Strona główna | Aktualności | O klubie | Członkowie | Wyjazdy | Wyprawy | Kursy | Biblioteka | Materiały szkoleniowe | Galeria | Inne strony | Dla administratorów

Relacje:Wtopa w Lamprechtsofen

AUSTRIA - Lamprechtsofen – nasze pierwsze utknięcie

17 - 18 02 2022
Uczestnicy: Michał Ciszewski, Jacek Szczygieł, Mateusz Golicz, salzburski Höhlenrettung, zastęp strażaków, policja, ochotnicy i kilka osób na gościnnych występach – na wszelki wypadek wolę nie wymieniać, żeby nikogo nie pominąć ...

Weszliśmy do jaskini o 8:15. Różne pomniejsze cieki wodne wydawały się dosyć intensywne, ale spodziewaliśmy się tego. Syfony Bocksee i Teufelsmühle miały niski stan wody, a i po „stalkach” rozciągniętych nad jeziorami przeszliśmy bez moczenia kaloszy. Po jakichś dwóch czy trzech godzinach dotarliśmy do nieznanej mi części „Lampo”, która dopiero po moich poprzednich wizytach została wyposażona we współczesne oporęczowanie. Jeziorka Spülli - paskudne, błotne kałuże, które zlewarowała inna ekipa około dwóch tygodni temu - były nadal do przejścia bez moczenia się. Suchymi i wąskimi rurami obejściowymi, zupełnie niepodobnymi do wstępnych partii Lampo, dotarliśmy do biwaku w wielkiej sali, zwanej Tigerberg. Po drodze Jacek wykonał jeden pomiar uskoku i spakował do wora kilka kamieni. Po kolejnych dwóch godzinach, przez duże i nieco pokręcone zawalisko, dotarliśmy do punku końcowego naszej wycieczki – Tumpelklamm, +600. Ostatni fragment obejmował m.in. wyjście 20 m po linie wzdłuż huczącego wodospadu.Nikt z nas nie wiedział, jaki jest jego normalny stan, ale zachowana odległość plakietek od wody wskazywała na to, że wcześniej poręczujący tę drogę zespół traktował go ze sporym respektem.

Ciągle jeszcze nieświadomi czekających nas kłopotów ...

Wiedząc, że tak czy siak wody przybywa, nie marudziliśmy długo i po szybkim pikniku ruszyliśmy „biegiem” z powrotem. Gdyby nie roztopy, bylibyśmy na bazie o 20:00, a zatem dwie godziny przed planem! O tym, że w ogóle jest jakiś poważniejszy problem, dowiedzieliśmy dopiero na jakieś 40 min przed otworem. Lina w syfonie Teufelsmühle, którą normalnie trzyma się rękami, aby przejść po pochyłej ścianie suchą stopą, znajdowała się tym razem tuż pod powierzchnią wody. Prześwit w syfonie kilka razy obszerniejszym od Ponoru wynosił około 1 m.

Inspekcja charakterystycznego, szarego kamienia

Furek coś sobie przypominał, że „chyba” najpierw zalewa Teufelsmühle, a potem Bocksee. Ale pewny nie był. Niewiele czasu zajęło nam dojście do wniosku, że płyniemy w majtkach - a wnętrza pakujemy do szczelnego wora - na wypadek, gdyby jeszcze okazały się potrzebne. Kombinezony już się nie zmieściły i musiały pójść do worów bez zabezpieczenia przed wodą. Faktem jest, że wór, z którym płynie się na plecach nie nabiera wody tak od razu.

Na górze drabiny wyprowadzającej z syfonu dołożyliśmy po koszulce, ale suchych wnętrz nie ruszaliśmy. To była bardziej intuicja, niż świadoma decyzja. Przez następne kilkanaście minut chlapały na nas ze wszystkich stron zimne prysznice, które pojawiły się wszędzie tam, gdzie zwykle trochę kapie. Największy deszcz padał tuż przed małym wodospadem zwanym Małym Bandytą, mniej więcej 20 minut od otworu. I tuż za tym miejscem, w obszernym korytarzu z ryczącym potokiem, strop nagle spotkał się z lustrem wody. O godzinie 18:40 dotarło do nas, że syfon Bocksee jest zalany i na kolację pizzy nie będzie.

Pływamy w Teufelsmühle

Mieliśmy bardzo korzystne warunki do „kiblowania”. Pięć minut z powrotem w głąb jaskini zaczynał się Lamprechtsdom - zwany przez niektórych „wewnętrznym Kobylarzem”. To szeroka na ok. 6 - 8 m pochylnia z wszelkich rozmiarów głazów (od telewizorów i lodówek do małych domów), którą podchodzi się na sucho piechotą i drabinami około 100 m deniwelacji, aby następnie opadającym trawersem dotrzeć do drabiny sprowadzającej ponownie do cieku wodnego. Zbudowaliśmy platformę w przytulnym zagłębieniu terenu, przy jednej z drabin. Z kawałka liny i trzech folii NRC powstał namiot. Podłogę wypoziomowaliśmy piaskiem i wyłożyliśmy linami, a na liny położyliśmy wory. Czwarta folia służyła nam za kołderkę.

Nie wiem, czy mógłbym być uwięziony pod ziemią w lepszym towarzystwie. Potrafię sobie wyobrazić, ile cennej energii w takiej sytuacji może kosztować uspokajanie kogoś, kto wpadł w panikę. Nam udało się zachować absolutny spokój. Było kilka decyzji do podjęcia i wszystkie zostały rozstrzygnięte poprzez konsensus. Za tym, aby założyć na siebie mokre kombinezony i suszyć je na sobie początkowo był tylko Furek – ale po kilku minutach dyskusji wszyscy zgodziliśmy się, że to jest dobry pomysł. Zresztą każdy z nas wniósł coś od siebie. Jacek dbał o to, żebyśmy od samego początku myśleli długoterminowo. Podzielił żywność do niedzieli i pierwszy zaproponował, żebyśmy od razu spali „na łyżeczkę”, nie czekając z bliskością aż zaczniemy się „telepać”. Ja z kolei „zaprojektowałem” namiot i rzucałem propozycje godzin regulujących nasz rytm działania.

Nasze tymczasowe miejsce pobytu

Wiedzieliśmy, że po drugiej stronie Andrzej poruszy niebo i ziemię, żeby nas wyciągnąć. Wiedzieliśmy też jednak , że to zajmie czas – i że z siłami natury nie zawsze da się wygrać. Choćby zjechała się cała Feuerwehra z całej Austrii, poziom syfonalny, do którego schodzi woda z alpejskich roztopów, jest nie do odpompowania. Żaden z nas nie znał się też na nurkowaniu na tyle, aby stanowczo zapewnić współtowarzyszy, że na pewno da się Bocksee przenurkować pod prąd spływającej z masywu wody. Wiedzieliśmy, że w następnych dniach ma się nieco ochłodzić i że w oczywisty sposób przepływ – a więc i poziom syfonu – podlega dobowym wahaniom, opóźnionym w stosunku do cyklu operowania słońca. Było dla nas absolutnie logiczne, że pomoc pomocą, ale przede wszystkim musimy się skoncentrować na monitorowaniu stanu wody w syfonie, aby nie przegapić okna ucieczkowego. Jeśli takie w ogóle się pojawi.

Podstawowym problemem w sprawdzaniu stanu syfonu było to, że każdorazowo wymagało to przejścia przez kilkumetrowej grubości ścianę deszczu. Mimo pomysłowych zabiegów – poncza zrobionego z worka foliowego i czapki na głowę z wora jaskiniowego – osoba wysłana na zwiady wracała trochę mokra. Przyjęliśmy wobec tego taki system: (1) sprawdzamy stan wody, (2) idziemy się przejść „na przełęcz”, czyli jakieś 100 m w górę na szczyt Lamprechtsdomu, (3) śpimy trochę, (4) powtarzamy od początku.

Strój do sprawdzania stanu wody

Najtrudniejsza była oczywiście trwała faza spania – czyli ta, której celem było zmarnowanie jak największej ilości czasu przy jak najmniejszym wydatku energii. Nie mogę powiedzieć, że było ciepło, ale też żaden z nas się nie „telepał” i nie tracił czucia w kończynach. Każdy opracował jakiś patent na stopy (… ja miałem najłatwiej, bo jako jedyny miałem piankowe kalosze). Namiot był za krótki, a podłoga twarda, więc trzeba było co jakiś czas na komendę obracać się na drugi bok i siadać w celu rozprostowania nóg. Zmienialiśmy też oczywiście tego „w środku” – oj, w środku to się naprawdę spało! Mieliśmy ze sobą trzy ogrzewacze chemiczne, ale zostawiliśmy je na „czarną godzinę” – która na szczęście nie nastała.

W sumie wycieczek „na przełęcz” było pięć. Czasy spania dostosowywaliśmy do obserwowanych zmian. Najpierw, o drugiej w nocy odkryliśmy, że syfon podniósł się o 2 metry. Potem – o ósmej rano – okazało się, że opadł z powrotem do wyjściowego poziomu, na który poprzedniego dnia patrzyliśmy wspólnie w majtkach myśląc jeszcze trochę o tym, czy pizza grzybowa, czy z szynką. Na śniadanie Jacek wydał nam po jednej małej kiełbasce. Jeśli syfon opadał, to była nadzieja. Na wypadek gdyby ktoś z powierzchni zauważył opadnięcie wody przed nami, napisaliśmy i zostawiliśmy tuż za syfonem kartkę w trzech językach. Dzięki przygotowaniu sprzętowemu Jacka do prowadzenia nauki w jaskiniach mieliśmy luksus posiadania wodoodpornego papieru i wodoodpornych mazaków. O jedenastej odnotowaliśmy spadek o kolejne 2-3 metry. Lina pomocnicza sprowadzająca do syfonu wyszła nad wodę. Obiadu miało nie być, ale wyprosiliśmy w dziale aprowizacji po 1/3 małego batonika Balisto. Pozwoliliśmy sobie też użyć palnika i z okazji upływu połowy pierwszego dnia wypiliśmy ciepłego plusza. Zakładaliśmy, że do niedzieli gazu powinno nam wystarczyć na jedną porcję ciepłego picia na każdy dzień. Może i 160 ml na osobę brzmi skromnie, ale efekt psychiczny i fizyczny takiej porcji – zagotowanej w środku namiotu - jest po prostu piorunujący.

Piszę o tej naszej rutynie skrótowo i nieco barwnie, ale absolutnie nie chcę dać do zrozumienia, że świetnie się bawiliśmy. To były długie godziny burczących żołądków i zastanawiania się, jak długo damy tak radę. Każde kolejne podejście Lamprechtsdomem zajmowało nam coraz więcej czasu i rozgrzewało nas coraz mniej. Pilnowaliśmy się nawzajem, żeby nie rozważać, co by były, gdyby - i jak mogliśmy byli tej żałosnej sytuacji uniknąć. Ale trudno było nie policytować się na to, który z nas sprawi najwięcej stresu i kłopotów swoim bliskim. Były to bardzo ponure rozważania. Wiedzieliśmy, że mamy lepiej niż oni – oni nie wiedzieli, że jesteśmy cali, susi i bliżej, niż dalej (tj. za Bocksee, a nie za Teufelsmühle)

Monitoring poziomu wody (oprac. J. Szczygieł)

W piątek o czternastej wydawało się, że przełamanie syfonu jest może ze dwa metry pod wodą. Lustro wody szło więc szybko w dół. W tej sytuacji postanowiliśmy pominąć etap drzemki i – aby na pewno nie przegapić okna, jeśli się pojawi – sprawdzić stan za dwie godziny. Szybko zgodziliśmy się na propozycję, aby od razu zabrać ze sobą spakowane wory. Oczywiście namiotu z NRC nie ruszaliśmy i oczywiście założyliśmy, że najpierw przez ścianę deszczu przejdzie tylko jeden z nas. Ale jeśli tylko da znać, że jest jakiś prześwit, to w zależności od sytuacji albo płyniemy w majtkach z wnętrzami zabezpieczonymi w worach, albo porzucamy cały bagaż, albo coś pomiędzy tymi dwiema opcjami. A jeśli nadal nie będzie prześwitu – to wracamy z worami na biwak. To w końcu raptem jakieś pięć czy siedem minut po drabinach.

I dosłownie kiedy na „biwaku” zawiązywałem mojego wora, usłyszałem z oddali krzyk. Już wcześniej rozmawialiśmy o tym, że – jak to zwykle bywa – szum wody płata naszym uszom figle i sugeruje czasem upragniony szczęk karabinków czy też jakieś głosy. Ale Furek też słyszał. Jacek stwierdził, że musiało nam się tylko wydawać. Była to jednak ta sytuacja, w której po prostu wiesz i nie dasz sobie powiedzieć. To był na pewno krzyk. Odkrzyknęliśmy, najpierw Furek, potem ja i ruszyliśmy po drabinach jak wariaci. Zwróciłem wtedy uwagę na to, jak od razu zrobiło się mi ciepło.

Jest taki dowcip z brodą: idzie karawana Arabów przez Saharę. Słońce w zenicie, piach parzy w stopy, wielbłądy dyszą ciężko. Nagle zza wydmy wyłania się nurek w suchym skafandrze z butlami na plecach i pyta: „ej ludzie, daleko jeszcze do morza?”… Kiedy z wody wyszedł do nas Günter Faul, poczuliśmy się mniej więcej tak, jak ci zapytani Arabowie. Usłyszawszy krzyk pięć minut wcześniej, byliśmy absolutnie przekonani, że to ktoś z naszych - Agaty, może Miłosza - którzy w naszych wyobrażeniach na pewno pełnili straż po drugiej stronie syfonu i z pewnością, kiedy tylko pojawił się prześwit, ruszyli sprawdzić co tam z nami. Nie spodziewaliśmy się płetwonurka w neoprenie z dwiema butlami u boku – a przynajmniej nie przed sobotą.

Günter powiedział nam, że poziom w syfonie opada – to już wiedzieliśmy – i że na teraz do przenurkowania bez prześwitu jest raptem kilka metrów. Po czym, ku naszemu zaskoczeniu, skonfiskował naszą kartkę z informacją gdzie jesteśmy i … pożegnał się.

- To na razie. Dowiem się jaka jest decyzja i przypłynę do was z powrotem.
- Decyzja?!
- No… Bo wiecie. Tam po drugiej stronie jest teraz masa ludzi. Sztab akcji, telewizja i tak dalej.

Ciężar tego stwierdzenia był dla nas dosyć spory. Jeszcze piętnaście minut temu w naszych głowach byliśmy tylko my sami. Ale tym razem nie było za dużo czasu na rozmowy, bo po kilku minutach razem z Günterem z syfonu wyłoniła się wielka beczka. Przez chwilę myśleliśmy, że jest w niej zestaw do szybkiej nauki nurkowania, ale nasz łącznik ze sztabem akcji wyjaśnił nam, że w środku znajdziemy jedzenie i różne sprzęty. Wyciągnęliśmy dociążony ołowiem pojemnik na brzeg. Z początku nawet go nie otwarliśmy. Zamiast tego rzuciliśmy się na nasze własne zapasy, dotychczas skąpo wydzielane, aby oszczędzać kalorie na „czarne godziny”. Apetyt jednak rósł, Günter znowu zniknął w syfonie, więc w końcu naruszyliśmy pieczęć i wciągnęliśmy jeszcze przybyłe do nas z powierzchni sezamki i dwie puszki mielonki.

Przyodzialiśmy się w kolejne folie NRC (z beczki) – bo nasze pozostały przecież jako ściany namiotu w punkcie biwakowym. Po niecałej godzinie od pierwszego spotkania z Günterem, woda opadła na tyle, że wyjście wymagałoby od nas przenurkowania na bezdechu raptem jednego metra, wzdłuż rozłożonej już wcześniej przez „naszego” nurka liny poręczowej. Günter krążył tam i z powrotem w neoprenie i masce – z płetwami i butlami dał sobie już spokój – przenosząc nasze wory i przekazując informacje. Ponieważ Bocksee nadal traciło wodę, postanowiliśmy poczekać na jakiś konkretniejszy prześwit. Po którymś z kolejnych raportów Güntera padła decyzja: woda opada coraz wolniej, więc piętnaście centymetrów musi już nam wystarczyć. Dalej poszło szybko – wskoczyliśmy do wody, tym razem już w kombinezonach, i płynąc za naszym nurkiem, przebyliśmy kluczowy odcinek. Zajęło to chyba nie więcej niż 10 sekund. Mi udało się nie zmoczyć jednego ucha; drugie miałem niestety mokre.

Za syfonem – ruch jak na dworcu. Naprzeciw nam skierowane zostały oczy masy czerwonych ludzików z bardzo jasnymi światłami na kaskach. Raziło nas trochę, bo my oczywiście przez ostatnie 24 godziny oszczędzaliśmy na bateriach. Ciężko się było nam w tym całym zamieszaniu połapać. Furek, idący jako pierwszy, tuż za syfonem rzucił się do kilkumetrowej długości jeziora (… którego normalnie tam nie ma) i przepłynął je wpław, ciągnąc za sobą wspominaną wcześniej beczkę z zapasami. Nie wpadł na to, że ratownicy podstawili nam ponton, z którego Jacek i ja kurtuazyjnie skorzystaliśmy. Po drugiej stronie jeziora jakiś czerwony ludzik podał nam kubek z ciepłą herbatą, a jakiś inny – przemawiający głosem Miłosza Dryjańskiego – zaproponował chałwę. Skorzystaliśmy z poczęstunku (postój trwał może z minutę) i upewniwszy się, że nie popełniamy jakiegoś faux pas, wyparzyliśmy gęsiego w stronę otworu. Jakieś czerwone ludziki szły przed nami, jakieś za nami … ciągle ktoś nas mijał, świecił na nas i wypadało mu odpowiedzieć „serwus”. W pewnym momencie czerwonego ludzika przed nami musieliśmy nawoływać, bo poszedł źle i by się nam zgubił. W każdym razie to chyba był ten moment, kiedy „znajdowaliśmy się pod opieką ratowników”, o którym przeczytaliśmy potem w Internecie. Z początku nie mogliśmy tylko dojść do tego, kiedy właściwie „zbadał nas lekarz” (jak podawała jedna z relacji) – ale potem dowiedzieliśmy się, że nurek Günter ukończył medycynę.

W Lamprechtsofen (zdjęcie poglądowe z innego wyjazu, w 2019)

Odrobina kpiny w tym powyższym opisie ostatnich minut naszej akcji jest skierowana tylko i wyłącznie pod adresem frazesowych, Internetowych relacji. Ale taki już ten świat mamy i będziemy mieli – powierzchowny i uproszczony – bo nie sposób przy dzisiejszym wszechobecnym przebodźcowaniu wszystko dokładnie tłumaczyć (… i liczyć na to, że odbiorcom będzie chciało się z tym zapoznać). Przecież nie można się obrażać na to, że dla prawie wszystkich czytelników newsy o naszym nieszczęściu były tylko i wyłącznie rozrywką przyjemnie odciągającą uwagę od Covida i od Putina. Ważne jest, żeby nie próbować wyciągać z takich newsów fachowych informacji, bardziej szczegółowych niż żyją/nie żyją, dotarli/nie dotarli; bo speleologicznych szczegółów tam po prostu nie ma i nie będzie. Bo i po co by tam miały być.

Z okazji akcji ratunkowej w turystycznej części jaskini odpalono całe oświetlenie. Z otworu do należącej do salzburskiego klubu chatki poprowadzono nas specjalnie przetorowaną ścieżką, omijającą kamery. Ku mojemu zaskoczeniu, w środku chatki spotkałem towarzyszy z wyprawy na Gölla - Witka i Sonię. Zanim usiedliśmy do upragnionej pizzy, sporo czasu zajęło nam jeszcze podziękowanie wszystkim zaangażowanym osobom. Przede wszystkim byliśmy bardzo wdzięczni „naszym” – Andrzejowi i Miłoszowi – którzy rozpoznali sytuację w syfonie i zaczęli rozległe działania jeszcze na długo przed naszym czasem alarmowym. Następnie w stojącym obok „bazowej” chatki Gasthausie pod jaskinią odbyło się oficjalne zakończenie akcji ratunkowej – z krótkimi przemowami i zdjęciami. Było ono jednocześnie wstępem do wielkiej poratowniczej imprezy. My wymknęliśmy się do mediów. Bynajmniej nie paliliśmy się do wywiadów, ale poproszono nas, aby dla dobra lokalnej polityki powiedzieć kilka miłych słów do kamery. W takich sytuacjach publika często pyta, czy czasem nie należy zabronić chodzenia po jaskiniach, kto zapłaci za tę całą mobilizację i tak dalej. Internetowym trollom trudniej jest sarkać na konkretne, uśmiechające się sympatycznie do kamery osoby.

W pokrętny sposób przeżycie takiej przygody daje +10 do uznania i autorytetu. Dziennikarka z ORF zapytała nas, jak to zrobiliśmy, że wyglądamy na dużo mniej umęczonych, niż regularnie wyciągani z Lampo co kilka lat odcięci przez wodę jaskiniowi turyści (wokół Lamprechtsofen kwitnie biznes „przewodnicki”). Również koledzy przy wieczornej herbacie na bazie słuchali naszej opowieści z zapartym tchem. Bycie gwiazdą wieczoru odwraca uwagę od zasadniczego problemu i zamiata pod dywan pytanie, czy nie powinniśmy byli być mądrzejsi. Na podobnej zasadzie moi kursanci nie uważają mnie za kogoś, kto ma kwalifikacje do pouczania ich o bezpieczeństwie w górach zimą - skoro jak do tej pory nigdy nie zasypała mnie lawina. Wszystkie te godziny spędzone nad mapą, aby dobrać cel wycieczki narciarskiej do pogody, wszystkie wyjścia odwołane po telefonie po poradę do starszych kolegów - to nie ma znaczenia. Dopiero wypadek na koncie daje prawo do wymądrzania się w towarzystwie. Nie jest to zbyt logiczne, ale ludzie rzadko są logiczni.

Parcie na szkło?

Nawet jeżeli możemy pochwalić się zachowaniem spokoju, rozsądku i zimnej krwi, to mówiąc szczerze, przeżycie 24 godzin za syfonem w suchej, obszernej sali nie jest żadnym wielkim wyczynem. Niektórzy czekali na ratunek wiele dni na wąskich półeczkach (... i na wielu z nich również powinno się popatrzeć tak, jak na nas - raczej z politowaniem, niż z podziwem). Korzystając jednak z tej odrobiny niezasłużonego autorytetu zdobytego na skutek utknięcia w Lamprechtsofen, wcisnę do tego tekstu jeszcze pewną dobrą radę. Nie bierzcie na akcję folii NRC. Zamiast tego, raczej bierzcie ze sobą po dwie folie NRC na osobę. Najlepiej te próżniowo zapakowane. Już kilka lat temu przekonałem się, że skromna folia czyni cuda - a teraz to chyba stanę się foliowym ewangelistą. Jeśli chodzi o inne wspominane „patenty” na ciepło i suchość – palniki, ogrzewacze, szczelne wory – jest ich masa i każdy instruktor (a i kursant) ma swoją teorię o wyższości jednych nad drugimi. To może nawet nieważne, co się ma ze sobą i w którą teorię się wierzy. Ale ważne jest, żeby coś mieć i brać pod uwagę, że praktycznie każda akcja jaskiniowa – nawet do Czarnej na szybki trawers - może skończyć się „kiblem”…

Do omówienia pozostają mi jeszcze refleksje. Zacznę od przytoczenia fragmentu rozmowy z przyjacielem, która przypomniała mi się jeszcze w jaskini. Parę lat temu znowu ktoś odpadł od ściany w Tatrach. Nie było przy nim ani liny, ani partnera. Nie pamiętam już dokładnie kiedy, kto i skąd dokładnie. Zagadałem o tym przypadku w pewną sobotę wieczorem przy herbacie podsumowującej nasz kolejny wspólny wypad.

- Cóż, wypadek na własne życzenie. Tak się kończy „żywcowanie”.
- No wiesz…
- Ty, no po co oni to robią? Przecież wiadomo, że prędzej czy później skończy się to tragicznie. Co z tego, że gość czuje się mocny, bo robi VI.2+ w skale. Osa go użre na kluczowych trudnościach i poleci w przepaść tak czy siak!

Byłem przekonany, że temat jest „bezpieczny” i liczyłem na wspólne bulwersowanie się, czyli sprawdzony sposób na wzmacnianie więzi międzyludzkich. Tymczasem nastała dłuższa chwila milczenia.

- Mateusz, wszyscy „żywcujemy” – odpowiedział stanowczo mój przyjaciel, kiedy już zebrał myśli.
- E tam. Ja nie „żywcuję”.

To była kropla, która przelała kielich. Wylał się na mnie potok przygotowanych wcześniej słów.

- Nie gadaj bzdur. Byłem z tobą dobrych kilka razy w jaskini. „Żywcujesz” ty, „żywcuję” ja. Zupełnie jak ten gość. Jedyna różnica jest taka, że ty przystawiasz się bez liny do dwójek, a on robił czwórki czy piątki. I nie ma w tym nic niewłaściwego. Bez „żywcowania” nie ma działalności w górach. Nie da się wszystkiego zaporęczować i wszędzie chodzić z partnerem!

Można było to śmiało nazwać reprymendą. I rzeczywiście, ta rozmowa już wtedy dała mi do myślenia. Wszyscy ryzykujemy. Każde, absolutnie każde wyjście do jaskini wiąże się z ryzykiem. Chodzi oczywiście o ryzyko śmierci lub kalectwa, bo wszystko inne to mały problem.

Niektórzy idą na skróty i z tej myśli wywodzą szybki wniosek: nie ma co się przejmować. Bo przecież nawet w domu jest ryzykownie. Zdarzają się katastrofy budowlane i sufit może każdemu spaść na głowę. To oczywista bzdura. Ryzyko jest bardzo trudno mierzyć i wyrażać liczbami, ale jego natura i skala jest nawet jeszcze bardziej różnorodna, niż różnorodność życia występującego na naszej planecie. Zupełnie co innego iść w ciepły, wiosenny dzień po raz dwudziesty na trawers Czarnej, a co innego wspinać się kruchym kominem na eksploracji, czternaście godzin od powierzchni. No i to, co dla jednego jest ryzykowne, dla drugiego może być całkiem bezpieczne. Co więcej, w oczywisty sposób, poziom ryzyka jakiegoś śmiałego górskiego planu może się zmienić z dnia na dzień – wraz ze zmieniającą się pogodą. Tak - ryzyko można szacować, kontrolować i ograniczać. Ale kto twierdzi, że nigdy nie ryzykuje, w istocie albo kłamie, albo oszukuje siebie.

O ile się nie mylę, tak właśnie wygląda Teufelsmühle kiedy jest sucho... (zdjęcie z innej wycieczki do Lamprechtsofen)

Doskonale wiedzieliśmy, że dolne partie jaskini Lamprechtsofen mogą zostać dosyć szybko odcięte od powierzchni przez nagły przybór. Znaliśmy prognozę pogody. W czwartek miały ruszyć roztopy. Wiedzieliśmy o silnym wietrze i wiedzieliśmy, że nawet wysoko w górach ma być dodatnia temperatura. Czy nie można było pójść do jaskini dzień wcześniej? Teoretycznie można było – ale wyjście odbyłoby się wtedy beze mnie; ja mogłem akurat tylko w czwartek. Furek i Jacek musieliby wtedy iść we dwóch – co przecież na swój sposób zwiększałoby ryzyko - lub na szybko szukać innego partnera. Można też było odwołać całą akcję i spróbować ponownie za miesiąc lub za rok. Mądry po szkodzie powie teraz, że widząc prognozę pogody właśnie tak trzeba było zrobić. Ale jednak w poprzednich dniach w dolinach było tylko nieco powyżej zera, a góry pozostawały zamrożone. Syfony więc nabierały wody, ale startowały z niskiego poziomu. Decyzja, aby mimo wszystko poczekać na mnie nawet z perspektywy czasu nadal nie wydaje mi się niedorzeczna.

Kluczowym elementem koncepcji ryzyka jest przypadek. Oprócz tego, że można źle ocenić ryzyko, że można zrobić mądrze lub głupio – podejmując lub unikając niepotrzebnego ryzyka – to można też po prostu mieć szczęście lub pecha podejmując ryzyko „zupełnie potrzebne”. Takie, które albo się podejmuje, albo w ogóle się nie działa. Wiedzieliśmy, że może nas zalać, ale spodziewaliśmy się, że jest to mało prawdopodobne. Nie rozmawialiśmy o liczbach, ale myślę, że w głowach mieliśmy coś w rodzaju 5%. Czy po prostu trafiliśmy w to „feralne 5%” - czy też popełniliśmy błąd już w samej ocenie i w rzeczywistości szansa wynosiła aż 30% - tego się nie dowiemy. Trudno zresztą rozważać te prawdopodobieństwa, wiedząc już po fakcie, że w danych warunkach pogodowych szansa zalania wynosiła dokładnie 100%. Chodzi mi w każdym razie o to, że gdybyśmy nawet wyszli o czasie i bez problemów – to i tak nasza akcja wiązałaby się z podejmowaniem ryzyka odcięcia. Na ile mieliśmy pecha, a na ile błędnie oceniliśmy – to trudno teraz powiedzieć – ale nie czuję, żebyśmy popełnili błąd typu „totalna bzdura”. Przynajmniej nie tym razem. Bo pamiętam przecież własne inne, głupie błędy, w których od dużych kłopotów uratowało mnie tylko i wyłącznie szczęście.

W naturalny sposób nasze podejście do podobnych okoliczności teraz nieco się zmieni – i bardzo dobrze. Trzeba jednak przy tym pamiętać, że to, co w czwartek okazało się nonszalancją, jeszcze w środę wieczorem wydawało się ambitnym planem, w pozytywnym sensie słowa „ambicja”. Linia między wyjściem z jaskini jako „dzielny, ambitny i sprawny zespół” a wyjściem jako „banda osłów i ryzykantów” bywa bardzo cienka i jeśli nadal cała nasza trójka będzie chodziła po jaskiniach z dotychczasową intensywnością, to z pewnością przyjdzie nam ją eksplorować jeszcze nieraz. Oby tylko wystarczyło nam „natężenia świadomości” z piosenki Grzegorza Turnaua żeby nie stoczyć się niebezpiecznie w stronę nonszalancji…

Jesteśmy wdzięczni za pomoc wszystkim uczestnikom akcji ratunkowej oraz wszystkim, którzy zadeklarowali gotowość do wyjazdu o każdej porze dnia i nocy. To naprawdę wzruszające, że tyle osób z Austrii i z Polski przyjechało nieść nam wszelką pomoc, jaka mogłaby okazać się potrzebna. Większość z nich nawet nas nie znała, a i kilku tych, którzy osobiście nas znali, przejechało kawał drogi, rzucając wszystkie swoje aktualne plany i zobowiązania. Dziękujemy!

Tę stronę ostatnio edytowano 1 gru 2022, 17:42.
zaloguj się