. Wiatr ucichł, jednak widoczność była bardzo ograniczona. Po długich obradach podważamy teorię, jakoby nie jesteśmy tu dla przyjemności, a poza tym głupio by było się zgubić w górach w obcym kraju i nigdy nie kopaliśmy jeszcze jamy śnieżnej! :D Wyposażeni w profesjonalne narzędzia (jeszcze na etapie planowania-pakowania martwiliśmy się, że w razie gdyby Måsvassbu przysypało mocno śniegiem nie będzie go czym odkopać i dlatego wzięliśmy klubową łopatę… tymczasem nie dość, że do ściany przy wejściu przymocowana była wielka łopata, to jeszcze w miarę potrzeby przychodził tam ktoś na kształt opiekuna schroniska i je odśnieżał.) Także uzbrojeni w łopaty zabieramy się do roboty. Trochę mamy problem z koncepcją – najpierw dół a potem? korytarz? (..a Karol mówił, że to takie proste ;p) W każdym bądź razie robotami ziemnymi ze względu na gabaryty zajmuję się ja, a nadbudówką w postaci igloo- M. W ciągu 2,5 h powstaje jama de lux z salonem i komorą sypialną :). Upaprani i przemoczeni wracamy do ciepłego domku na obiad . Mimo wszystko kopanie „jamy śnieżnej” kiedy nie jest się głodnym, zmęczonym i gdy nie jest to jedyne możliwe miejsce noclegu – to czysta przyjemność. Wieczorem postanawiamy jeszcze „wypróbować” naszą jamę i idziemy ugotować sobie w niej herbatę. Na północ nie czekamy, choć klimacik sylwestrowy jest- w radiu (bo radio i baterie słoneczne też tam mają) co godzinę puszczają „Happy new year” Abby, mamy też specjalne przekąski (kiwi, mandarynki).
Poranek w Nowy Rok to mozolne pakowanie się i doprowadzanie chatki do stanu sprzed naszego przybycia. Choć wstajemy grubo przed świtem to wyjść udaje nam się dopiero około 10. Wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy. W sumie dosypało około 30 cm świeżego puchu, także torowanie drogi było dość wyczerpujące i zostało pozostawione mężczyźnie. W drodze towarzyszą nam na zmianę opady śniegu i bezchmurne niebo. Słońca nie widać – jest za nisko, za to pięknie pastelowo podświetla chmury i niektóre stoki. Już w lesie natrafiamy na w miarę świeże ślady narciarza, których postanawiamy się trzymać. Wkrótce natrafiamy i na samego narciarza, jednego, drugiego… piątego, człowieka na saniach z psim zaprzęgiem, trzech biegaczy, dzieci na sankach... słowem- tylu Norwegów co po świeżym opadzie śniegu jeszcze żeśmy nie widzieli. Z Isfjorden o 16:10 mamy autobus do Åndalsnes i ponownie nocleg na campingu. Dalej już tylko nudy w pociągach, poczekalniach, samolocie, samochodzie.. i tak, 2 stycznia wieczorem znów jesteśmy w domu.