Strona główna | Aktualności | O klubie | Członkowie | Wyjazdy | Wyprawy | Kursy | Biblioteka | Materiały szkoleniowe | Galeria | Inne strony | Dla administratorów

Relacje:Góry Annamskie i obok

Rowerowy rajd przez Indochiny

04 02 - 01 03 2022
Uczestnicy: Damian Szołtysik, Krzysztof Hilus (b. czł. klubu)

Indochiny’2023

Trasa przez Indochiny

Azja, jak wiadomo jest największym kontynentem świata. Posiada więc również duże zróżnicowanie w budowie geologicznej. Tu znajdują się przecież sięgające nieba Himalaje, wielkie niziny syberyjskie, pustynie, najgłębsze i największe jaskinie świata, potężne rzeki. Klimat jest tym bardziej zróżnicowany, bo od arktycznych, zmrożonych i rozległych przestrzeni Syberii po umiarkowaną środkową Azję aż po tropikalne południe. To z kolei ma wypływ na uwarunkowania przyrodnicze. Flora i fauna jest także diametralnie zróżnicowana. Wszystko to przez tysiące lat miało wpływ na kształtowanie się społeczeństw i kultur zasiedlających te rozległe tereny. Warunki geograficzne od zarania dziejów były głównym czynnikiem kształtującym kierunki migracji, przenikania kultur i religii, izolacji lub otwartości, a w efekcie wpływały na politykę i kształtowanie się państwowości w poszczególnych zakątkach tego kontynentu. Ten proces zresztą trwa po dziś dzień.

Azja jest więc fascynująca z tysiąca powodów i każdy z duszą podróżnika o różnych odcieniach znajdzie tu swoje El Dorado. W naszym przypadku przyczyną dla której wybraliśmy się akurat na Półwysep Indochiński był przede wszystkim jego krasowy charakter, któremu chcieliśmy się przyjrzeć z bliska. Kręgosłup tego półwyspu stanowią Góry Annamskie zbudowane w wielu miejscach z skał osadowych. W Wietnamie, w północnym i środkowym Laosie oraz północnej Tajlandii zjawiska krasowe występują powszechnie w postaci mogotów, polji ,no i oczywiście jaskiń. (Tu więcej na temat krasu Indochin: https://www.researchgate.net/publication/298687136_The_Khammouan_karst_of_Laos ). Po za naszymi speleologicznymi zainteresowaniami ciekawiła nas także kultura i historia tych krajów. Osobiście, w wielu wędrówkach po świecie, spotykając ludzi różnych ras, właśnie ta żółta jakimś być może splotem przypadków (a może nie) wywoływała pozytywne odczucia.

Trasa została zaplanowana z stolicy Wietnamu – Hanoi przez północny Wietnam, centralny Laos i wschodnią Tajlandię do jej stolicy – Bangkoku. Dystans – ponad 1500 km. Czas – 3 tygodnie. Na tym obszarze planowaliśmy odwiedzić charakterystyczne (choć turystyczne) dla tutejszego krasu miejsca takie jak Zatoka Ha Long, Tac Coc, w Laosie jaskinię Kong Lor. Tajlandia stanowiła właściwie „dojazdówkę” do Bangkoku choć wpadliśmy od Parku Narodowego Namtok.

Wylot mieliśmy z Frankfurtu w poniedziałek – 6-tego lutego. W sobotę wraz synami Kamilem i Pawłem oraz Teresą (była też żona Kamila – Kasia) pojechaliśmy autem do Niemiec, do Marsbergu gdzie obecnie mieszka Krzysiek. W niedzielę spakowaliśmy rowery do tekturowych skrzyń (pozyskanych z sklepu rowerowego). Wieczorem też u Krzyśka odbyła się miła imprezka pożegnalna w towarzystwie naszych rodzin.

W poniedziałek już zaczyna się nasza właściwa eskapada. Esat – kolega Krzyśka zawozi nas busikiem na lotnisko do Frankfurutu skąd via Dubaj lecimy bez przeszkód do pochmurnego i parnego Hanoi. Czas przestawiamy o 6 h od przodu. Tu pierwsza niespodzianka. Ponad godzinę czekamy na nasz bagaż. Gdy go wreszcie otrzymujemy to okazuje się, że skrzynia z moim rowerem jest lekko uszkodzona (dziura na kancie) a przy rozpakowaniu okazuje się, że zapewne prawem Murphiego wypadła spinka z przedniego koła. Nie sposób bez niej umocować koła w widełkach. Na lotnisku jest jeszcze wifi więc na Google najbliższy sklep rowerowy był gdzieś 6 km od lotniska. Mieliśmy jednak na Booking. com zarezerwowany na dwie noce hotel w centrum Hanoi. Z lotniska było tam niemal 30 km. Nazajutrz z kolei mieliśmy opłaconą wycieczkę busem i rejs po Zatoce Ha Long. Krzysiek jednak swoim geniuszem przewyższył Mc Gavera. Przekłada przez cylinder osi zwykłą tretytkę. Na widełkach mocuje nią dwa imbusy, które jako tako dociskają widełki do koła. Zaciska tretytkę na maksa. Początkowo chciałem rower tylko prowadzić lub jechać jak na hulajnodze. Z obawą, że walnę na pysk przy pierwszej próbie wsiadłem na rower i przejechałem kilkadziesiąt metrów a kółko nie wypadło. To dodało mi więcej odwagi. Ponieważ zbliżał się wieczór (mrok tu zapada ok. 17.30) postanawiamy jechać wprost do hotelu i liczyć, że może po drodze natrafimy na jakiś warsztat lub sklep rowerowy. Jedziemy wolno z obawy o to koło.

W Hanoi

Nie mogłem dopuścić by choć na milimetr koło przednie podskoczyło w powietrze gdyż najzwyczajniej mogło wypaść. Co to była za jazda ten tylko może sobie wyobrazić kto próbował się przebijać przez duże, rozhukane, azjatyckie miasto rowerem lub skuterem. Oczy należy mieć dookoła głowy. Zewsząd należy spodziewać się pojazdu. Również wbrew kierunkowi ruchu a nawet logice. Światła jeżeli są, to służą raczej jako sugestia. Po zmroku pojazdy z reguły nie oświetlone. Ruch niesamowity. Wyprzedzania na ocieranie. Początkowo zastanawiałem się czy to da się w ogóle przeżyć, zwłaszcza, że nie mogłem robić gwałtownych ruchów kierownicą. Tak więc czasami schodziliśmy z rowerów by przeprowadzić je w poprzek ruchliwych przecznic. Krawężniki są tu jak w większości południowych krajów wysokie niemal na pół metra więc z uwagą windowałem rower na owe przeszkody by broń Boże nie utracić koła. Krzysiek jechał lub szedł za mną mając czerwone światło z tyłu na rowerze. W dodatku zaczął padać deszcze. Zapadła już noc gdy dotarliśmy do ogromnego mostu na Rzece Czerwonej. Pylony mostu migały światłami jak gigantyczna dyskoteka w rytm której różnej wielkości pojazdy przemykały obok nas. Niestety nie było tu chodnika a trzymając się maksymalnie skrajnego pasa w którym co kilka metrów była kratka ściekowa odwadniająca drogę, musiałem wychylać się bardziej w ten szalony strumień pojazdów. Za mostem zjeżdżamy w stronę centrum i do celu było już tylko z 6 km. Niespodziewanie ku naszej radości natrafiamy na warsztat rowerowy gdzie facet posiadał potrzebną mi spinkę. Dalsza jazda już z poprawnie umocowanym kołem była już tylko formalnością. Nigdy w życiu nie przypuszczałem, że na zwykłej tretytce można tyle przejechać choć z proporcjonalnie ogromnym stresem.

Nawigowaliśmy za pomocą map.cz za które twórca powinien dostać Nobla. Przez te wszystkie perturbacje dotarliśmy dość późno na miejsce.

Większość ulic w Hanoi jest rojna od ludzi, stoisk, garkuchni i różnych innych przybytków. Miałem wydrukowaną po wietnamsku rezerwację i recepcjonista wydał klucze choć problem okazał się z rowerami gdyż miały zostać na ulicy. Udało mi się jednak znaleźć pomieszczenie gospodarcze gdzie facet zgodził się zostawić nasze rowery.

Przez jedną z wiosek

Tak zaczęła się nasza przygoda z Indochinami. Jeszcze tego samego wieczoru próbujemy coś zejść na ulicy. Zamawiamy potrawę z obrazka a facet przynosi jakiś dziwny palnik z denaturatem i podpala. Sami mamy sobie smażyć jakieś paproły. Nie, nie najedliśmy się gdyż większość tej potrawy dla nas przynajmniej okazała się mało strawna. W pobliżu jednak odnajdujemy jakiś normalny sklep z cenami gdzie udaje się kupić jakieś „nasze” konserwy i chleb tostowy (w ogóle chleb jest raczej mało dostępny w tych krajach). W małym pokoiku bez okien spędzamy pierwszą noc. W cenie noclegu było także śniadanie. Jak się okazało dla nas było najlepsze jedzenie podczas całego wyjazdu. Wycieczkę do Zat. Ha Long mieliśmy wykupioną przez Internet. Mimo naszego sceptycyzmu przyjechał busik a przewodnik po angielsku zaprosił nas do środka. Z Hanoi do zatoki jest 130 km. Dobra autostrada. W busie może z 10 osób z Japonii, Korei Pd. i jeden gość z Niemiec. Obawiałem się, że będziemy mieli do czynienia z komercjalizmem na każdym kroku a tu miłe zaskoczenie. Mały port był prawie pusty. Wsiedliśmy naszą grupką na stateczek i od razu ruszamy na wody Zatoki Ha Long. Jest pochmurno ale nie pada. Istotnie to cudowne miejsce. Ponad 1500 wapiennych wysp. Skaliste ostańce w postaci mogotów wystają z morskiej, szmaragdowej tafli. Kształty przeróżne. Docieramy do pływającej wioski. Tu przesiadamy się na kajaki by popływać po lagunie. Pionowe ściany schodzą wprost do wody. Przez skalne mury woda rozmyła piękne jaskinie. Mają po kilkadziesiąt metrów. Z lubością przepływamy podskalnymi korytarzami. Penetrujemy kajakiem całą lagunę wpływając do skalnych zakamarków. Coś pięknego. W dodatku niewiele osób się tu kręciło. Następnie dopływamy do wyspy gdzie znajduje się piękna jaskinia - Hang Sung Sot. Jest oświetlona i przygotowana pod turystów. Nie ma to jednak wpływu na przepiękne formacje skalne. Wracamy po południu do portu i udajemy się w drogę powrotną do Hanoi.

W zatoce Ha Long

Nazajutrz wskakujemy już na rowery i ruszamy na południe. Opuszczenie stolicy Wietnamu było też niezłym wyzwaniem. Nawigacja z trzy razy wpuściła nas w „kanał”. Błądzimy po ciasnych zaułkach Hanoi wjeżdżając niemal ludziom na podwórka. Istny labirynt. Nie bez problemów wydostajemy się na bardziej przelotowe drogi. W nawigacji mieliśmy ustawioną trasę rowerową co powodowało, że omijaliśmy ruchliwe drogi lecz też groziło to niespodziankami typu nagłego końca drogi , ogrodzenie, wykop czy tego typu rzeczy. Do tego czasem wyskakiwały znienacka psy.

Jedna z wielu jaskiń

Niemal w ciągłym deszczu przedzieramy się na południe. Słowo „przedzieranie” nie jest znów tak bezpodstawne. Wiedzie bowiem gruntowymi traktami między polami ryżowymi, wzdłuż brzegów kanałów czy z reguły brudnych i zaśmieconych rzek, przez zapyziałe wioski. Jednym słowem wietnamska prowincja. Pola ryżowe są tu prawie wszędzie. Przeważnie pracują na nich kobiety. To ciężka praca. Po kostki w wodzie, ciągle w schylonej pozycji. Dla przeciwwagi widzieliśmy facetów grających w jakieś gry planszowe. Całe życie sprowadza się do pracy na tych polach. Również po śmieci ludzie tam lądują. Jest wiele grobowców na owych polach. Takie małe wysepki. Wapienne góry eksploatowane są na potrzeby przemysłu. Liczne kamieniołomy. W pewnym momencie wjeżdżamy na jakąś nieutwardzoną drogę używaną przez ciężarówki. W deszczu wszystko zamienia się w siwy szlam. Już nas jednak nic nie rusza. Jesteśmy ubabrani od stóp do głów oraz mokrzy bo niemal ciągle padało. Zmierzamy generalnie Ninh Bing obok którego znajduje się Park Narodowy Tam Coc (Trzy Jaskinie). Kilka razy po drodze udaje nam się zmyć brud z rowerów i z siebie bo w Wietnamie obowiązuje zasada „myślisz, masz”. Po prostu tubylcy myją swoje auta i my załapujemy się przy okazji na czyszczenie. Co by nie powiedzieć mimo trudności wyznaczony przez nas szlak był pod każdym względem atrakcyjny dla terenowego rowerzysty. Na uwagę zasługuje przyjazne nastawienie ludzi. Z daleka słyszymy „hallo!”. Machają do nas i dzieci i dorośli. Po drodze jemy w przydrożnych „restauracjach” (w EU wszystko było by niedopuszczalne). Na skuterach ludzie przewożą tu dosłownie wszystko. I tylko od ich inwencji zależy jak to spakują. Całe rodziny (po cztery osoby) jeżdżą na dwuosobowych pojazdach. Nikt nie wymaga fotelików z certyfikatami. Niby kraj komunistyczny lecz wszystko funkcjonuje jak należy, a to że czasem wiszą flagi z sierpem i młotem świadczy, że to raczej fasadowy „komunizm”.

Już w zapadającym zmroku docieramy zmęczeni do Tac Coc. Trafiamy przypadkowo na fajny, tani hotelik. Ceny tych „hoteli” wahały się od kilkunastu do dwudziestu kilku zł. Posiadaliśmy jednoosobowe namiociki i letnie śpiwory lecz przy tych cenach i warunkach, szukanie miejsca na namiot było by sztuką dla sztuki. Ponadto mogliśmy wszystko umyć, wyprać, był prysznic i czajnik bezprzewodowy oraz wifi. Czego chcieć więcej i to za taką cenę. Wprawdzie czasem przemykały po podłodze robaki ale to już szczegół. Po pierwszych obserwacjach wynikało, że umrzeć z głodu tu nie sposób (choć na jedzenie jesteśmy dość wybredni) bo te kraje to jeden wielki sztand (po polsku stragan). Później na całej trasie nie szukaliśmy już miejsc na namiot tylko od razu braliśmy normalne spanie.

Rzeka Ngô Đồng przebija się przez skalne masywy a okolica jest magiczna. Mogotowe góry otaczają dolinę. Aluwia w dolinie są wspaniałą pożywką dla pół ryżowych i różnego ptactwa. Wykupujemy sobie wejście do Parku oraz wycieczkę łodzią przez rzeką przez owe jaskinie. Również i tu nie irytuje nas komercja. Ludzi niezbyt dużo. Niesłychany jest fakt, że miejscowi wioślarze wiosłują nogami. Głównie pracują tam kobiety choć my płyniemy z wesołym facetem. Za dulki do wioseł służą jakieś poszarpane sznurki. Wioślarz jest oparty i wiosłując nogami ręce ma zupełnie wolne. Wydaje się, że robi to bez wysiłku. Przez jaskinie od długości 50 do 130 m - Hang Cả, Hang Hai, Hang Ba docieramy do małego przysiółka by po postoju wrócić z powrotem. Przyglądając się pomysłowości i pracowitości a zarazem prostocie Wietnamczyków trudno się dziwić, że przegnali przed laty amerykańskiego agresora z swej ziemi.

Na plaży w Dien Chau

Jeszcze tego samego dnia ruszamy dalej na południe. Tym razem już bardziej „prostujemy” trasę kosztem prowincji wskakujemy na bardziej uczęszczane drogi. Prawie wszystkie posiadają szerokie pasy dla skuterów i rowerów co znacznie poprawia bezpieczeństwo i wygodę jazdy. Dalej pada. Jedziemy szczurowym odcinkiem. Po prostu na poboczu leży mnóstwo nieżywych szczurów a fetor zmusza nas do szybszej jazdy. Potem jazda dość monotonnym terenem. Docieramy do Tanh Hoa i tam śpimy. Miasto jest dość czyste i fajne.

Dalsza droga prowadzi nadal na południe w stronę Vinh. Przestaje padać lecz powietrze wciąż jest bardzo wilgotne. Nic nie chce schnąć. Ciągle pośród ryżowych pól przez wioski i miasteczka główną szosą podążamy naprzód. Po drodze różne ciekawe obrazki. Np. zatrzymaliśmy się aby się napić gdy nagle z przeciwnej strony dwupasmówki przybiega facet (musiał po drodze pokonać mur) i przynosi nam po puszcze coli. Nic za to nie chce. Wraca by za chwilę podarować nam jakieś chrupki i wafelki. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Inny przypadek: wyprzedza nas gość na skuterku wioząc 4 psy w ciasnej klatce. Jeden z psów wystawił pysk przez lukę. Facet się zatrzymał i dał psu kopa w pysk. Ten od razu się zdyscyplinował. Po za tym podziwiamy pracę kobiet na polach i w obejściach domów. Tu nie widać grubasów. Generalnie Wietnamczycy są niscy, szczupli lecz harmonijnie zbudowani. Kobiety mimo ciężkiej pracy ładne i przeważnie uśmiechnięte.

Późnym popołudniem docieramy do nadmorskiego Dien Chau. Od strzału znajdujemy nocleg. Jeszcze tego samego dnia udajemy się z ciekawości na plażę. Wietnam oblewa Morze Południowochińskie. Tu akurat jest to Zatoka Tonkińska. Ponad pół wieku temu stąd Amerykanie wyprowadzili uderzenie na Wietnam. Był odpływ i cała plaża zasłana był śmieciami. Nikt się tu nie kąpał a po plaży spacerowały także krowy.

Od morza dalsza droga wiodła na zachód w góry. Pierwszy raz pojawiło się słońce, które wkrótce zaczynało nam mocno doskwierać. Mimo, że Góry Annamskie nie posiadają tu zawrotnych wysokości (takie nasze Beskidy) musimy ciągle zdobywać wysokość na zasadzie więcej do góry niż na dół. W tej części Wietnamu jest sporo kościołów katolickich. Mniej świątyń buddyjskich. Tego dnia szlak był niesamowicie ciekawy. Przez prowincjonalne nawet jak na warunki wietnamskie wioski, po polnych drogach, przez bananowe zagajniki i coraz bardziej pokryte dżunglą zbocza gór zmierzamy w stronę laotańskiej granicy. Ludzie wciąż bardzo uczynni. Psy też nie próżnowały podnosząc czasem adrenalinę. To jeden z ciekawszych etapów już o górskim i zarazem terenowym charakterze. Z końcem dnia docieramy do ostatniego większego miasteczka przed granicą – Tay Son. Jak zwykle z noclegiem nie było problemu choć w nocy psikaliśmy się antyinsektową Muggą bo coś nas „gryzło”.

W tym dniu opuszczamy przyjazny Wietnam. 35 km do granicy na przełęczy Nappe (722) zajmuje niemal pół dnia. Droga jest remontowana. Raz typowy off-road na zmianę z dobrym asfaltem ale w większości to wypadkowa tych dwóch opcji. Prawie ciągle podjazdy. Sporo przeładowanych ciężarówek. Kurz przy każdym mijaniu. Trochę obawialiśmy się tej granicy. Na stacji benzynowej facet widząc takich podróżników wręcza po butelce wody (akurat nam się skończyła). Samo przejście graniczne to dość okazały budynek lecz tylko na zewnątrz. Jeszcze w wietnamskiej knajpie kupujemy posiłek i wymieniamy u „barmanki” dongi na laotańskie kipy. Również wymieniamy dolary. Pozbywszy się waluty idziemy do pograniczników. Wygląda to tak: najpierw wstępna kontrola w małej budce (czy mamy wizę laotańską), dalej idziemy do budynku gdzie dostajemy stemple (bodajże kosztuje to nas równowartość 2 $, pieniądze lądują w szufladzie), następnie przechodzimy strefę buforową gdzie stoi sporo ciężarówek do budynku laotańskiego. Tu wypisujemy stosowne druki i dostajemy pieczątkę wjazdu do Laosu. Na końcu jeszcze w małej budce jest ogólne sprawdzenie czy wszystkie procedury były OK. zajmuje to ok. 2 h. Witamy w Laosie!!!

Łodzią przez jaskinię Kong Lor

W przeciwieństwie do Wietnamu (100 mln populacji) Laos nie jest ludnym krajem (niespełna 7 mln przy 236 tyś. km kw.). Po drugiej stronie droga lekko opada do doliny rzeki Nam Phao. To już zlewisko Mekongu. Wije się ona malowniczo doliną. Zabudowania pojawiają się już rzadziej. Tak jak w Wietnamie tak i tu przecudowne są dzieci. Machają rączkami, z daleka pozdrawiają („Sabadie!!!). Tego dnia dojeżdżamy do miasteczka Lak Sao gdzie równie łatwo jak w Wietnamie znajdujemy od strzału nocleg. Idziemy jeszcze do pierwszej lepszej knajpy na posiłek, o dziwo bardzo smaczny. Siedzący na krzesełku „szef” tylko skinięciami głowy wydawał polecenia swoim pracownicom, zresztą bardzo ładnym dziewczynom. Z dziewczynami od razu „umawiamy” się na jutro na śniadanie.

Jaskinia Kong Lor z rzeką Hinboun

Dzień później dość szeroką doliną w otoczeniu pionowych gór zmierzamy w stronę Kong Lor. W ścianach widnieją otwory jaskiń lecz dostać się do nich nie jest zapewne sprawą łatwą, głównie przez roślinność porastającą dostęp do ścian. Bez maczety i solidnego ubioru nie ma co próbować. Tereny te są również naturalnym miejscem bytowania jadowitych węży. Laos podczas wojny wietnamskiej był regularnie bombardowany przez lotnictwo amerykańskie operujące z baz w Tajlandii i Wietnamie Południowym. Przeczytałem, że to najbardziej zbombardowany kraj świata. W całej II wojnie światowej nie spadło tyle bomb ile na Laos w czasie wojny wietnamskiej. Sporo tego nie wybuchło i leży w różnych zakamarkach tego kraju co jest powodem tragedii odbywającej się po dziś dzień. Średnio rocznie ginie lub staje się kalekami 100 osób. Zapuszczanie się więc w niezbadany teren może być pechowe. Na pewno eksploracja jaskiniowa też łączy się z takim ryzykiem.

Na czerwonej drodze

Do Kong Lor z głównej drogi należy odbić 40 km na pd. – wsch. Ten trakt częściowo jest drogą gruntową. Czerwona ziemia i czerwony pył. Po różnej jakości drodze, przeważnie wąskiej a na koniec po drewnianych mostkach na szerokość jednego samochodu z końcem dnia docieramy do wioski Kong Lor. Tu nie uświadczy się parkingów, autokarów czy nawet większych pojazdów. Droga się tu kończy bo dolinę zamyka masyw górski przez który tylko przebija się rzeka Hinboun. Wymyła ona potężną jaskinię Kong Lor, która stanowi właściwie jedyną drogę by przedostać się na drugą stronę masywu. Załatwiamy sobie od razu fajne lokum.

Następny dzień przeznaczyliśmy na jaskinię. Teren ten stanowi Park Narodowy więc za równowartość kilkunastu zł wykupujemy stosowny bilet i przeprawę łodzią przez jaskinię w obie strony. Spotykamy tu kilku turystów z Europy, tudzież z Australii. Nie ma żadnych tłumów, bardzo kameralna atmosfera choć zapewne długo tak nie będzie. Teren anonsujący jaskinię jest baśniowy. Rzeka wypływa z czarnej pustki. Przeprawy przez jaskinię odbywają się dość długimi łodziami z przypiętym silniczkiem i śrubą na długim wysięgniku. Łodzie są dość leciwe, mogą w niej płynąć 2 góra 3 osoby + sternik a zarazem przewodnik. Mamy swoje czołówki. W jaskini nie ma oświetlenia z wyjątkiem dwóch miejsc gdzie Francuzi kilka lat temu sfinansowali sztuczne oświetlenie dwóch przepięknych zakątków jaskini. Główny ciąg przepływowy rzeki to 7,5 km. Dostajemy klapki i ruszamy z naszym przewodnikiem do dziury. Imponujące wejście przy wypływie rzeki szerokości Dunajca. Wsiadamy do chybotliwej łódki i szybko ruszamy pod prąd wody. Rzeka tworzy rozległe meandry a przy nich rozległe plaże. W dwóch miejscach zauważyliśmy boczne odnogi, równie potężne jak główny ciąg. Szerokość i wysokość jaskini jest zmienna lecz zawsze imponująca. Od kilku do kilkudziesięciu metrów wysokości. Chyba jeszcze nigdy w życiu, jak chodzę ponad 40 lat po jaskiniach nie oglądałem czegoś podobnego. Oszołomieni potęgą podziemnego świata zmierzamy w stronę górnego otworu pokonując po drodze kilka bystrzy. Wysiadamy z łodzi i pomagamy przepchać ją na głębszą wodę. Po drodze zatrzymujemy się przy długiej, stromo opadającej do wody plaży. W zakolu głównego ciągu znajduje się zakątek z fantazyjnymi stalaktytami i stalagmitami i stalagnatami. Przewodnik załącza światło i możemy wytyczoną ścieżką sami obejść to miejsce a on w międzyczasie podpływa dalej. Urzeczeni tym spektaklem wsiadamy do łodzi i dalej płyniemy w górę rzeki. Finalnie docieramy do największej kaskady. Tu wysiadamy z łodzi brodząc w płytkiej wodzie. Drugi podpływający Laotańczyk pomaga przeciągnąć łódź pod prąd. Wkrótce wypływamy wsch. otworem i pośród bujnej dżungli płyniemy kilkaset metrów do małej wioski. Tu robimy postój. Znajduje się tu kilka straganów, można kupić coś do zjedzenia i picia. Droga dojazdowa od tej strony jest nieutwardzona na całym odcinku więc większość „rejsów” odbywa się z drugiej strony. Wracamy z powrotem z prądem. Przed kaskadą wysiadamy znów z łódki. Nasz przewodnik wyciąga śrubę z wody i silnym prądem pokonuje wąską kaskadę by później w zatoce zawrócić i podpłynąć po nas. Dalej już idzie łatwo. Po drodze jeszcze zatrzymujemy się w innym ciekawym miejscu z bogatą szatą naciekową. Ponownie możemy poczuć ogrom tej jaskini. Gdy ukazuje się drugi otwór dziękujemy naszemu przewodnikowi. Boli nas, że za tak długą pracę biorą tak śmieszne pieniądze. Krzysiek zresztą dodatkowo go gratyfikuje.

Baliśmy się, że natkniemy się tu na banalną komercję i tłumy ludzi. Nic z tych rzeczy. Bardzo spokojny zakątek, mało ludzi i miła atmosfera nie skażona jeszcze „zachodnimi wzorcami”. Oby tak jak najdłużej. Próbowaliśmy jeszcze dostać się do Porcupine Cave (znalazłem ją na mapach.cz) lecz i tym razem na przeszkodzie stanęła splątana roślinność.

Dopiero nazajutrz ruszamy w dalszą drogę. Po drodze wchodzimy do ciekawej świątyni buddyjskiej. Tak w ogóle to byliśmy w kilku. Zawsze było tam kilku mnichów w pomarańczowych suknach z odkrytymi ramionami. Niektórzy pracowali przy świątyni, inni mamrotali swoje mantry przed obliczem pozłacanego Buddy. Sporo ich zresztą pielgrzymowało po kraju. Oprócz mnichów to też fajna przystań dla psów, które szukają we wnętrzu świątyń cienia lub po prostu tam się wylegują. Przeważnie na ścianach widnieją malunki obrazujące życie Buddy lub jego nauki. Tak też jest tutaj. Przed wyjściem do tych świątyń wskazane jest zdjęcie butów i nakryć głowy. Buddyzm w przeciwieństwie do islamu jest bardziej filozofią niż religią. Może z tego faktu wynika pozytywne usposobienie tutejszej ludności.

Ciągle pośród gór z kilkoma większymi podjazdami zmierzamy do doliny Mekongu. Droga nie jest zbyt ruchliwa ale często jakieś remonty lub po prostu brak nawierzchni. Tak późnym popołudniem dotarliśmy do małej wioski Ban Na In gdzie zatrzymujemy się na noc. Tu załapujemy się na pizzę. Pizza w Laosie? Może to i świętokradztwo lecz my należymy do żywieniowych tradycjonalistów. Kucharz, który robił dla nas wypiek otaczał się czeredą dzieci. Tu widzimy też pierwszego, sympatycznego grubaska, który ciągle coś tam podjadał. Wszędzie gdzie zatrzymywaliśmy się na jakieś posiłki czuliśmy taką przyjazną aureolę. Na twarzach ludzi czaił się uśmiech, tak było i tu.

Ostatni dzień pobytu w Laosie to przejazd do mostu na Mekongu w pobliżu miasta Thakhek. Nim tam dotarliśmy adrenalinę podniósł nagle, słusznych rozmiarów (gdzie do 1,5 m) wąż, który wypełzał szybko w poprzek drogi przed naszymi rowerami by schować się w chaszczach po drugiej stronie. Widzieliśmy też kilka przejechanych węży. Budziło to w nas respekt i gdy szliśmy się wysikać uważnie lustrowaliśmy teren przed i pod sobą. Nie wspominam już o psach, które cyklicznie w pojedynkę lub sforze próbowały dopaść naszych nóg. Wtedy albo przyśpieszaliśmy albo stawaliśmy do „walki”. Wtedy one też stawały a my powoli odjeżdżaliśmy. Raz pomogła nam pewna kobieta, która po prostu serią kamieni potraktowała agresywnego psa. Podobnie jak w innych krajach tego regionu psy żyją przy domostwach lecz nikt się nimi nie zajmuje. Nikt tam nie prowadzi psa na smyczy. Pies jest do określonych zadań. Po prostu nie trzyma się tam psa z próżności.

Wielki Budda

Granica laotańsko-tajlandzka bardzo nas zaskoczyła. Most nad szerokim już tu Mekongiem jest bardzo długi. Po laotańskiej stronie pozbywamy się kipów na rzecz tajlandzkich bathów. Sumę podbijamy jeszcze dolarami. W okienku okazałego budynku dostajemy stosowne pieczątki a dalej niespodzianka. Most można przejechać tylko autobusem. Prywatne pojazdy nie mogą tędy przejechać a tym bardziej rowery. Wkrótce podjeżdża autobus a my pakujemy nasze rowery do środka między siedzenia. Po zapełnieniu miejsc pasażerami ruszamy na drugą stronę granicznego tu Mekongu. Trochę się jedzie. Tam znów wysiadamy i podchodzimy do okienek aby uzyskać pieczątki służb tajlandzkich. Gdy już myśleliśmy, że jesteśmy wolni, jakaś urzędniczka nakazuje wejście ponownie do autobusu. Tym razem jedziemy na dworzec autobusowy w Thakhek. W autobusie zresztą spotykamy Niemca, który podróżował po całej pd.-wsch Azji. W Thakhek zatrzymujemy się na noc w hotelu o wyższym standardzie ale i wyższej niż zwykle cenie.

Tajlandia była dla nas tylko krajem tranzytowym. Celem było dotarcie do lotniska w Bangkoku, które od Thakehek oddalone jest o ponad 800 km. Wschodnia Tajlandia jest przeważnie równinna choć w kilku miejscach jak wyspy wyrastają niewysokie pasma górskie. Można ją by porównać do centralnej Polski a różnicą jest jedynie roślinność i klimat. Różnicę w porównaniu z sąsiednimi krajami stanowi również bardziej ucywilizowany ruch drogowy, lepsze szosy i jest ciut drożej niż w poprzednich krajach. wytyczamy sobie w miarę najkrótszą drogę do celu. Wiedzie ona jednak w sporej części ruchliwymi dwupasmowymi drogami. Plusem jednak są szerokie i wygodne pasy rowerowe. Czasem mogliśmy jechać obok siebie gawędząc na różne tematy. Największy ruch powstawał przy dużych miastach. Po za nimi w miarę spokojnie. Raz nawigacja nas oszukała i wyprowadziła dosłownie w pole a właściwie polną gruntową drogę. Jednak jak się okazało była ona bardzo ciekawa gdyż wiodła przez tropikalny las i nikt tam właściwie nie jeździł. Kosztowało nas to z 8 km lecz warto było. Każdy dzień był upalny (ok. 35 st). Robiliśmy dziennie ok. 100 km. Mimo upału nie odczuwaliśmy większego zmęczenia gdyż w każdym etapie robiliśmy co najmniej trzy dłuższe przerwy. Wtedy był posiłek, zimne napoje. W większości knajpek mają zamrażarki z kostkami lodu. Te kostki ładowaliśmy do czapek. Lód przez godzinę się topił i schładzał głowę. Przez Roi Et, Nakhon Rathasima docieramy do Parku Narodowego Namtok Sam Lan. Słynie on z wodospadów lecz w porze suchej nie ma tu właściwie wody. Teren jednak ciekawy, porośnięty tropikalnym lasem. Stąd już jednym skokiem osiągamy peryferie Bangkoku w okolicy lotniska. Wszystko się świetnie udaje. W sklepie rowerowym kupujemy kartony, pakujemy rowery i po trzech tygodniach podróży przez Indochiny wracamy szczęśliwie do kraju.

Podsumowanie:

Półwysep Indochiński przejechaliśmy rowerami po bardzo różnych drogach. Dystans – 1500 km z Hanoi do Bangkoku. Naocznie przekonaliśmy się jak wygląda kras tej części Indochin czego najlepszym przykładem była jaskinia Kong Lor. Niewątpliwie Góry Annamskie są dużym wyzwaniem eksploracyjnym pod względem speleologicznym. Mimo prób grotołazów z Francji czy Anglii obszar jest na pewno mało zbadany.

Rowery spisały się znakomicie. Wprawdzie załapałem trzy gumy z winy drucików leżących na poboczu dróg ale to był mały problem. Rowerzyści tez spisali się znakomicie. Nie zła kondycja, umiarkowane tempo, właściwa taktyka. Bagaż mieliśmy bardzo mały. Ja jako grotołaz miałem wór jaskiniowy zapełniony gdzieś do połowy. Namiotu i śpiwora nie użyliśmy ani razu lecz był to zawsze jakiś psychiczny luksus na wypadek braku lepszego noclegu.

Osobnym tematem są ludzie. Mało jest krajów na świecie gdzie tak przyjaźni są mieszkańcy jak tu a zwłaszcza w Laosie. To biedny kraj lecz ludzie mimo to, a może dlatego są bardzo szczęśliwi. Definicja szczęścia może być różna lecz w tym kraju nie trzeba wymyślać żadnej. Jeżeli miałbym robić jakąś klasyfikację super krajów to na pewno będzie to Laos, Oman i Kazachstan. O dziwo wszystkie są w Azji.

Nie szczepiliśmy się na żadną z potencjalnych chorób. Może z kilka komarów widzieliśmy w całej podróży.

Ogólnie Wietnam, Laos oraz Tajlandia to bardzo fajne kraje. Te wszystkie „knajpki” przydrożne w takiej Unii były z bomby zamknięte. Te głupie certyfikaty, licencje na szczęście nie mają tu racji bytu. Foteliki dla dzieci? To jakaś abstrakcja. Wszystko się kręci i funkcjonuje jak należy. Nigdzie nie otrzymywaliśmy żadnych paragonów czy faktur i przeżyliśmy. Nie sposób tu umrzeć z głodu czy pragnienia. Może nie wszyscy wiedzą ale życie bez Uni Europejskiej też istnieje i to całkiem nie złe.

Tu pozostałe zdjęcia:

Wietnam: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2023%2FWietnam

Laos: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2023%2FLaos

Tajlandia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2023%2FTajlandia

Film: https://drive.google.com/file/d/1ygErjZpC_M7YUAWwV1GdSmllVsdE60L8/view?usp=sharing

Tę stronę ostatnio edytowano 8 maj 2023, 07:48.
zaloguj się