Strona główna | Aktualności | O klubie | Członkowie | Wyjazdy | Wyprawy | Kursy | Biblioteka | Materiały szkoleniowe | Galeria | Inne strony | Dla administratorów

Relacje:Wyprawa żeglarska po Morzu Karaibskim

Rejs żeglarski po Morzu Karaibskim

12 03 - 31 03 2024
Uczestnicy: Teresa i Damian Szołtysik, osoby tow. - Jan Masztalski (skiper), Kazik, Asia, Kasia, Ania, Konrad, Grzegorz

Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2024%2FAntyle

Rejon rejsu

Duchy Indian Karaibów i Arawaków, pirackie legendy, burzliwa historia ale przede wszystkim wspaniałe pejzaże i morska przygoda były motywem, dla którego zamustrowaliśmy się na rejs żeglarski po Morzu Karaibskim. Ów rejs odbywał się wzdłuż wysp Małych Antyli od wyspy Saint Martin po Martynikę (środkowe Antyle). Wielkie i Małe Antyle (zwane potocznie, choć niesłusznie Karaibami) oddzielają pełny Atlantyk od akwenów Morza Karaibskiego i Zatoki Meksykańskiej. Może dla grotołaza bardziej atrakcyjnym obszarem są te zachodnie wyspy (m. in. Kuba, Haiti, Jamajka) z uwagi na ich krasowy charakter lecz Małe Antyle w swym wulkanicznym pochodzeniu prezentują się okazale pod względem górskim. Jednym wspólnym mianownikiem jest bujna roślinność tropikalna pokrywające większość masywów górskich. Z kolei morze wydaje się błękitne co znakomicie kontrastuje z zielonymi wybrzeżami. Z Warszawy via Paryż przeskakujemy Atlantyk. Idąc z lotniska na zabukowane miejsce noclegowe napotykamy na watahę kilkunastu bezpańskich psów. Kilka podbiega do nas z wrogimi zamiarami. Na szczęście leży tu sporo kamieni, którymi skutecznie odstraszam czworonogi. Cała załoga miała się spotkać w miejscowości Marigot na podzielonej między Holandię i Francję wyspie Saint Martin. Nieopodal zresztą znajduje się lotnisko, którego pasy rozpoczynają się właściwie na plaży co skutkuje w trakcie startu lub lądowania samolotów potężnymi turbulencjami powietrza wyrywającym plażowiczom ich „sprzęt”. My z Teresą pierwszą noc spędzamy po holenderskiej stronie by nazajutrz przespacerować się wzdłuż drogi na stronę francuską. Jest tam oznaczony postumentem punkt graniczny z flagami obu krajów (część holenderska to właściwie terytorium stowarzyszone). Nad mariną w Marigot króluje wzgórze z ruinami fortu Louis - pozostałości po burzliwych czasach walki o dominację dawnych, europejskich potęg morskich. Oczywiście idziemy zobaczyć warownię gdzie pętają się sporych rozmiarów iguany. Tu też spotykamy parę z Polski, która przemierzała od 2 miesięcy Amerykę Pd. a podróż kończyła właśnie rejsem wzdłuż Antyli na „Bajce”.

Załoga

Rejs odbywał się na 2 jachtach – katamaranach. Były to „Bajka” dowodzona przez wybitnego żeglarza – Tomasza Łopaty oraz „Chmurka” dowodzona przez nie mniej doświadczonego żeglarza – Jana Masztalskiego. Jest on zresztą też doskonałym wspinaczem i paralotniarzem a także kończył kurs speleo w WKTJ. My po południu okrętujemy się na „Chmurce” zapoznając się z resztą wymienionej wyżej załogi. Jak się później okazało, przypadkowy skład ludzi okazał się wspaniałą grupą, z którą przeżyliśmy równie wspaniały rejs. Pierwszą noc zostajemy w marinie zapoznając się z jachtem i zasadami zachowania podczas rejsu. Skiper dzieli nas na 2-osobowe wahty kambuzowe. Wspólnie też ustalamy zakup jedzenia.

Nazajutrz robimy potężne zakupy i wszystko zwozimy na jacht. Wkrótce też odbijamy z Marigot. Pogoda nagle ulega pogorszeniu, leje i wieje niekorzystny wiatr więc idziemy na silnikach. Omijamy łukiem północne i zachodnie rubieże Saint Martin kierując się na SE. Z prawej burty mijamy sąsiednią Anguillę. Morze lekko wzburzone, wg mnie jakieś 5 w skali Bouforta. Pod wieczór dopływamy do uroczej zatoczki w górzystej i bezludnej wysypce Ile Fourchue. Jest tu kilka stałych boi więc przy jednej z nich cumujemy, podobnie jak towarzysząca nam „Bajka”. Woda jest spokojna i pełna baraszkujących żółwi. Są one całkiem spore (do 1 m). Oczywiście zaliczamy kąpiel w morzu a z soli opłukujemy się już na jachcie (tak już będziemy czynić podczas całego rejsu).

Zmierzch

Noc mija spokojnie. Ponieważ nazajutrz mamy ruszyć dopiero w południe to ja z Esą wykorzystuję ten czas na wycieczkę po tej bezludnej wysepce. Na ląd dostajemy się kajakiem (mieśmy go do dyspozycji na pokładzie). Po wylądowaniu na plaży ruszamy na przełęcz i później na pobliski, skalisty szczyt. Zadziwiająca roślinność. Z szczytu widać już sąsiednią Saint Barhelemy i bezmiar Atlantyku na wschodzie. To tu kiedyś błąkał się Kolumb podczas swych odkrywczych wypraw. Wracamy kajakiem na jacht. Reszta załogi uprawiała snorleking. W pięknej pogodzie podpływamy jachtem do sąsiedniej Saint Barth (również należy do Francji) i cumujemy na boi w basenie jachtowym stolicy wysypy – Gustavi. Na ląd dostajemy się pontonem z przyczepionym silnikiem. Za każdym razem tak dostajemy się na ląd bo do marin nie zawijaliśmy. Jest upał. Zwiedzamy nie co senną acz bogato wyglądającą Gustavię. Udajemy się pod fort Oskar i później wracamy na jacht. Nocujemy w zatoce.

Kolejny dzień rejsu to dłuższy przelot na Saint Kitts i Nevis. To samodzielne państwo. Idziemy na żaglach lecz także wspomagamy się silnikiem gdyż pasat jakoś nietypowo zmienia kierunek. Zamiast półwiatru wieje z przodu. Halsówka bajdewindami wydłużała by podróż w nieokreślony czas. Staramy się więc zawsze mieć to co najmniej 4 węzły. Kilka słów o nawigacji. Jacht posiadał nowoczesny system nawigacji. Automatyczna analiza rzeczywistego i pozornego wiatru, siła dryfu, prądu. Autopilot samodzielnie ustawiał ster do optymalnego kursu a właściwie nie pozwalał z niego zbaczać. Wysokie fale rzucały jachtem na wszystkie strony. Poruszanie się po jachcie w takich warunkach jest mocno utrudnione. Bardzo trzeba uważać by nie wypaść za burtę przy przemieszaniu się wzdłuż relingów.

Załoga

Niemal wszystkie wyspy są powulkaniczne. Wygasłe stożki widać z daleka, z reguły szczyty otoczone są malowniczą koroną chmur. Na zachodzie z morza stromo wyrasta wysoka góra na Sabie. Widzimy także kontury Saint Eustachy (obie należą do Holandii). Docieramy do Basse Terre – stolicy wyspy. W zatoce na kotwicy spędzamy noc. W kolejny dzień skiperzy robią odprawy paszportowe a my busikiem objeżdżamy zachodnią część wyspy. Znajduje się tu największa warownia na Antylach – fort Brimstome Hill. Zwiedzamy tą szacowną budowlę a później starą destylarnię rumu a także możemy zobaczyć potężne rozłożyste drzewo. Rozkwit tego regionu Europejczycy budowali na niewolniczej pracy Murzynów sprowadzanych masowo z zachodniej Afryki na miejsce wytępionych Indian, zasiedlających Antyle przed przybyciem białych. Zatrzymujemy się na chwilę przy suchym obecnie korycie Bloody River. Tu odbyła się wielka rzeź Indian. Zapędzonych do koryta rzeki, Anglicy na różne sposoby pozbawiali życia. Stąd nazwa rzeki (Krwawa Rzeka). Podobno przez 3 dni od rzezi rzeka spływała krwią. Czarni niewolnicy swą katorżniczą pracą budowali dobrobyt białych kolonizatorów. Ich potomkowie to głównie obecni mieszkańcy wysp. My wieczorem jeszcze podpływamy pod sąsiednią Nevis gdzie w zatoce na kotwicy spędzamy noc.

Pogoda ciągle podobna. Słońce na błękitnym niebie. Bierzemy z rana kurs na Montserat. To kolejna wyspa państwo z wulkanem Soufiere Hills (915). Lewą burtą trawersujemy skalistą Redondę. Kotwiczymy po kilku godzinach żeglugi w uroczej zatoczce Litlle Bay. Na Mapach.cz analizuję brzeg i układam plan na popołudnie. Jan pontonem podrzuca nas (Esa, Kasia, Ania, Konrad i ja) za skalny cypel na odludną plażę. Stąd wąziutką ścieżynką w kolczastych chaszczach drapiemy się na przełęcz skąd rozciągał się boski widok na morze i zarazem góry na wyspie. Schodzimy do osady gdzie umówieni byliśmy z resztą załogi. Wieczór spędzamy w miejscowej knajpce i w miejscowych „klimatach”. Kameralne miejsce między palmami i zachodzącym słońcem. Może to kicz ale jakże fajny. Na jacht wracamy już po ciemku.

Przed południem opływamy zachodnie brzegi Montserat obserwując szkody poczynione przez erupcję wulkanu. Zastygłe rzeki lawy dotarły aż do morza. Zachodnia i południowa część wyspy została całkowicie zniszczona, większość ludności uciekła na inne wyspy. Wulkan nadal dymi ale na wyspę wraca życie. My natomiast prujemy modre wody kierując się na francuską Gwadelupę. Kotwiczymy z zatoczce przy Malendure naprzeciw wysepki Pigeon znanej z podwodnego rezerwatu Cousteu. Po spędzonej tu nocy Janek podrzuca nas pontonem w pobliże wysepki (mnie i Esę oraz holujemy kajak). Konrad z Kasią płyną wpław, reszta pontonem. Opływamy kajakiem wsch. brzegi wysepki, obserwujemy bogaty podwodny świat i wychodzimy na najwyższe wzgórze wyspy. Na jacht wracamy kajakiem po rozfalowanym już morzu. Reszta również dociera bezpiecznie na jacht. Po południu płyniemy na Wyspy Święte (Les Saints). Na północy zostawiamy górzystą Gwadelupe i kotwiczymy w przeuroczej zatoczce przy Głowie Cukru w pobliżu Terre-de-Haut. Po wylądowaniu, lądem idziemy (z wyjątkiem Asi i Kazia oraz Jana, którzy podpłynęli pontonem) ok 2 km do centrum tego uroczego miasteczka. Zjadamy kolację w miejscowej knajpce w stylu francuskim. W nocy wracamy na jacht w ten sam sposób.

Indian River

Cieśninami między Świętymi Wyspami wydostajemy się na otwarte wody. Tym razem sprzyjający wiatr gna nas na żaglach w stronę widocznych gór na Dominice. Na wschodzie majaczy dość płaska Maria-Galante. Pedzimy na południe czasem refując żagle. Jeżeli chodzi o czynności związane z obsługą jachtu to generalnie nad wszystkim panował kapitan. Pomagaliśmy jedynie przy cumowaniu i kotwiczeniu. Czasem na kabestanach. Jan oczywiście udzielał nam odpowiedzi na wszystkie czasem może dziwne pytania. Gnani pasatem szybko zbliżamy się do następnej wysypy. Niemal 8 węzłow na rozbujanym morzu to wg mnie dość znaczna szybkość. Po południu meldujemy się w zatoczce w pobliżu Portsmouth. Do miejsca kotwicznego doprowadza nas 2-metrowy delfin przeskakujący z fali na falę przed jachtem. Dominika to również niepodległy kraj. Gdy tylko kotwica spoczęła na dnie podpływają do nas czarni znajomi Janka – „what’s new my friend?” – i wkrótce wszystko ustalone. Podpływa do nas drewniana łódź i zabiera nas na magiczną przejażdżkę Indian River. Z morza wpływamy na dostojną wodę wijącą się w tropikalnym lesie. To było cudowne. Dziwy nad dziwami tak chciało by się powiedzieć. Splątane rośliny, niewyobrażalnie rozbudowane korzenie drzew tkwiące w rzece, kolorowe kwiaty i odgłosy dżungli. Czarny przewodnik wiosłuje i objaśnia nam różne rzeczy. Niegdyś mieszkali tu Karibowe, stąd nazwa rzeki. Po drugiej stronie wyspy jest „wydzielone” ich terytorium Kalinago. Jedyna bodaj ostoja Indian na Antylach. Docieramy do końcowej „przystani”, powyżej której rzeka przybiera już górski charakter. Jest tu mała lokalna knajpka i kilku palących ziele rastów. Wraz z Kasią, Anią i Esą idziemy w górę rzeczki docierając do zadziwiających korzeni drzew i cudownych kwiatów. W międzyczasie reszta ekipy „balowała” już w knajpce. Każdy próbuje lokalnego „dynamitu” z procentami i w weselszych humorach wracamy łodzią na morze. W porcie obserwujemy nie łatwe życie miejscowych rybaków. Wieczorem przychodzi do nas ekipa z „Bajki”. Tomek z Jankiem robią wspaniały koncert szant i nie tylko przy naszym czynnym udziale. Doprawdy znakomita impreza. Kończymy ją po północy. Przy okazji trzeba zaznaczyć, że na tych szerokościach geograficznych zmierzch trwa tylko kilka chwil.

Monserat

Następnego dnia podpływa ponownie łódź i zabiera nas na ląd. Wchodzimy do busa i jedziemy wokół wysypy. Co tu dużo pisać. Wyspa jest urocza, dość dzika, inna niż pozostałe. Wysokie góry pośnięte dżunglą, wyloty kanionów (w ogóle dobry teren do eksploracji kanioningowej). Malownicze atlantyckie wybrzeże zajadle atakowane przez ocean. Na terenie Kalinago możemy zaobserwować ciut inne fizjonomie ludzi, Indianie są tu wymieszani z czarnymi. Od Marigot przejeżdżamy przez górzyste wnętrze wyspy wracając na stronę karaibską. Udajemy się do zabawowego kanionu (właściwie jego wylotu) przepływając fragment wpław. Potem docieramy do cudownego miejsca. Wodospadów Mama i Tata. Majestatyczne miejsce. Niestety już niedługo może się to zmienić gdyż Chińczycy planują „zagospodarować” turystycznie tą wyspę. Po całodniowej wycieczce o zmierzchu docieramy do Rossou, stolicy Dominiki. W międzyczasie Tomek z Jankiem podpłynęli do tego miejsca i zabierają nas na jachty gdzie spędzamy noc.

Ostatni przelot jest już na Martynikę. Znów w niekorzystnych warunkach na silniku docieramy do pięknej zatoki Les-Anes-d’Arlet. Tu kąpiemy się w morzu i podziwiamy podwodną rafę. Nazajutrz kończymy rejs w nieodległym Le Marin. Po drodze mijamy okazałą Diamont Rock. Wystająca niemal pionowo z morza skała była przed 2 wiekami militarnym przyczółkiem Anglików. Po południu docieramy do mariny gdzie Janek wykazuje się niesamowitymi umiejętnościami w lawirowaniu między ciasno zastawionymi jachtami. Wszystko się udało znakomicie. Rejs dobiegł końca. Zrobiliśmy 300 Mm łącznie na żaglach i silniku gdyż wiatr często mocno nam nie sprzyjał. Wieczorem w marinie idziemy na pożegnalną kolację gdzie Grzesiu dokonuje „retrospektywy” rejsu.

Załoga super. Konrad – mistrz gotowania, Grzegorz – filozoficzne rozważania nad życiem, Asia z Kaziem z Toronto – moje pokolenie, długie rozmowy, dziewczyny – Kasia (niezrównana pływaczka) i Ania (odpowiedzialna skarbniczka wyprawy) – stwarzały pozytywny klimat, Teresa – służyła pomocą przy każdej okazji, Janek – nasz skiper – bardzo barwna postać. Wiele się dowiedziałem. Moja skromna rola sprowadzała się do asysty przy obsłudze jachtu i kuchni (tu mnie wyręczały głównie dziewczyny za co niezmiernie dziękuję), no i może trochę inicjatywy na lądzie. Nazajutrz się żegnamy. Wszyscy tego samego dnia wracają do kraju. Ja z Esą zostajemy jeszcze 4 dni na Martynice by zobaczyć jej wnętrze i dokonać wyjścia na jej najwyższy szczyt, wygasły wulkan – Mt. Pelee (1397).

Po rozstaniu z załogą (podwozimy jeszcze wypożyczonym autem Asię i Kazia na lotnisko) ruszamy w głąb wyspy. Na północ górską drogą. Nie potrafimy nadziwić się nad tutejszą przyrodą. Po drodze zatrzymujemy się w Arboretum i robimy spacer po tropikalnym lesie wytyczoną ścieżką. Wkrótce jednak docieramy do kanionu Alma na rzece Blanche. Oczywiście nie posiadaliśmy sprzętu kaniongowego więc nie było mowy o „sportowym przejściu” jednak postanowiliśmy zobaczyć tyle na ile pozwoli teren. Na tych wyspach kaniony porośnięte są tak bujną roślinnością, że czasem trudno dostrzec gołe ściany. Od drogi w górę strumienia prowadziła ścieżka niby wiodąca do wodospadów Alma. Podążamy nią w górę i początkowo strumień jest w dole. Ścieżka jednak staje się coraz bardziej nikła i błotnista. Docieramy do strumienia płynącego w wąwozie zieleni. To lewym, to prawym brzegiem mykamy do góry szukając wydeptanych śladów. W końcu strumień doprowadza do pionowych ścian a drogę grodzi niewielki wodospad lecz z głęboką wodą pod nim. Esa wypatruje nikłą ścieżynkę w stromym zboczu do góry. Tu już mamy elementy wspinaczki. Łapiąc się kamieni i korzeni (uważać należy na pająki i nieznane „stwory”) windujemy się kilkadziesiąt metrów ponad dno wąwozu. Dalszą drogę zagradza nam zwalona palma ustawiona pionowo. Tego już nie odważamy się forsować. Zawracamy drogą podejścia gdyż inne drogi po prostu nie było. Później bacząc by nie zbłądzić wracamy do punktu wyjścia. Zachwyceni jednak jesteśmy odgłosami dżungli i jej natarczywości. Po drodze też mijamy gigantyczny korzeń drzewa. Już nie daleko samochodu Teresa natknęła się na dużego kolorowego i włochatego pająka. W deszczu jedziemy pod kaskadę Gandarme. Bardzo wąską i krętą drogą zjeżdżamy na zach. wybrzeże do Saint Pierre i na nocleg do Bellenue. Kwatera jak kwatera lecz w nocy przeżyliśmy lekki koszmar. Otóż gdy Esa na bosaka szła do łazienki w nikłej poświacie zauważyła na podłodze jakiegoś paskudnego stwora (niesamowity przypadek). Podniosła paniczny alarm. Odruchowo złapałem czołówkę a w jej świetle ujrzałem niemal 20-centymetrową „gąsienicę” z bocznymi wypustkami sunącą w stronę naszego łóżka. Złapałem za sandał i podeszwą naciskałem owo „to” aż przestało się paskudztwo ruszać. W panice nawet nie zrobiłem zdjęcia tylko jak najszybciej spuściłem zmiażdżone resztki w ubikacji. Jak się później okazało (przeszukałem neta) była to skolopendra (https://pl.wikipedia.org/wiki/Skolopendra_olbrzymia ). Pomijając groźbę ukąszenia to gdyby mi tak weszła w nocy na klatę to prędzej bym zszedł na zawał. Przy drugim tam noclegu zakryliśmy wszystkie możliwe dziury i szczeliny a okna dokładnie zamokliśmy (to może chodzić po ścianach).

Mt Pelee

Planowana na ten dzień wycieczka na Pelee po analizie pogody przesunęliśmy na dzień następny (miało nie padać na szczycie). W zamian zrobiliśmy fajny spacer do Toboggan du Carbet. Taki niewielki kanion z fajnymi kaskadami u góry. Idzie się niemal ciągle po wodzie. U góry robimy już kaniongowe tobogany choć bez neopremów specjalnie przyjemne to nie jest.

Następnego dnia pogoda siada „w dziesiątkę”. Przez Saint Pierre (dawna stolica Martyniki zniszczona całkowicie przez wybuch Pelee w 1902 roku) podjeżdżamy do punktu startu powyżej Le Morne Rouge. Lekka bryza i początek dnia są znakomitym czasem do górskiej wycieczki. Krajobrazy niesamowite. Docieramy do kaldery. Później schodzimy w dół by ponownie wywindować się stromo do góry. Czasem trzeba użyć rąk. Górna grań (góra/dół) jest kamienista. Wyjście od parkingu zajmuje nam niespełna 2 h. Z szczytu widok od gór sąsiedniej Dominiki po leżącą na południe Saint Lucię. Z jednej strony Atlantyk z drugiej Morze Karaibskie. Wysokość góry nie jest imponująca lecz wysokość względna już tak bo odniesieniem jest morze. Sprawnie schodzimy tą samą drogą do auta. Na szlaku przy tej pogodzie pojawia się dość sporo turystów. Tego samego dnia jedziemy jeszcze na półwysep Caravelle gdzie przechodzimy ciekawą pętlę. Charakterystyczny dla tego miasta jest las namorzynowy. Ostani nocleg mamy w Le Robert. Przed odlotem idziemy jeszcze do kaskady Fond Nicolas. Wieczorem opuszczamy słoneczną Martynikę i tym samy kończymy karaibską przygodę. Udało nam się połączyć żeglarski rejs z górskimi włóczęgami oraz zobaczyć życie mieszkających tam ludzi.

zaloguj się