Strona główna | Aktualności | O klubie | Członkowie | Wyjazdy | Wyprawy | Kursy | Biblioteka | Materiały szkoleniowe | Galeria | Inne strony | Dla administratorów

Relacje:Cheve 2023

MEKSYK - Wyprawa do Cheve

4 - 20 03 2023
Uczestnicy: Mateusz Golicz; z WKTJ: Witold i Sonia Hoffmann, Michał Amborski, Joanna Haremza, Piotr Szukała, Zuzanna Palińska; z AKG: Ireneusz Królewicz, Joanna Zdżalik; z SW: Kasia Biernacka; ponadto kierownictwo wyprawy: Bill Stone i Beverly Shade; ludzie z którymi działałem w jaskini: Colin Magee, Dustin Kisner, Mowgli, Gerardo Escamilla Rojas, Raúl Calderón Martinez, Jorge Ramírez, Erika Olvera Garcia, Angel; a poza tym jeszcze dobrych kilkanaście osób, które widziałem tylko na bazie

Niedziela 5.03. - Na lotnisku w Oaxaca spotykam się z Mattem i Justinem. Oni przynajmniej mówią po hiszpańsku i wiedzą, co dalej. Plotka głosi, że jeden z samochodów wiozących sprzęt z Teksasu rozkraczył się po drodze. Wobec tego, że karawana utknęła, sprzęt nie dojedzie. Oznacza to, że obóz bazowy na razie nie powstanie i wyprawa nie rozpocznie się w terminie. Trochę szkoda, bo jestem w Meksyku tylko na dwa tygodnie. Następnym etapem podróży jest busik do Cuicatlan, ale ponieważ tam jest podobno gorsze jedzenie, Matt proponuje, żeby wobec tych ogólnych kłopotów logistycznych na razie wziąć wszystko na spokojnie i przespać się w Oaxaca. Miasto to jest podobno stolicą turystyki gastronomicznej Meksyku. Czy to prawda, czy też wiele jest miast w Meksyku, które tak twierdzą - nie wiem. Faktem jest, że, wszystkie posiłki, które miałem okazję zjeść w Oaxaca - co do jednego - były przepyszne. Oprócz restauracji, zwiedzamy także lokalne kościoły, rynek i uliczną galerię sztuki.

Poniedziałek 6.03. - Zamierzamy się niespiesznie przemieścić w kierunku jaskini. Spora część ekipy jest już w Cuicatlan, ale kontakt z nimi jest utrudniony - zepsuła się tam telefonia komórkowa i jest tylko WiFi, a i to od czasu do czasu. Po śniadaniu (pyszne!) jedziemy na tzw. dworzec i kupujemy bilety na busik do Cuicatlan. Nasze bagaże podróżują na dachu. Wkrótce po wyjechaniu z terenu zabudowanego, zasięg GSM gubi się i przez następne kilkanaście dni go nie uświadczę. Po jakichś trzech czy czterech godzinach podróży wysiadamy w Cuicatlan. Tam spotykamy Pete ... i tylko Pete. Wszyscy inni już pojechali "na górę". Dziwimy się trochę, bo co oni tam będą robić bez sprzętu? We czworo niespiesznie jemy obiad w lokalnej restauracji. Do wyboru była jajecznica lub rosół z wołowiną. Pomyślałem, że na obiad to jajecznica tak niebardzo, ale potem pożałowałem tej decyzji, bo rosół był ugotowany na mrówkach (... o czym zorientowałem się dopiero w połowie miski). Po posiłku bierzemy taksówki, które wywożą nas najpierw krętą drogą do Concepcion Papalo, a potem jeszcze bardziej krętą drogą i przez las na polankę stanowiącą serce "Cheve Basecamp", na wysokości 2700 m npm. W obozie wrze jak w ulu. Prawie wszystko już stoi, zostało może jeszcze ułożyć kilka brezentowych plandek np. w charakterze dachu nad latrynami. Okazało się, że karawana z Teksasu, owszem, utknęła, ale w depozycie przechowywanym w Concepcion Papalo jest wystarczająco dużo sprzętu, żeby postawić bazę. Wyszło głupio: "W czym możemy Ci pomóc" - spytał Muminek, kiedy wszystko było już gotowe...

Wtorek 7.03. - W nocy było diabelnie zimno. Po śniadaniu ma miejsce zebranie plenarne (obecnych jest około 40 osób), na którym kierownik ma długą i słuszną przemowę o bezpieczeństwie. Po nim wicekierowniczka równie długo i równie słusznie informuje nas o procedurach zmywania czy kartowania obowiązujących na wyprawie. Pod koniec zebrania słońce jest już na tyle wysoko, że w puchówce można się ugotować. Kto rano nie posmarował się kremem na słońce, ten pilnie szuka cienia (ja tez). Zaliczam prędko test sprawności na linach - obowiązkowo robi go każdy, łącznie z kierownikiem wyprawy - a następnie pakuję się na pierwsze wyjście do jaskini. Idziemy na rozruch, ale przede wszystkim - na poręczowanie - z Witkiem, Justinem, Piotrem i Asią. Liny w początkowych partiach jaskini są ściągane, aby nie kusiły miejscowych amatorów. Wszyscy niesiemy wory pełne sznurów i metalu, z których Witek metodycznie czerpie aż do dna.

Środa 8.03. - Zostawiłem w przedsionku namiotu aparat (ma czujnik temperatury). Przy nocnym wyjściu za potrzebą włączyłem go dla oglądu sytuacji. Pokazał -7.5 stopnia; w dzień jest +20 C... Po śniadaniu wchodzę na biwak z Amborem. Kończymy rozpoczęte przez Witka poręczowanie, instalując liny aż do Camp1. Tam łapią nas Witek i Sonia, którzy wyszli z bazy w strategicznym opóźnieniu tj. godzinę po nas. Dalej idziemy razem, ja to nawet przodem. Wieszam linę (zwiniętą, ale zostawioną w jaskini) na Saknussemmie, jedynej Dużej Studni, którą widziałem w Cheve (150 m głębokości). Z dna, całą czwórką, maszerujemy raźnie przez sam początek Salmon Ladders, partii wodnych znajdujących się za studnią. Witek wiesza, sprawdza i poprawia liny. Są tam bowiem różne trawersy, tyrolki, linki do chwycenia się, żeby nie utonąć. Wracamy wszyscy do Camp1 i tam śpimy.

Czwartek 9.03. - Witek z Amborem ruszają wcześnie na dokończenie poręczowania Salmon Ladders. Tymczasem Sonia i ja czekamy, aż ekipa z powierzchni przyniesie nam do Camp1 linę poliestrową (tzw. pancerną). Po dostarczeniu stosownego materiału, wymieniamy linę na wspominanej 150m głębokości studni. Wymaga to dowiercenia punktów - do poliestru każda przepinka musi być podwójnie. Wiertarka jest durna - to wielkie Hilti, zawsze tak było - biodra bolą mnie od ciężaru już po pierwszych przepinkach. Do tego mam kłopoty żołądkowe (jest stabilnie, ale bardzo rzadko - wręcz płynnie). Drugą połowę studni, tę większą, wierci/wiąże więc Sonia. Na szczęście dla mojego żołądka, nowa lina nam się szybko kończy i musimy wrócić wcześnie na biwak. Tam czas wypełnia nam długa i miła rozmowa o życiu. Ambor i Witek wracają późno, zadowoleni z uzyskanych efektów.

Piatek 10.03. - Z powierzchni dociera na Camp1 Piotr i zabiera Ambora celem kontynuowania wymiany liny na studni 150m na poliester. Potem mają wychodzić na powierzchnię. Tymczasem Sonia, Witek i ja przechodzimy z Camp1 na Camp2 - czyli studnią Saknussemm, a potem przez wspominane partie wodne. Które dopiero teraz poznaję w pełnej krasie. Idzie się przez nie spokojnym tempem półtorej-dwie godziny. Zanurzenie w wodzie płynącej jest co najwyżej nad pępek; ale w jednym miejscu przechodzi się przez wodospad, który moczy totalnie. Potem, za wodą, jest godzina spaceru przez jaskinię typu Kobylarzowy Żleb: strome góry wielkich bloków skalnych. To w górę, to w dół. Głównie w dół. Tu akurat jest całkowicie sucho. Stropu nie widać. Temperatura ok. 10 stopni, więc szybko wysycham na wiór. W międzyczasie doganiają nas przybyli prosto z powierzchni Asia, Irek i Mowgli. Tego wieczora na Camp2 kładzie się nas spać w sumie sześcioro.

Sobota 11.03. - Wracamy się z Camp2 na dno Saknussemma - przez tę całą wodę. Ja idę z Mowglim, a Asia z Irkiem. Na dnie studni pobieramy worki z wszelkiego rodzaju zaopatrzeniem i sprzętem, które w międzyczasie dostarczyli tam z powierzchni Meksykanie. Łączna liczba przejść irytującego mnie wodospadu na koniec tego dnia: 3x. Jesteśmy z powrotem z tymi worami na Camp2 wcześnie, więc poświęcamy dwie godziny na usprawnianie biwakowej toalety (ponieważ się przepełniła była). W tym samym czasie Sonia i Witek odwiedzili głębsze partie jaskini, poruszając się w stronę Camp3. Poręczowali tam kolejne partie wodne, tak zwany Swim-Gym. Wieczorem na Camp2 docierają Beverly, Jorge, Zuzanna Palińska i Kasia Biernacka. Na kolacji jest w sumie 10 osób.

Niedziela 12.03. - Witek i Sonia znów idą poręczować Swim-Gym. Sytuacja jest ponoć tragiczna, woda zniszczyła liny. Cała reszta, sześć osób, ponownie robi transport spod studni Saknussemm. Ja tym razem biegnę z Irkiem i Asią. Robimy we troje dwa transporty przez mokre partie. Najpierw na lekko z Camp2 do dna "Saka", potem z worem do końca mokrych partii, tam zostawiamy wory, potem znów do dna "Saka", potem z kolejnym worem do końca mokrych partii - tam batonik - i dalej już na Camp2 przez Kobylarz. Łączna liczba moich przejść moczącego wodospadu wzrasta do 7x. Na tym etapie czynię już wyraźne sugestie, że można by go kiedyś przekierować odpowiednio grubą plandeką znad głów grotołazów w jakieś inne miejsce. W tym samym czasie Bev, Jorge, Zuza i Kasia swoim tempem robią jeden transport, a Mowgli jeden i jeszcze trochę. Na Camp2 wieczorem ten sam skład: 10 osób.

Poniedziałek 13.03. - Witek i Sonia wychodzą z Camp2 do otworu. Mowgli, Irek i Asia idą znowu przenosić nowo przybyłe wory z dna 150m przez partie wodne. Tymczasem ja, Bev, Jorge, Zuza, Kasia idziemy na Camp3, co jest mniej więcej na -1000. Najpierw jest sucho i obszernie, potem przez średniej głębokości i średniej obszerności studnię zwaną Widow Makerem, a potem zjeżdża się w wodny Swim-Gym. Jest bardzo przyjemny (woda do połowy uda) i bardzo kolorowy. Po pół godzinie czy może czterdziestu minutach mokrej zabawy następują jakieś tam krótkie liny w górę, a potem znowu jest sucho i obszernie. Dalsza droga wiedzie przez Flowstone Drop - linową firanę zawieszoną w niezbyt głębokiej studni, o jakichś 5 m średnicy, ale całej w polewach naciekowych. Flowstone Drop to mniej więcej dwie trzecie drogi. Trzeba to miejsce zapamiętać, bo to kolejny punkt depozytowy do transportów. Ale my idziemy dalej - najpierw obszernie, potem obszernie i z masą nacieków, kryształy (choć nie takie, jak w Chinach), jakieś przekopy - pojedyncze miejsca, gdzie trzeba ściągnąć z pleców wora. I na koniec znowu zejście po blokach skalnych gigantycznym korytarzem - stropu nie widać, a drugiej ściany i też za bardzo nie. W końcu docieramy do rwącej rzeki, nad którą to właśnie jest wejście do kawerny w której zorganizowano Camp3. Zdeponowane w tym obozie śpiwory okazują się nieszczęśliwie zanieczyszczone karbidem, ale szczęśliwie nie wszystkie. Wieczorem prosto z powierzchni przychodzą na Camp3 jeszcze Colin-kanadyjczyk i Dustin z Montany. Śpi nas tam więc siedmioro. Miało być dziewięcioro, ale Pete i Sean, którzy mieli przyjść z Colinem i Dustinem, zostali przez nich porzuceni na Camp2 z niepokojącymi objawami w postaci spadku mocy i luźnej kupy.

Wtorek 14.03. - Idziemy z powrotem w stronę Camp2. Po wory, które na Flowstone Drop donieśli ludzie z Camp2 - to znaczy Irek, Asia, Mowgli, a może ktoś jeszcze? Straciłem rachubę. Ja w każdym razie, od strony Camp3, biegnę tam z Colinem i Dustinem. Osiągamy Flowstone Drop w godzinę. Zgarniamy ładunek, biegniemy na Camp3 i okazuje się, że jest 13:30 - i co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Przetasowujemy zawartość worów, przepakowujemy się do mniejszych i ruszamy w głąb jaskini - do Camp5. Bo jak się okazuje, Camp4 jest nieużywany - i tak w ogóle, to gdzieś indziej. Większość drogi z Camp3 do Camp5 prowadzi przez zawalisko. Jest to syf kolanowo-łokciowy jakiego jeszcze nie widziałem. Giełganie się - w górę, w lewo, w prawo, w dół, po skosie, kawałek z worem na plecach, znowu w dół. Tymczasem ja nie mam ochraniaczy na kolanach (... okazały się beznadziejne, porzuciłem je na Camp2). Sucho jak pieprz, dwanaście stopni, a Colin z Dustinem biegną tak szybko, że nie da się nawet założyć góry kombinezonu. Wieje w naszą stronę, jest nas trzech spoconych dżentelmentów - toteż całą drogę towarzyszy nam smród jak w koszarach. Marzę o tym, żeby się to skończyło - a tu jeszcze trzeba wrócić. Ale powrót jest na lekko, a to duża różnica. Przy Campie3 kąpiemy się we wspominanej rwącej rzece; zanurzam się pół metra pod wodę i płuczę włosy. Oprócz mnie, Bev, Zuzy, Jorge, Kasi, Colina i Dustina, na Campie3 tego dnia śpią Pete i Sean, którzy w końcu jakoś doczłapali się z Campu2.

Środa 15.03. - Colin, Dustin, Pete i Sean idą w głąb jaskini. Mają być pierwszą ekipą, która będzie coś eksplorowała. Jak się dowiedziałem potem, poszli - poza tym, że z dwiema osobami z luźną kupą w ekpie - (a) bez telefonu, (b) bez ustalonej daty/czasu alarmu, (c) "na Camp5.5 albo Camp6, zależy, jak będzie nam szło". Witek, jak to poskładał w całość, zagotował się przez telefon (był już od dawna na powierzchni w roli dowódcy-koordynatora); no ale było już za późno, bo już poszli. Bev z Jorge idą coś tam kartować, dawno skartowanego, ale zagubionego w archiwach. Tymczasem ja, Kasia i Zuza kierujemy się z powrotem w stronę Flowstone Drop. Tam spotykamy Meksykanów, którzy w międzyczasie zamieszkali na Camp2 - Raula, Erikę i Gerardo. Tylko ten ostatni coś tam mówi po angielsku. Meksykanie przekazują dziewczynom wory na Camp3, a dziewczyny przekazują Meksykanom mnie - czyli ładunek na Camp2. Prowadzeni przez Raula, idziemy tempem Eriki, które nie odbiega znacząco od tempa kursowego. Po dotarciu na Camp2 dzwonimy na powierzchnię i dowiadujemy się, że mają do nas przyjść z powierzchni kolejne osoby. Siedzę w biwakowej kuchni po ciemku, robi się 22:00, potem 23:00, więc idę do śpiwora. Abegail i Angel docierają o 00:40 i mówią, że reszta idzie bardzo wolno. W środku nocy budzi mnie szczęk sprzętu o 02:50 - to Claudio, Marta i Gilberto. Jutro jakiś zespół złożony z Meksykanów ma mnie "odprowadzać" przez partie wodne na dno studni 150m. Nie wiem, którzy to będą Meksykanie, ale boję się, że zamarznę w zimnych wodach Salmon Ladders...

Czwartek 16.03. - Na szczęście rano trzeba zrobić spis biwaku i wysłać go modemem na powierzchnię. Abegail nie czuje się w technice zbyt pewnie i prosi mnie o pomoc. Dzięki temu mogę zasugerować, żeby może Raul i Gerardo już szli, a ja ich dogonię. Abegail mówi, że dobra, ale w takim razie Angel też pójdzie z nami, a na razie poczeka na mnie, bo jest szybki. Na szczęście jest to prawda - i na szczęście Raul pozwala się wyprzedzić. Na dnie studni Saknussemm jesteśmy z Angelem 40 minut przed umówionym czasem. Witek z Sonią docierają tam z powierzchni z kolejnymi worami, na szczęście na 20 minut przed tym umówionym czasem. Dzięki temu jednak nie zamarzam po ósmym już z kolei przejściu tego cholernego wodospadu. W drugiej połowie dnia, Witek, Sonia i ja wychodzimy do otworu, a Angel czeka na swoich pobratymców, aby wraz z nimi - i worami - wrócić na Camp2.

Piątek 17.03. - Baza jest miastem duchów. Straszą puste namioty. Nie licząc ekipy w San Miguel Santa Flor - z którymi kontakt jest tylko przez telefon satelitarny - na powierzchni są: Witek, Sonia, Irek, Asia, Mark, Yvonne i ja. Dla uzmysłowienia skali: nas jest 7, a palników w kuchni jest 6. Idę z Asią na popołudniowy obchód dżungli, zalecony przez Marka i Witka. W założeniu mieliśmy szukać nowych otworów, ale właściwie to nie znaleźliśmy żadnego wapienia. Drogę wśród krzaków wyższych ode mnie wycinaliśmy gigantycznymi sekatorami, a średnia prędkość marszu wyszła nam 0.8 km/h. Dobrze, że dzięki mrozom jest to chyba najbardziej przyjazna dżungla świata - nie ma żadnych węży, kleszczy ... ba, rośliny nawet nie mają kolców, bo nic za bardzo je tam nie zjada. Po południu współgotuję obiad, a Mark rozpala ognisko.

Sobota 18.03. - Na bazie zostają Yvonne i Mark, ale tego dnia mają wyjść z jaskini Kasia i Zuza. Tymczasem Irek, Asia, Witek, Sonia jadą na zakupy do pobliskiej wioski, wielkim truckiem należącym do Abegail. Przy tej okazji jestem podrzucany do cywilizacji - to znaczy do miejsca, gdzie mają zasięg komórek i taksówki. Taksówką jadę do Cuicatlan na "dworzec busiarzy". I tam już sam - "Łahaka? Łahaka! Sien Pesos!" - kupuję bilet do Łahaki - i podziwiam góry i kaktusy z okna przez następne trzy godziny. Po południu melduję się Hotelu Florida, a następnego dnia przemieszczam się na lotnisko i wracam do domu.

Podsumowanie: To był intensywny czas, w którym miałem okazję poznać kawał bardzo urozmaiconej jaskini. Cheve jest równocześnie ciasna, obszerna, pionowa, pozioma, mokra, sucha, surowa, piękna, łatwa, a zarazem i trudna technicznie. Po raz pierwszy byłem pod ziemią na półkuli zachodniej, podziałałem z wieloma ciekawymi ludźmi i znów dowiedziałem się sporo o tym, jak dziwni są Rzymianie. Bardzo dziękuję kierownictwu wyprawy (... które zrobiło dla mnie wyjątek, pozwalając mi przyjechać zaledwie na dwa tygodnie), Witkowi Hoffmannowi (... który za punkt honoru obrał sobie maksymalizację czasu mojego pobytu w jaskini) i mojej Oli (... która raczyła mnie tak miłymi słowami po powrocie, że każdemu bym takich powrotów z wypraw życzył)

Tę stronę ostatnio edytowano 18 kwi 2023, 20:46.
zaloguj się