Strona główna | Aktualności | O klubie | Członkowie | Wyjazdy | Wyprawy | Kursy | Biblioteka | Materiały szkoleniowe | Galeria | Inne strony | Dla administratorów

Relacje:Oman 2011

Norwegia, Lofoty - Wspinaczka

30 06 - 14 07 2011
Uczestnicy: Mateusz Górowski, Karol Jagoda, Wojtek Sitko, Damian Żmuda

Wyjazd na wspinanie do Norwegii chodził mi po głowie dawno. Mateusza ciągnie tam zawsze, już teraz wiem dlaczego. Norwegia wspinaczkowo i górsko ma potencjał nie do wyczerpania. I urok, który każe tam wracać. Już teraz wiem.

Lofoty są daleko. Taki banał. Kiedy gdzieś daleko lecimy samolotem albo jedziemy kradnącymi przestrzeń autostradami nie do końca dociera do nas co znaczy to banalne zdanie. Zrozumienie daje PODRÓŻ. Podróż – 30 czerwca-2 lipca. 3000km, 3 doby. Samolot, pociąg, autobusy, prom, autostop. Garść informacji praktycznych dotyczących dojazdu: Lot z Pyrzowic do Oslo (Wizzair). Z lotniska Oslo-Torp darmowy bus do stacji kolejowej Torp. Dalej pociągiami (kilka przesiadek) przez Trondeheim do Bodo. 1500 km, łącznie 20h. Stąd prom na wyspy i dojazd autobusem do miejsca docelowego. Dla nas łączny koszt podróży w obie strony wyniósł po 900zł na osobę. Norweska kolej funkcjonuje świetnie. Widoki z okna pociągu fenomenalne. Poznaje się krajobrazy niemal całego kraju. Magiczne krajobrazy. Jako, że był to dla mnie pierwszy kontakt z Norwegią wrażenie było silne. Na tyle silne, że w pociągu co pewien czas muszę je zapisać. Po prostu wstawiam tu te zapiski: „Jak określić przesuwający się za oknem krajobraz? Prostota, przejrzystość i uporządkowanie. Budowa krystaliczna. Przestrzeń wydaje się być zrobiona z metalu. W każdym punkcie północnej Norwegii składa się z trzch elementów: nieba, morza i zieleni. Zachmurzone, przygniatające niebo zdaje się wisieć kilka metrów nad pociągiem. Ma kolor ołowiu. Morze jest jak z płynnej rtęci - srebrne i ciężkie. Najdziwniejsza jest zieleń – niesamowicie gęsta, zwarta, zagarniająca. Brzmi to absurdalnie, ale jest tak gęsta i zimna, że równiż zdaje się być z metalu. Zielona ściana aluminium. Płaskowyż północny – przekraczamy koło polarne. Ta część kraju nie przystaje do niczego co znam i rozumiem. To inny fragment planety – jakiś zupełnie nielogiczny. Pustkowie. Wyżyny przeraźliwie monotonne i martwe. Trudno nawet powiedzieć czy jest tu ładnie. Jest obco. Krajobraz absolutnie nieludzki. I ekspansywny. Zamieszkać w takim miejscu to praktycznie skazać się na samobójstwo albo chorobę psychiczną. Tak to czuję. A jednak ludzie tu mieszkają. Mijamy domy. I właśnie te domy są dla mnie niepojęte. Stoją samotnie, kilkanaście kilometrów jeden od drugiego. Na śnieżnym pustkowiu. Przeżycie w nich w trakcie polarnej zimy zależne być musi w 100% od sprawności infrastruktury – odśnieżenia drogi, utrzymania lini energetycznej itp. W tych niezwykle trudnych warunkach to gigantyczne koszty – dla jednego domu!”

Z Bodo prom na Lofoty. Mieliśmy płynąć szybkim katamaranem do Svolvear, skąd jest ok 30 kilometrów do naszej pierwszej planowanej bazy w Heninngsvear. Pomiędzy Svolvear a Heninngsvear kursują koszmarnie drogie autobusy. Niestety okazuje się, że na katamaran nie ma już miejsc i mamy do wyboru 24h czekania w Bodo na kolejny albo prom na południe Lofotów, do Mosskenes i przejechanie jakoś (czyli stopem) ok 120 km z Mosskenes do Henningvaer. Mateusz próbował autostopu podczas wcześniejszego pobytu i jest mocno sceptyczny, ale perspektywa kiblowania bezczynnie całej doby przemawia do wyobraźni. Okazuje się, że nie jest wcale tak źle. W czterech facetów z wielkimi plecakami przestopowujemy całkiem sprawnie i po południu rozbijamy namioty w Henningvaer.

Lofoty – Znowu odmienne widoki. Pięknie. Jak z folderów reklamowych biur podróży. Ale to banał. I pozór... Nie ma palm, hoteli, tłumów i bezmyślnej komercji. Tu rządzi wciąż natura nie pieniądz.

Lofoty to krople skał rzucone na morze. Znajoma przysyła smsa „I nie gap się tylko na te swoje góry, pamiętaj też o morzu...”. Tu można by równie dobrze powiedzieć „pamiętaj o powietrzu”. Morze jest wszędzie. Z każdego miejsca się je widzi, wszędzie słychać szum fal i wrzaski mew. Zawsze czujesz jego zapach. Skały też są wszędzie. Skała i morze przenikają się i uzupełniają. Szorstka skała rani dłonie, które po zejściu należy umyć w morskiej wodzie fenomenalnie przyspieszającej ich gojenie. Jin i Jang. I specyfika klimatu wysp. Słońce i wiatr są nierozłączne. Kiedy nie ma słońca nie wieje. Wiatr jest arktyczny. Słońce grzeje mocno, czasem bardzo mocno. Właściwie nie wiadomo: upał czy zimno?


Namioty rozbite. Długie kilometry wyczekiwania, żeby wreszcie dotknąć tego granitu motywują. Do końca pobytu na wyspach wspinamy się codziennie. Pogoda nie przeszkodziła tym ani jednergo dnia. Niżej mały dzinnik wyjazdu i informacje o drogach.

3 lipca – Pianokrakken. Ścianka 60m, dwie dwuwyciągowe drogi VI – „Applecake Arrete” i „Lys og Skygge” (Światło i Cień). Powrót do podstawy ściany jednym długim wolnym zjazdem. Drogi oferowały wspinanie po zróżnicowanych formacjach skalnych i niewygórowanych trudnościach. Dobry wstęp dalszego wspinania, dający „lofockim nowicjuszom” pojęcie o charakterystyce i trudnościach dróg oraz fantastycznych możliwościach asekuracji w tamtejszym młodym granicie.

4 lipca, Djupfjord, „Bare Blabaer” (Tylko jagody), V+, 236m, 7 wyciągów. Klasyk Lofotów. Popularna i uczęszczana droga. Opinie o niej były wśród nas podzielone. Przytoczmy: Prezes: „Mordercze podejście. Zdaniem Mateusza miało trwać 1h, tymczasem my, do podstawy ściany przedzieraliśmy się 2h gęstwinami północy w iście równikowym upale.Po to aby pod drogą ujrzeć cztery konkurencyjne zespoły. Mit dzikich i dziewiczych ścian prysł jak mydlana bańka. Sama droga praktycznie jednowyciągowa (syty pierwszy wyciąg, niemal mnie zrzucił). Reszta okazała się typową „popierdółką” o nachyleniu pastwiska...” Pozostała część ekipy uznała drogę za bardzo łądną. Wyrażę to słowami Wojtka: „biegnie fantastycznymi rysami w pięknej, litej skale oferując niespotykane w naszym kraju wspinanie”.

5 lipca – „Na podbój norweskiej szóstki” - Gandalf Naszym najważniejszym celem wspinaczkowym wyjazdu miało być zrobienie zachodniego filara Presten o norweskim stopniu trudności 6, czyli około VI.1 Musieliśmy więc zweryfikować swoje umiejętności na drogach o takich trudnościach. Wybieramy położoną niemalże obok namiotów stumetrową ścianę o nazwie Gandalf. Dzielimy się na zespoły, w których nazajutrz idziemy na Westpillaren. Wybór dróg jest nieprzypadkowy. Ja i Mateusz przechodzimy linię o nazwie nomen omen „Stary Lis” (Gamle rev) natomiast Karol z Wojtkiem ekspresowo robią „Ekspres do Tromso” (Tromso Ekspressen). Przed wejściem w ścianę rozmiękcza naszą psychę zespół norwegów intensywnie telegrafujący w trudnościach pierwszego wyciągu... nam tymczasem szósty stopień wydał się łatwy. Następny dzień skutecznie zweryfikował te opinie 

6 lipca – Presten Westpillaren. (Zachodni filar), VI.1, 400m, 12 wyciągów. Estetyka wspinania w tych wielkich granitowych ścianach nie ma sobie równej. Linie dróg są wspaniałe – czyste i logiczne. W ponad czterystometrowej ścianie bez najmniejszego problemu identyfikujemy z dołu każdy wyciąg. Formacje skalne ewidentne, badzo równe trudności – tylko ostatni wyciąg (wyjście na grań) jest w łatwy. Pozostałe jedenaście jest pomiędzy V+ a VI.1. Walka zaczyna się już na drugim – jest na tyle solidnie, że próbuję małego obejścia, w efekcie ładuję się w jeszcze gorszy teren – jakieś trawersy po mikrostopieńkach z zapinaniem na słabych krawądkach. Męcząco i na granicy odpadnięcia. Nastpny wyciąg jeszcze konkretniej – kluczowe czujne sięganie wysoooko do chwytu. Porządne VI.1. Nie wiem jakim cudem nie zaliczyłem lotu... Mateusz idąc na drugiego odpadł. Robimy jeszcze jeden, łatwiejszy już wyciąg i wychodzimy na Storhyllę – wielką półkę przecinającą całą ścianę. Stąd można się jeszcze wycofać (linia zjazdów). Cały czas wieje mocny, zimny wiatr. Tempo wspinaczki słabiutkie, trudności zrobiły wrażenie... w efekcie następuje załamanie ducha bojowego w części ekipy. Po dłuższej dyskusji Mateusz i Wojtek decydują się na wycof. Ja z Karolem idziemy do góry. Karol jest w świetnej formie, więc zmieniamy się na prowadzeniu tak, że on robi najtrudniejsze wyciągi. Jest na czym powalczyć. I coraz piękniejsze wspinanie. Wąskie pionowe ryski, wiszące stanowisko, cały wyciąg dilfera po odstrzelonych płytach, sławne, groźnie prezentujące się skośne zacięcie, psychiczny trawers bez przelotu na przedostatnim wyciągu... trzyma niemal do końca. Wspaniałości. Najtrudniejsza i chyba najpiękniejsza górska droga skalna jaką robiłem. Wreszcie szczyt. Panorama 360* Dokoła tylko góry i morze, wszędzie, po horyzont. Jeszcze tylko eksponowane zejście z grani, trochę monotonnego dreptania w dół i wreszcie namiot. Po 19h od wyjścia z niego. I zasłużone zimne, zabójczo drogie piwko. (Jedyny alkohol jaki wypiliśmy przez te dwa tygodnie). Długo nie zapomnę tego dnia.

7 lipca – rest po Prestenie, wspinanie w skałkach. Ospitowane (rzadkość tutaj), krótkie ale ładne drogi pomiędzy V a VI.1. Karol uczy się chodzić po skale jak zwierzę – na nogach  Dziś moja psycha nie pozwalała na nic innego niż wspinanie po spitach.

8 lipca – Puffriset Zmiana rejonu. Przenosimy si€ do Kalle. Chyba najlepsze miejsce biwakowe na Lofotach. Darmowy kamp z bierzcą wodą, ubikacją i plażą. Sielankowo i komfortowo. W pobliżu kilka pięknych ścian, rejon skałkowy i bulderowy oraz największa ściana Lofotów. Storpillaren, 800m filar, wyłącznie bardzo trudne drogi, również big wall. W tym mityczna, wytyczona przez rodzeństwo Jaspersów Freya (8, A3+, 24 wyciągi, czas przejścia ok. 5 dni, biwaki w portaladge). Freja to nordycka bogini miłości, płodności, wojny i poległych wojowników – odpowiednia partonka dla takiej drogi. Przyglądamy się ścianie z podziwem... i załorzeniem, że pewnego dnia...  Tymczasem idziemy na Puffriset (Wietrzna Rysa) VI, 110m, 4 wyciągi. Wspomnienia: drugi wyciąg – piękna, ascetyczna wąska ryska przecinająca granitowe lustro. Trudności w sam raz, świetna asekuracja, przyjemność. Dla odmiany trzeci wyciąg włącza strach. Czujne wspinanie po płytach. W sporej części nieasekurowalnych. Trzeba w 100% zawierzyć świetnemu tarciu. Stopni i chwytów brak, nawet minimalnych. Ściana staje coraz bardziej dęba, od ostatniego przelotu kilkanaście metrów skośnego trawersu. Czujnie do niewielkiego ząbka. Na nim przelot. Najcieńsza taśma ze spectry, zaciśnięta wyblinką – byle tylko nie spadła... bo wyżej trudno, a ewentualny lot kończyłby się na półkach kilkanaście metrów niżej. Dalej bardzo delikatnie cztery metry w górę do odstrzelonej płytki w podchwyt. Jedyne miejsce na punkt. Mam! Żółty cam (Nr 2) pasuje idealnie. Nic innego by nie siadło. Na szczęście. Bo wyjście z podchwytu to najtrudniejszy i najdelikatniejszy ruch na drodze. O czym przekonuję się chwilę później – niedokładne wyważenie ciała i lot... friend Metoliusa zadziałał pewnie  Drugie podejście puszcza już gładko. Po locie opada psychiczne napięcie i okazuje się, że jest to niemal łatwe. Dalej to już spacer.

9 lipca – Paradiset. Paradiset to popularny rejon skałkowy na Lofotach. Sporo estetycznych, stosunkowo krótkich (do ok. 20m) dróg o różnych trudnościach (od IV do VI.5). Rajska sceneria – klify, seledynowe morze, wspaniałe góry w tle. Brakuje tylko jednego elementu typowych rejonów skałkowych – boltów. Paradiset to rejon tradowy. Spity dostrzec można tylko sporadycznie, w miejscach gdzie tradycyjna asekuracja jest całkowicie niemożliwa. Karol prowadzi (ale z blokami) technicznie najtrudniejszą na tym wyjeździe drogę na własniej protekcji – Svenske Diedret (Szweckie Zacięcie). 22m, w skali norweskiej 6+, czyli nasze VI.1/VI.1+. Pozostała część ekipy czuje się jedynie na powtórzenie drogi na wędkę... W sumie jedno trudniejsze miejsce a dalej zwykły difler, asekuracja dobra. Należało prowadzić – miękka fajka ze mnie! Ten dzień był też najcieplejszym podczas naszego pobytu – do południa upał uniemożliwiał wspinanie.

10 lipca – Myggapillaren (Filar komarów), VI, 240m 8 wyciągów. Nazwa drogi nieprzypadkowa. Komary gryzą jak opętane. Na drodze miejscami bujna wegetacja roślinna, czyli wspinanie „w ogrodach botanicznych”. Drugi wyciąg – ponad 20m piątkowego trawersu po płytach, bez przelotu. Niby łatwo, ale nieprzyjemnie. Częściowo defekty te wynagradza ostatni, podobno najtrudniejszy wyciąg. Kilkumetrowy trawers w pełnej ekspozycji. Efektownie.

11 lipca – Svolvear Przenosimy się z Kalle (stopem, z rosyjskimi wspinaczami, od których dostaję mnóstwo informacji praktycznych do planowanego na wrzesień wyjazdu wspinaczkowego na Krym) i czekamy na prom z wysp. Pogoda zła – pełne zachmurzenie, przelotny deszcz, dość zimno. Mimo to Wojtek i Karol idą się wspinać. Na górę będącą wizytówką rejonu – Svolveargeita, czyli Koza ze Svolvear. Nazwa bierze się z charakterystycznego kształtu góry. Wierzchołek zwieńczają dwie turniczki przypominające rogi kozy, pomiędzy którymi należy wykonać efektowny przeskok schodząc ze szczytu. Chłopaki wybierają krótką ale podobno bardzo ładną drogę Rappelruta (48m VI-). Zaliczają drogę i obowiązkowy skok, przy którym Wojtek nadwyręża ścięgno i wraca kuśtykając.

12-14 lipca. Bezproblemowa, ale dłużąca się podróż powrotna.


Niekończący się polarny dzień dla nas się skończył. Przez wyobraźnie wciąż przetaczają się obrazy idealnych rys i zacięć, jak z okładek amerykańskich magazynów górskich. Nienasycenie. Właśnie po takich drogach chcę się wspinać.

Teraz już wiem.



SUŁTANAT OMANU - Wspinaczki, jaskinie, off-road

16 02 - 01 03 2011
Uczestnicy: KKTJ: Andrzej Ciszewski, Ewa Wójcik, Michał Ciszewski; RKG: Mateusz Golicz; Sądecki KTJ: Marek Lorczyk; SW: Piotr Słupiński

Szukając schronienia przed siarczystymi mrozami, z inicjatywy Andrzeja, drugą połowę lutego spędziliśmy na Półwyspie Arabskim. Głównym celem naszego wypadu było przejście sportowo-poznawcze największych spośród znanych jaskiń Omanu.

Kilka faktów o Omanie. Powierzchnia porównywalna z Polską - 309,5 tys. km2. Ludność: ok. 2,8 mln. Na każdego Omańczyka przypada średnio ok. 4 palm daktylowych. Głównym źródłem dochodu kraju jest wydobycie ropy naftowej. Benzyna kosztuje mniej więcej tyle samo co woda pitna tj. 80 gr / l. Przeciętnie w Omanie deszcz pada przez ok. 9 dni.

Muskat nocą fot. Michał Ciszewski

Do Muskatu, stolicy Omanu, docieramy z Krakowa z przesiadkami w Monachium i Frankfurcie oraz międzylądowaniem w Abu Dhabi (Emiraty Arabskie). Zajmuje to cały dzień, od 6:55am aż do późnego wieczora. Na lotnisku w Muskacie witają nas wszechobecne w Omanie portrety Sułtana. Ustrój polityczny tego kraju to bowiem monarchia absolutna. Głową państwa jest Sułtan Qaboos bin Said al Said, w którego rękach skupiona jest cała władza. Nie ma partii politycznych, wyborów, Tuska, Kaczyńskiego. Nie ma także podatku dochodowego.

Zasypiając już na stojąco, zgodnie z planem wypożyczyliśmy dwa samochody terenowe i ruszyliśmy do hotelu, który na czas trwania naszego wypadu miał stanowić bazę wypadową. Nocna podróż przez Muskat pozbawiła nas resztek wyobrażeń o pustyniach, oazach i wielbłądach. Naszym oczom ukazały się oświetlone, trzypasmowe autostrady, budynki o kształtach jak z baśni i... kwiaty wzdłuż głównych ulic miasta. Rozczarowaniem był za to miejscowy hotel. Wyposażenie naszego apartamentu lata świetności miało już za sobą. Lodówka nie działała. Jak się dowiedzieliśmy później, Omańczycy nie do końca rozumieją sens pojęć: konserwacja, remont, dbanie. Szczególną trudność sprawia im słowo "konserwacja" - jak to, naprawiać jeszcze zanim się zepsuje?

Śmiało budowane drogi fot. Marek Lorczyk

Ze względu na trudy podróży, ale także gwałtowne przesunięcie wschodu słońca o trzy godziny do przodu, po pierwszej nocy obudziliśmy się o 11:30. Aby w jakikolwiek sposób przybliżyć się do naszego celu, musieliśmy uzyskać w Ministerstwie Turstyki pozwolenie na wejście do Khoshilat Maqandeli (czyt. [koszilat makandeli]), jedynej jaskini w Omanie do której wstęp jest reglamentowany, ale zarazem tej, która interesowała nas najbardziej. Spotkanie w tej sprawie umówiliśmy w sobotę. Do tego czasu pozostało nam zagospodarować weekend, który w tej części świata obchodzi się w czwartek i piątek.

Dla lepszego poznania kraju, w czwartek wybraliśmy się na wspinanie w rejon Wadi Dayquah, rozpoznany przez Andrzeja i rodzinę już w listopadzie. Ponieważ wyjechaliśmy dość późno, udało się nam zrobić raptem dwie drogi, ale nie to było najistotniejsze. Do Wadi Dayquah jedzie się z Muskatu ok. godziny, podczas których ustaliliśmy w naszym Nissanie, że kluczowym słowem polityki modernizacji kraju prowadzonej przez Sułtana jest przysłowek ŚMIAŁO. Otóż drogi buduje się tu śmiało. Skala robót - ilość zaangażowanych koparek i Pakistańczyków - była trudna do ogarnięcia dla nas, obywateli kraju w którym oddaje się momentami 35 km autostrad rocznie. W Omanie, brzydko, ale bardzo obrazowo mówiąc, nie p....ą się. Po co budować tunele, skoro można po prostu wyciąć w górze przełęcz. Będzie się osypywało? Oj tam, bez przesady, wystarczy położyć na zboczach siatkę i zalać betonem. Ciągle nie wiemy jak oni to robią, ale mimo temperatur przekraczających 50 st., w asfalcie nie ma kolein. Autostrady są oświetlone na całej długości. Oceniamy ich na ok. 2.5 MW na każde 100 km. Skąd oni biorą ten prąd, z ropy? Co ciekawe, wszystkie samochody są czyste. Za jazdę brudnym samochodem... grozi mandat w wysokości ok. 400 zł!

Wadi Dayquah fot. Michał Ciszewski

Drugą ciekawą obserwacją poznawczą z czwartkowej wizyty w Wadi Dayquah było... Wadi Dayquah. Wadi to słowo oznaczające dolinę rzeczną, w której chwilowo nie płynie rzeka. Jeśli jednak zdarzy jej się już płynąć (po opadach), to często nie na żarty. Sądząc po tym, co znajduje się w takim wadi - płaska, równa powierzchnia żwiru, z której wystają gdzieniegdzie suche pnie drzew - mówimy tu o fizyce wielkich energii. Podobno w Omanie co roku ginie w wadi kilka osób, które nie potraktowały prognozy pogody dostatecznie poważnie.

W piątek wspinaliśmy się w Kubrah Canyon. Długie drogi sportowe (25 - 35 m) o trudności od 5b do 6b. Podobnie jak w Wadi Dayquah, drogi poprowadzone były w ostrym jak brzytwa wapieniu. Warunki były idealne, choć upał momentami dawał się we znaki (ok. 27 - 30 st. C). Pod koniec dnia wybraliśmy się na spotkanie z lokalną Polonią w domu p. Reginy Dąbrowskiej (pozdrawiamy!). Dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy o Omanie, Sułtanie i Arabach w ogóle, rewanżując się filmami i opowieściami o naszym nietypowym hobby.

W sobotę rozpytaliśmy w MT o nasze opcje na działalność merytoryczną. Rozmowy prowadziliśmy z pracownikiem na stanowisku Cave Expert, Andrew Lawrence, z pochodzenia brytyjczykiem. Jako pierwsza sportowa ekipa od 2008 roku, mieliśmy zostać wpuszczeni do Khoshilat Maqandeli. Warunkiem był udział naszego rozmówcy oraz miejscowego przewodnika, aby ktoś miał baczenie na bezpieczeństwo odpowiednio przyrody i nasze.

W Wukan fot. Michał Ciszewski

Wejście do jaskini miało nastąpić 24. lutego, mieliśmy zatem kolejne 5 dni do zaplanowania. Zamierzaliśmy przez ten czas wspinać się w nieco bardziej oddalonych od stolicy rejonach kraju. Dysponowaliśmy kilkoma topo wydrukowanymi "z Internetu" i przewodnikiem "Oman off-road". Przed kolejnym wspinaniem w rejonie Wadi Dayquah postanowiliśmy najpierw wybrać się na wycieczkę proponowaną przez ten drugi. W efekcie tej decyzji, nie wspinaliśmy się przez kolejne trzy dni. Widoki, nawet podziwiane z okien samochodu, przekonały nas że powspinać to jeszcze się w życiu zdążymy, a czy uda się wrócić jeszcze raz do Omanu, tego nie wiadomo.

Widzieliśmy m.in. Wukan - wioskę-oazę w nieprzyjaznych człowiekowi górach; Jabbal Shams - najwyższy szczyt Omanu i Jabbal Misht - najsłynniejszą ścianę na Półwyspie Arabskim, a także wiele ŚMIAŁO poprowadzonych dróg szutrowych. Reduktor był w użyciu często. Niektóre z tych dróg były poprowadzone tak, jakby zrobić przecinkę z Polski na Słowację przez Mięgusze. Po trzech dniach w autach (z jednym biwakiem w terenie) rozbolały nas siedzenia i 22.02. musieliśmy wrócić do wspinania, ponownie w Wadi Dayquah. Warto może odnotować, że przez cały wyjazd żadne z nas nie przechodziło drogi więcej niż raz. Wieczorem zrobiliśmy wielkie zakupy i 23.02. ruszyliśmy na Salmah Plateau, aby wreszcie rozpocząć nasz program jaskiniowy.

Plateau Salmah jest raptem niewielką częścią głównie wapiennych gór Al Hajar ("kamienne góry"), rozciągających się na długości ok. 500 km. Wapień sięga tu od powierzchni (ok. 1 600 mnpm) aż do poziomu Oceanu Indyjskiego, który zresztą bardzo dobrze widać z Plateau. Tylko tu i w Dhofarze (na południu kraju) działały poważne wyprawy jaskiniowe - amerykańskie i brytyjskie. Pozostała część Omanu jest właściwie terenem dziewiczym, nie poddanym systematycznej eksploracji.

Na Salmah Plateau fot. Michał Ciszewski

Z początku trochę naśmiewaliśmy się z tego, że amerykanie szukali otworów z helikoptera. Krótka wycieczka w stronę otworu Khaf Thary, którą odbyliśmy jeszcze 23.-go, uświadomiła nam jednak powagę sytuacji. Całe plateau jest poprzecinane wąwozami opadającymi stromymi ścianami w dół po kilkaset metrów. Czasem jakiś szczyt wydaje się na wyciągnięcie ręki - ot godzina drogi - a jednak zaraz za pagórkiem, po drodze, czai się dolina, której niepodobna forsować - trzeba po prostu ją obejść. Podobnie było z podejściem pod Khaf Thary. Andrzej został przy samochodach, poinformowany, że wrócimy za nie więcej niż trzy godziny. Szliśmy w dwie strony 4.5h i cóż, nie udało się. Zatrzymał nas 100-metrowy próg i wróciliśmy do aut dopiero po zmroku, który zresztą w tej części świata zapada bardzo szybko.

Nazajutrz wcześnie rano podjeżdżamy do otworu Khoshilat Maqandeli, znanej w świecie bardziej jako Majlis al Jinn (czyt. [madżlis al dżin]). Po wybudowaniu przez Sułtana drogi i zapewnieniu darmowych dostaw wody, ok. sześć lat temu powstała tu mała wioska. Po chwili od rozpakowania przez nas produktów na śniadanie, dwójka miejscowych w towarzystwie gromadki dzieci przyniosła daktyle i kawę. Byli bardzo wyrozumiali, wybaczając nam popełniane przez nas faux pas jak np. jedzenie lewą ręką czy pokazywanie gołych stóp. Na rozmowie w języku Simple English miło upływa nam czas, aż do przyjazu naszego znajomego z ministerstwa i Reinharda - naszego przewodnika, z pochodzenia szwajcara. Reinhard okazał się całkiem miłym gościem, który wprawdzie przywiózł wyciągarkę spalinową dla Andrew, ale uznał, że jeśli nie chcemy z niej korzystać i wolimy wychodzić z jaskini o własnych siłach, to on się w to nie miesza.

Śniadanie z miejscowymi fot. Michał Ciszewski

Po długich obradach na temat dostępnych punktów asekuracyjnych, weszliśmy w końcu do Majlis al Jinn poprzez otwór Cheryl's drop tj. dokonując 159 metrów zjazdu bez kontaktu ze ścianą. Jak się wydaje, jest to najbardziej spektakularny otwór, gdyż z wstępnej ciasnoty o średnicy ok. 2 - 3 m wypada się w stropie wielkiej sali. Jaskinia składa się wyłącznie z tej jednej sali o wymiarach 310 x 225 m i wysokości 120 m. Do sali prowadzą trzy otwory, przez które przez cały dzień sączy się światło. Rano, kiedy przez otwory zagląda słońce, używanie czołówek było tam dosyć absurdalnym pomysłem. Podobnie zresztą z kaskami, które na niewiele by się zdały, gdyby coś odpadło ze stropu. Wewnątrz panuje temperatura rzędu ok. 20 stopni - poruszaliśmy się w cienkich kombinezonach lub wręcz tylko bieliźnie termoaktywnej. Razem z nami do jaskini zjechał Andrew, wyjaśniając pokrótce gdzie możemy się poruszać, a gdzie ze względu na ochronę osadów w jaskini byłoby to niewskazane.

Koshilat Maqandeli - ludzik jest widoczny na lewo od otworu, na wysokości najwyższej jego części fot. Mateusz Golicz

W sali spędzamy ok. 1.5 - 2h, fotografując maleńkich ludzików na linie i promienie słońca wpadające poszczególnymi otworami. Pomogliśmy też zebrać trochę śmieci. Perspektywa wychodzenia tych 159 metrów była przerażająca, ale stanowiła także swego rodzaju wyzwanie. Ostatecznie nie było tak źle - nasze czasy wahały się od 13 (Furek) do 20 minut. Reinhard powiesił nam dwie dodatkowe liny w otworze First Drop, dzięki czemu mogliśmy się podzielić i nie wychodzić przez pół dnia. Andrew został podniesiony wyciągarką.

Czekając na wyjście wszystkich, a potem klarując sprzęt, podyskutowaliśmy sporo z Reinhardem na temat jaskiń w Omanie i Omanie jako takim. Reinhard pokazał nam dwa otwory systemu Khaf Thary-Funnel Cave-Three Window-7th Hole-Arch Cave, przekazał też dosyć szczegółowe plany systemu i dał kilka podpowiedzi odnośnie trawersu 7th Hole-Khaf Thary, którym byliśmy najbardziej zainteresowani. W miłej atmosferze, rozstaliśmy się tuż przed zmrokiem.

Rano obudziliśmy się bez palników. Jak się okazało, zostały rozjechane podczas nocnych manewrów, mających na celu ustawienie samochodów tak, aby jak najlepiej osłaniały od wiatru. Opóźniło to nasze śniadanie o ok. godzinę, którą trzeba było poświęcić na doprowadzenie jednego z palników do stanu używalności przy pomocy podnośnika samochodowego. Drugi niestety złamał sie w krytycznym miejscu. Na ten dzień (25.02.) zaplanowaliśmy akcję w systemie Salmah - trawers pomiędzy 7th Hole a Khaf Thary. Ponieważ nie byliśmy pewni drogi powrotnej po powierzchni z Khaf Thary, założyliśmy z góry powrót jaskinią (trawers tam i z powrotem).

Otwór 7th Hole fot. Michał Ciszewski

Nieśmiałe szacunki przewidywały, że zajmie nam to ok. 8 godzin. W praktyce, po siedmiu udało się nam dopiero opuścić zasięg światła dziennego, tj. znaleźć się na dnie ciągu studni wlotowych, na głębokości ok. -260 m. Tu jaskinia się zaczynała. Zjazd na tę głębokość zajął nam dużo czasu ze względu na konieczność testowania różnych opcji zjazdu i wbijanie punktów asekuracyjnych. Zastaliśmy wprawdzie wiele kotew HSA, ale w większości umieszczonych pod kątem zastosowania grubych lin i dywaników. Dla nas jednak, chcących w tej jaskini zastosować 70m liny wspinaczkowej, a następnie linę statyczną 8.5 mm, nie mogło być mowy o kompromisach w sprawie tarcia.

Wewnątrz 7th Hole - sylwetka człowieka w lewej dolnej części zdjęcia fot. Michał Ciszewski

O godzinie 18 zjedliśmy na dnie lunch, włączyliśmy czołówki i ruszyliśmy w głąb. Po rozmiarach "wlotówki" spodziewaliśmy się dużych przestrzeni, ale to co zastaliśmy i tak dalece nas zaskoczyło. Nie będę opisywał wielkości korytarzy, bo i tak nikt w to nie uwierzy. W każdym razie, korytarzem o kubaturze klasy Koshilat Maqandeli szliśmy ponad 10 minut. Potem nastąpiło zwężenie do ciasnotek o wymiarach rzędu 4 m x 5 m z dekoracją w postaci pni drzew zaklinowanych pod stropem. Drogę zaczęły zastawiać nam progi - niewielkie, bo o wysokości 3 - 4 m, ale uciążliwe w pokonywaniu. W przeciwieństwie do studni wlotowej, progi miały być oporęczowane, toteż nie wzięliśmy na nie lin. Liny istotnie wisiały, ale było to poręczowanie ŚMIAŁE.

Bariery w jaskini fot. Michał Ciszewski

Marek i Słupek, ryzykując utratę uprawnień instruktorskich, włożyli łącznie kilka godzin w poprawki za pomocą różnego sprzętu znalezionego po drodze. Właściwie każdy odcinek wymagał wymiany przetartych odcinków, dołożenia punktu zabezpieczającego, czasem także przełożenia punktu podstawowego na coś bardziej budzącego zaufanie niż 2-centymetrowa naturka. Gdyby była to typowa akcja tatrzańska, dawno wysiedlibyśmy termicznie. Po ok. 4.5h dotarliśmy do partii przyotworowych otworu Khaf Thary tj. Selmeh Highway. Rozpoznaliśmy to po kubaturze korytarzy - do powierzchni czekał nas jeszcze kilometr "gangami". Tam, po długim postoju i kontemplowaniu gwiazd przy drzewach rosnących w Khaf Thary, zawróciliśmy jaskinią do domu, na spotkanie świtu i Andrzeja, którzy czekali na nas przy 7th Hole. Cała akcja, razem z ekspresowym powrotem, zajęła nam 19 godzin.

Ocean Indyjski fot. Marek Lorczyk

Przez pozostałą część dnia odchorowywaliśmy akcję. Zjedliśmy obiadośniadanie i zjechaliśmy z gór, aby zażyć kąpieli w Oceanie Indyjskim i wrócić do Muskatu. Wieczorem wyszliśmy na trochę zwiedzania, m.in. na bazar. Niewiele pamiętam z tego dnia, poza tym, że było bardzo sennie. Nawet Furek w końcu padł i spał jak zabity.

Przedostatniego dnia pobytu w Omanie tj. 27.02., na zaproszenie Dyrektora Departamentu (przełożonego Andrew) stawiliśmy się całą ekipą w Ministerstwie Turystyki. Wymieniliśmy grzeczności i przedyskutowaliśmy możliwości współpracy pomiędzy polskimi grotołazami zrzeszonymi w PZA a Sułtanatem. Podziękowaliśmy serdecznie za możliwość wejścia do Koshilat Maqandeli. Na zakończenie spotkania przypadkiem zrzuciłem na podłogę (na szczęście mój) komputer, dzięki czemu w stratach materialnych przebiłem wydarzenie z palnikami. Dalszą część dnia spędziliśmy ponownie w Wadi Dayquah, wspinając się na drogach w skale nieco przypominającej Tatry. Wspinaliśmy się aż do zmroku i dalej, kończąc nocną kąpielą w małym jeziorku w wadi.

Meczet Sułtana Qaboosa fot. Mateusz Golicz

Nasz wyjazd zakończyliśmy 28.02. zwiedzaniem Wielkiego Meczetu Sułtana Qaboosa, jednego z większych na świecie. W meczecie znajduje się m.in. drugi co do wielkości dywan świata, mierzący ok. 0.43 ha. Potem udaliśmy się nad morze. Trudno było uwierzyć, że wkrótce czekać będzie nas drastyczny skok temperatury - owego dnia temperatura wynosiła ok. 37 st. w cieniu. Około północy wystartowaliśmy z Muskatu, mając w perspektywie powrót do szarej codzienności i do szarych, zimnych i ciasnych jaskiń w Tatrach.

Oman zapamiętałem jako kraj dosyć przyjazny przyjezdnym, przynajmniej o tej porze roku. Mimo różnic kulturowych, mimo tego, a może właśnie dlatego, że jest to państwo policyjne, czuliśmy się dosyć bezpiecznie. Nie widzieliśmy jednak reżimu na ulicy, może poza wielkimi portretami Sułtana. Nie spotkaliśmy się z agresywnymi zachowaniami. Ruch drogowy jest w miarę normalny tj. samochody jeżdżą w spodziewanym kierunku i po jednym na każdym pasie. Większość kierowców używa nawet kierunkowskazów. Nikt nigdzie nie wymagał od Pumy zakładania chusty; jedynie w restauracjach byliśmy czasem proszeni do osobnej sali. Nie było znaczących problemów żołądkowych i nie spotkaliśmy zbyt dużo tzw. robactwa. Walory przyrodnicze Omanu, w tym jaskinie, są za to niesamowite. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze będzie mi dane do tego kraju wrócić.


Mateusz Golicz


Podziękowania dla Andrzeja i Michała za przygotowanie organizacyjne tego wyjazdu.

zaloguj się