Strona główna | Aktualności | O klubie | Członkowie | Wyjazdy | Wyprawy | Kursy | Biblioteka | Materiały szkoleniowe | Galeria | Inne strony | Dla administratorów

Usa

KANADA/STANY ZJEDNOCZONE - wyprawa rowerowa Great Divide*

17 VII - 4 IX 2009
Uczestnicy: Damian Szołtysik, Paweł Szołtysik, Krzysztof Hilus

Zdjęcia - http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2009%2FUSA


Tym razem żadnych jaskiń.

Trasa naszej podróży


Górski szlak rowerowy (Great Divide Mountain Bike Route http://www.adventurecycling.org/routes/greatdivide.cfm) został wytyczony ponad 10 lat temu przez grupę entuzjastów MTB z Montany. Obecnie są dostępne mapy (7 sekcji) w skali 1:250 000 opisujące szlak od kanadyjskiego Banff do Antelope Wells na granicy meksykańskiej. W terenie szlak nie jest oznaczony. Jego długość to 2700 mil (ok. 4500 km). Wiedzie on przez Góry Skaliste przekraczając ich grań 33 razy. Mimo, że szlak ma typowo górski charakter to w kilku przypadkach zdarza się pokonywać rozległe płaskowyże, które również dzielą zlewisko Atlantyku od Pacyfiku. Jest to Great Basin w Wyoming oraz część Nowego Meksyku. Szlak wykorzystuje drogi szutrowe, ścieżki oraz odcinki dróg asfaltowych wiodących najbliżej Continental Divide. 66 km deniwelacji. Szlak zaczyna się w Banff. To kanadyjski park narodowy Gór Skalistych w prowincji Alberta. Krajobraz typowo alpejski. Szlak podąża na południe przechodząc do prowincji Kolumbia Brytyjska. Na tym odcinku droga przedziera się potężnymi dolinami wśród istotnie skalistych szczytów o zadziwiająco ukształtowanych warstwach skalnych. Doliny porośnięte są borami. Wiele strumieni, rzek a nawet jezior. Na terenie Stanów Zjednoczonych w Montanie początkowo ma podobny charakter. Potem jednak góry przybierają bardziej obłe kształty i stają się mniej „skaliste”. Porośnięte prerią czasem mają charakter półpustynny. Miasteczka i osady są małe i rozrzucone na dużym obszarze. Lesiste i skaliste jest pogranicze stanów Montana, Idaho i Wyoming. Szlak przechodzi po południowych skrawkach parku Yellowstone i przez Teton słynący z śmiałych szczytów i pięknych jezior. Jednak prawie cały Wyoming ma półpustynny charakter, w szczególności tzw. Great Basin, równinny obszar w głównym grzbiecie Rockies. Colorado to znów wysokie góry i lasy. Tu też znajduje się najwyżej położona przełęcz na szlaku – Indiana Pass wznosząca się na niemal 3600 m n.p.m. Nazwa stanu jest wymowna. Góry są kolorowe a dominuje czerwień i żółć. To oczywiście różne minerały. Stan Nowy Meksyk jest dość zróżnicowany. Na północy szlak przedziera się przez dzikie, leśne ostępy by potem nagle zmienić się w półpustynne płaskowyże, stanowiące jednak ciągle wododział. To kraina rozległych kanionów, dolin i stołowych gór (mesas). Latem bardzo trudno o wodę. Strumienie i rzeki wyschnięte. Szlak kończy się na pograniczu amerkańsko-meksykańskim w miejscowości Antelope Wells.

Uczestnicy

Przebycie szlaku rowerem można zaliczyć do ciekawych doświadczeń zwłaszcza jak robi się to „od strzału jednym zamachem”. Szlak jest wymagający pod względem kondycyjnym, czasem technicznym a dla nas dodatkowo logistycznym. Po przebyciu rowerem przed dwoma laty kontynentu europejskiego (3500 km z Polski do wybrzeży Atlantyku głównie w terenie) myślałem o nowych wyzwaniach. Dość przypadkowo w Internecie natknąłem się na wzmianki o górskim szlaku rowerowym Gór Skalistych. Na początku marzenie, potem plan a w końcu realizacja. Początkowo planowałem samotną włóczęgę lecz do wyprawy przyłączył się jeszcze syn Paweł oraz przyjaciel jeszcze z szkolnych lat Krzysiek Hilus. Wszyscy nastawiliśmy się na pełną wyrzeczeń wędrówkę, wysiłek ale i wrażenia. Krótko mówiąc nasze marzenia się spełniły. A było to tak (poniższy opis nie jest kroniką lecz garścią luźnych wspomnień i refleksji):


KANADA

Alberta

W drodze na Elk Pass

Z Polski samochodem pojechałem z Pawłem do niemieckiego Marsbergu (tu mieszka obecnie Krzysiek). Następnie już razem do Brukseli (odwiozła nas Eryka, żona Krzyśka) skąd samolotem do Calgary. Wcześniej nawiązałem kontakt z Stanem Majcherkiewiczem. Wspaniały człowiek. Kilka lat temu rowerem przejechał całą Kanadę od Pacyfiku po Atlantyk (http://www.koloroweru.pl/strony/sm_rpk2002_0.html). Stan odbiera nas z lotniska. U niego w domu zostawiamy kartony z rowerów i nazajutrz jego syn zawozi nas do Banff. Tu tylko niezbędne zakupy (m in. spray na niedźwiedzie i gaz do gotowania) i od razu w daleką drogę. Pogoda cudowna. Pierwsza mila już jest krwawa. Krzysiek zalicza glebę na szczęście bez poważniejszych konsekwencji bo rany zagoiły się jeszcze przed końcem wyprawy. Dolina którą podążaliśmy miała imponujące rozmiary. Wysokie szczyty, rzeki, ostre podjazdy, zjazdy po kamienistych traktach wymagające ciągłej koncentracji. Jesteśmy oczarowani wszystkim co nas otacza. Obawialiśmy się nagłego spotkania z większymi osobnikami tutejszej fauny z misiem grizzly na czele. Czyniliśmy przeto trochę hałasu. O ramę obijał się zawieszony garnuszek a oprócz tego czasem używaliśmy gwizdków w terenie, który wydawał się mocno odosobniony. Prócz jeleni, saren czy mniejszych zwierzaków nic nie wchodziło w drogę. Spray na niedźwiedzie (gaz pieprzowy) okazał się jednak skuteczny gdy na pierwszym biwaku użyliśmy go przypadkowo na siebie. Sytuacja była nieco zabawna lecz skutki już niezbyt. 3 godziny przychodziliśmy do siebie a sprzęt (na który „pstryknąłem”) dawał nam popalić w sensie dosłownym przez 2 tygodnie. Przełęcz Elk (1905) dała nam się również w znaki. Pchanie roweru po kamieniach w upale, podjazd to po trawach to po kamieniach a na dodatek roje komarów. Pokonaliśmy jednak pierwszy wododział i wjechaliśmy do Kolumbii Brytyjskiej.

Kolumbia Brytyjska

W Kanadzie

Lasy, lasy, lasy. Dziesiątki a w efekcie setki mil (na początku przeliczaliśmy wszystko na kilometry lecz to bez sensu, to się nie da. Po kilku dniach wsiąkliśmy w mile, stopy, funty itd.) raz w górę, raz w dół. Dolina, przełęcz, dolina i tak ciągle. W pewnym miejscu drogę zastąpił nam potężny łoś. Spostrzegliśmy go w ostatniej chwili. Wiatr wiał w naszą stronę a ewentualny odwrót równał się podjazdowi. Hałasujemy lecz łoś jakoś nie myślał się cofnąć. W końcu jednak majestatycznie zagłębił się w kniei. Teren, którym jechaliśmy nie sposób porównać do tego co znamy w Europie (no może w Skandynawii lub Rosji). O ile u nas zawsze są jakieś przyczółki cywilizacji to tu jest tylko droga. Musimy mentalnie przestawić się na te odległości i na tą pustkę. Tak więc po kilku dniach wpadamy w swoisty rytm wyprawy. Jazda w przeróżnym terenie, posiłki, biwaki. Na czwarty dzień docieramy do granicy kanadyjsko-amerykańskiej.

STANY ZJEDNOCZONE

Montana

Gd.jpg

Na granicy w Roosville spotykamy Neala. Nowzelandczyk, który samotnie postanowił zmierzyć się z Great Divide. Przed tym w 4 lata samotnie opłynął świat jachtem. Razem wjeżdżamy na teren USA. Tak sobie myślałem, że siedział będzie tu ziewający przedstawiciel straży granicznej a tu rzeczywistość zgoła odmienna. Granica przypomniała mi dawną granicę NRD – RFN z tym iż musieliśmy się poddać procedurze fotografowania z przodu i w profilalach, przykładania palców na skaner i wypełnianiu jakichś formularzy a na koniec zapłacić 6 $ opłaty wjazdowej. Na pytania do kogo jedziemy i gdzie się zatrzymamy nie mogliśmy opowiedzieć wiec czujność strażników wzrosła. Po za tym jakoś im ciężko było zrozumieć: jadą razem a mieszkają w różnych krajach. W Eurece Krzysiek robi przyjęcie urodzinowe zapraszając również Neala. Razem z Nowozelandczykiem jechaliśmy jeszcze 2 dni. Montana to stan większy od Polski zamieszkały przez kilkaset tysięcy ludzi. Tu szlak robi wielką pętlę skręcając znów na północ w stronę Kanady.

W Montanie

Warto jednak było zrobić te kilkadziesiąt mil więcej. Bardzo ciekawy teren, urozmaicona technicznie droga. Podjeżdżamy pod pasma Glacier National Park. Zjazd do Whitefish należał do wspaniałych przeżyć. Pędziliśmy „na złamanie karku” po piaszczysto-szutrowej nawierzchni. „Tańczące rowery” , tak można określić naszą jazdę. Kamienie wielkości pięści powodowały, że często nie tam dokładnie jechaliśmy gdzie chcieliśmy a szybkość była znaczna. Gdy ktoś mnie spyta o przygody to powiem, że każda chwila zjazdu górskim szlakiem do takowych należała. Rowery były obciążone a co za tym idzie mniej sterowne. Dodatkowym niebezpieczeństwem były nagle pojawiające się dziury wykopane przez pieski preriowe. Taka wpadka mogła równać się zakończeniu wyprawy. Wbrew pozorom przy takim zjeździe pracuje więcej mięśni niż przy podjazdach. Dodatkowo czas reakcji na nagle zmieniające się sytuacje musi być bardzo krótki. Uważam to za ogromny sukces, że po przejechaniu całego dystansu w miarę cało dotarliśmy do celu. W Whitefish Krzysiek w sklepie rowerowym wymienia hamulce hydrauliczne na zwykłe tarczowe. Te pierwsze nie posiadają żadnej tolerancji na zwichrowane tarcze.

Nawigacja na szlaku nie przedstawiała większych trudności ale...

Krzysiek przetłumaczył sobie opis całego szlaku, dodatkowo posiłkowaliśmy się mapą a czasem kompasem. Ważny był licznik bo często na jego podstawie trzeba było nagle skręcić w niepozorną drogę. Jedna pomyłka była bolesna. Niby wszystko się zgadzało i pół dnia podjeżdżaliśmy makabrycznym podjazdem. I co? Nagle droga skończyła się w środku lasu. Prowadziła po prostu do wyrębu. Powrót i poczucie straconego czasu i sił. Na domiar złego rozpętała się burza. Zjeżdżaliśmy po błotnej mazi smagani strugami deszczu. Było to w miejscowości Ferndale. Jak się później okazało na rozwidleniu pojechaliśmy „trochę źle”. Na szczęście można było nadrobić zwykłą drogą. Potem już byliśmy przeczuleni. Jeszcze 4 razy zbłądziliśmy ale tylko „trochę”. Biwaki zawsze próbowaliśmy robić w pobliżu wody co często jednak nie było możliwe. Wypadały więc w różnym terenie i w różnych okolicznościach o czym by można długo pisać. Południowa Montana to kraina prerii. Wykorzystana na rozległe pastwiska dla bydła. W jeden dzień pokonaliśmy 2 razy Divide w deszczu i zimnie. Męczący dzień. W dodatku rowery oklejone były grubą warstwą błota zmieszanego z krowim łajnem z dodatkiem igliwia. Musieliśmy wstać o świcie by poświęcić 2 godziny na umycie sprzętu w pobliskiej rzece. Na osobną uwagę zasługują osady. Zawsze szukaliśmy „Grocery Store”. W przeciwieństwie do polskich sklepów, nawet tych wiejskich tutejsze zaopatrzone są fatalnie. Wybór mizerny o cenach nie wspominam. Tym niemniej nie mieliśmy innego wyjścia bo następny sklep mógł być 70 mil dalej. Osady bo trudno to nazwać miastami są często opustoszałe. Niby domy otwarte, auta przy domach otwarte a ludzi brak. Próbowaliśmy czasem zdobyć wodę i była to trudna sztuka. Po za tym te miasteczka z Dzikiego Zachodu tchną atmosferą zatrzymanego czasu. Nic tu się z pozoru (a może naprawdę) nie dzieje. Zastanawialiśmy się jak tu można żyć. Przykładem jest takie Ovando, miasteczko wśród pastwisk. Podobnie wygląda Basin, Grant i wiele innych. Powstawały w czasach Dzikiego Zachodu. Ich świetność jeżeli kiedykolwiek była przeminęła wraz wydobytym złotem. Większe miasteczka (wielkości jednej dzielnicy Rudy Śl) posiadały większy market, stację benzynową, czasem bibliotekę. Wszystkie miasta parterowe. Nas interesowały tylko sklepy spożywcze, ewentualnie rowerowe i biblioteki gdzie był darmowy Internet. Wspaniali na całej trasie byli ludzie. Serdeczni i otwarci. Ale wracam do Montany. Przed Basin szlak wiódł mocno w górę. Szlak przypominał tatrzańską ścieżkę. Nie sposób było jechać a pchanie rowerów szło opornie. 3 km w ponad godzinę. W końcu naszły nas wątpliwości a potem przerażenie, że znów zbłądziliśmy. Dzień miał się ku końcowi a my wspinaliśmy się trudnym szlakiem donikąd? Decyzja szybka. Wracamy do ostatniego pewnego punktu. Karkołomny zjazd i jesteśmy w punkcie wyjścia. Robimy ognisko i w środku kniei biwakujemy czujni na odgłosy z zewnątrz. W nocy w lesie słyszymy jakieś dziwne dźwięki. Z napięciem oczekujemy dalszych wydarzeń ale po kilkunastu minutach zalega cisza. Rano tą samą trasą idziemy jeszcze raz w górę. Gdybyśmy wczoraj poszli 100 m dalej to trafili byśmy na znak potwierdzający właściwy kierunek. Zjazd w dół był bardzo trudny. Musieliśmy nawet na zblokowanych hamulcach sprowadzać rowery. Potem droga się poprawia. Obok starych kopalń złota docieramy pięknym zjazdem do miasteczka Basin. Jak w westernie. Tu robimy jedzenie i suszymy po ostatnim deszczu rzeczy. Dalsza droga szlakiem Bannack do Grant to inny świat. Stary szlak dyliżansów, poszukiwaczy złota a potem osadników wiodący do Oregonu. Wiele się tu nie zmieniło. Wprawdzie zamiast konno pędzimy na rowerach ale kurz drogi jak i kurz historii i nas dopadają. O zmierzchu docieramy do Grant gdzie mamy zaskakująco wygodny nocleg. Następny dzień okazał się dniem pełnym wrażeń. Męczący podjazd na przełęcz Medecine Lodge ale potem 20-milowy zjazd przepiękną krainą. Spotykamy wiele stad antylop. Następnie długo jechaliśmy wspaniałym kanionem aż w pobliże Limy. Dalej znów pustkowia. Przez Montanę robimy około 700 mil.

Idaho

To krótki epizod. Pojawiają się lasy. Wjeżdżając do tego stanu lawirujemy między burzowymi chmurami. Błyskawice znaczą niebo wkoło a my wąskim korytarzem walczymy o każdy metr podjazdu na przełęcz Red Rock (2172) przekraczając granicę stanu oraz kolejny Divide. W Idaho mijamy duże jezioro. Nazajutrz wymyślamy objazd dłuższą drogą. Szlak wiódł bowiem po dawnej trasie kolei podsypanej lawowym pyłem. Po 3 milach ciągłego zakopywania się w pyle i zsiadania z rowerów decydujemy się na alternatywę dłuższą ale wygodniejszą. Uciekając lub chowając się ciągle przed deszczem docieramy koszmarnie długim i niewygodnym podjazdem do granicy Wyoming.

Wyoming

Great Basin

Tu obrzeżami parku Yellowstone meczymy się setnie niekończącym się podjazdem. Lasy parku nie odrodziły się jeszcze po gigantycznym pożarze z 1988 roku. Wszystkie nasze podjazdy staraliśmy się spokojnie pokonać. To była kwestia psychiczna. Najważniejsze nastawienie. Jeżeli spodziewasz się łatwizny każda mila więcej dłuży się w nieskończoność. Jeżeli wiesz co cię czeka znosisz wszystko z uśmiechem na ustach. Więc gdy teren pozwalał to nawet ucinaliśmy podczas takich podjazdów dłuższe pogawędki. Ten konkretny podjazd miał należeć do pestek a tu takie rozczarowanie. Ogólnie mieliśmy do czynienia z podjazdami do 20 mil (ok. 32 km). Zajmowało to czasem 4 – 5 godzin. Potem jednak zawsze czekał zjazd, który pozwalał zapomnieć o zmęczeniu. Tak było i tu. To prawdziwa bajka. Pędzisz w dół manewrując ciałem i hamulcami. Zerkasz na uciekające skały, drzewa, piach. Otacza cię tylko wspaniała przyroda. Czasem ryzykownie, czasem z rezerwą pokonujesz kolejne przeszkody w postaci wystających kamieni, dziur, leżących drzew. Piękny biwak nad rzeką a nazajutrz Grant Teton. Cudowna przyroda i góry o śmiałych kształtach. Jednak to wkrótce znika. Wyoming to półpustynia. Po bodajże 2 dniach docieramy na South Pass i do Atlantic City. To kluczowe miejsca w zdobywaniu Dzikiego Zachodu i osadnictwa w Ameryce. Szlak długo blokowany przez Indian stał się w drugiej połowie XIX wieku główną drogą do Oregonu. Z Atlantic City ruszamy na teren niemal pustynny, pozbawiony wody. Na opisie mapy jest mniej więcej taki tekst: „naciesz się widokiem drzew, następne zobaczysz za 130 mil w Rawllins”. Zaopatrzeni w żywność i kilka litrów wody na głowę ruszamy w ten niegościnny teren. Dozujemy każdą kroplę. Gnamy jak szaleni przez bezkres tej krainy w obawie przed prawdziwą lub też tylko wyimaginowaną obawą pogodowej niespodzianki. Gwałtowne opady zamieniają ten teren w bagnisko. To ostatnia rzecz, której pragniemy. Pokonanie patelni zajmuje nam dwa dni. Za Rawlinns jednak teren wiele się nie zmienia. Przez dalsze 90 mil nie napotykamy nawet najmniejszej budowli. Kilka słów na temat ruchu. Czasem spotyka się trucki. Te samochody w Stanach jeżdżą wszędzie. Kierowcy zawsze nas pozdrawiali. Zwalniali podczas mijania a potem na horyzoncie zostawał tylko tuman kurzu.

Colorado

Na biwaku

Tak dotarliśmy do Colorado. To piękny stan. Wysokie góry i nareszcie lasy. Pojawiają się rzeki i strumienie. Możemy nareszcie się wykąpać. W Steamboat Springs wymieniam środek suportu (były duże luzy) oraz opony. Colorado to też wysokie przełęcze. Z del Norte po fatalnej nocy (w nocy musieliśmy się ewakuować z parku po tym jak załączył się system podlewania trawników) zaczyna się 22 mile podjazdu na Indiana Pass (3600). Nie było tak źle. Ostatnie 12 mil na przełożeniu 1:1. Wysoko było zimno i wietrznie. Z przełęczy szybko uciekamy w dół do Platoro. Wspaniały zjazd przez cudowny wręcz teren.

Nowy Meksyk

Ostatni stan. Północ to trudny szlak gdzie musimy prowadzić często rowery. Wysokie porośnięte lasami góry z rozległymi widokami. Długi zjazd do El Rito to również wjazd do „prawdziwego” Meksyku. Nie jeszcze tego prawdziwego ale to co ujrzeliśmy pozwalało tak myśleć. Pojawiły się śmieci, zapadłe rudery, język hiszpański (już od Colorado jest wszechobecny). Hiszpańskie nazwy. Lasy ustąpiły skałom. Pojawiły się kaktusy. Wjechaliśmy także do kraju Apaczów. W Abiqiu z jednym z nich odbywamy długą rozmowę. Potem wjeżdżamy w krainę kanionów do kraju Nawahów. Jeden biwak wypadł w pobliżu chaty jednego z nich. Opowiadał o historii swej rodziny. W następny dzień nie spotkaliśmy białych. Jest tu wiele rezerwatów indiańskich. Ciekawostką przyrodniczą są skały na terenie rezerwatu Acoma i Malpais, zwłaszcza wielki łuk skalny. Dość trudną drogą docieramy do Pie Town. To dziura nie warta uwagi gdyby nie fakt że znajduje się tam darmowy hostel dla bikerów przemierzających Great Divide. Tak więc zimne piwo w lodówce wspaniale podreperowało nasze nastroje. Rozpętała się wielka burza a my pod dachem w łóżkach. Żal opuszczać tak wspaniałe miejsce ale musimy jechać. Dalszy szlak na południe nie zmienia charakteru. Zbliża się jednak tzw. tu okres monsunowych deszczy. W górach zaczyna padać. Drogi zamieniają się w lepką maź. Zapadamy się kilka centymetrów. Pół dnia męczymy się w terenie. Gdy tylko nadarza się możliwość alternatywy korzystamy z niej. Wskakujemy tym razem na asfaltową drogę i nią docieramy do Silver City a stąd do Lordsburga w pobliżu meksykańskiej granicy. Tu kończymy nasz szlak w sposób trochę komiczny. Wjeżdżając do tego zapyziałego miasta dosłownie 200 m od dworca Greyhounda przedziurawiam równocześnie 2 opony a powietrze z sykiem schodzi. Okazało się że wjechałem na leżące gdzieś kolce kaktusa i z dętek robię sito. To koniec. Nie mamy już ani zapasów ani tyle łatek aby wszystko pokleić. Ale to już nieważne. Osiągnęliśmy sukces. Prawdopodobnie jako pierwsi Polacy przejechaliśmy ten najdłuższy mapowany szlak górski na świecie. Z Lordsburga po pewnych perypetiach autobusem Greyhound docieramy do gorącego Phoenix (45 stopni C w cieniu to taka zwykła tu temperatura) w Arizonie skąd wracamy do kraju samolotem. Na osobną uwagę zasługuje tutejsza Polonia. Na kilka dni do wylotu udzielił nam wspaniałego schronienia proboszcz polskiej parafii pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej w Phoenix – ks. Eugeniusz Bolda. Tutejsza Polonia skupiona jest wokół tej parafii i jest bardzo prężna. Pomogli nam zorganizować skrzynie na rowery, zaprosili nas również do siebie. Nie zapomnimy serdecznego przyjęcia u Jacka Jońca, Andrzeja Rajmana czy też Marka. Pozdrawiamy. Chyba nigdy nie mieliśmy tak wspaniałego zakończenia wyprawy.

UWAGI

Sprzęt: rowery – Krzysiek (rower Cube) wymienił układ hamulców, siodełko, pedały oraz linkę z tylniej przerzutki, Damian (rower Ghost) wymienił środek suportu oraz opony, Paweł (Giant) nie musiał nic wymieniać za to miał rekordy w łapanych gumach. W sumie na trasie złapaliśmy 15 gum. Główna przyczyna tkwiła jednak w tkwiących w oponach a trudnych do zlokalizowania kolcach, które dopiero pod ciśnieniem dawały o sobie znać. namiot – posiadaliśmy 3-osobowego Marabuta – Gwinea. Spisał się rewelacyjnie. Odporny na deszcz i wiatr. Był w sam raz na naszą wyprawę.

Teren – to kawał drogi przez Dziki Zachód po ścieżkach, polnych drogach, szutrach, pastwiskach, lasach nie wiem czym jeszcze. Szlak wykorzystuje stare szlaki dyliżansów, drogi wytyczone przez traperów, poszukiwaczy złota, pionierów. Wiedzie przepięknym na swój sposób terenie. Wspina się na górskie przełęcze by w chwilę później opadać do głębokich acz rozległych dolin. Czasem wykorzystuje szosy asfaltowe. Tak na marginesie to czasem była to wielka ulga po trzęsawkach jechać równą jak stół szosą. Wtedy nadrabialiśmy dystans. Założyliśmy co najmniej 59 mil (95 km) dziennie. W trudnym terenie było to nie do zrobienia lecz wszystkie odcinki płaskie i po szosach wykorzystaliśmy do nadrabiania dystansu co w efekcie przyniosło prawie tydzień oszczędności.

Pogoda – bardzo dobra, na prawie 40 dni jazdy tylko 4 dni deszczu. Raczej narzekaliśmy na upały. Przymrozki zdarzały się w nocy i nad ranem w Colorado. Jedna burza w Montanie zaskoczyła nas w otwartym terenie. Położyliśmy rowery i rozdzieleni co kilkanaście metrów w kucki przeczekaliśmy nawałnice choć mieliśmy wrażenie że każdy następny piorun już nas musi dosięgnąć. Inną sprawą jest wiatr. Kilka dni bardzo utrudniał jazdę a w Nowym Meksyku w jednym dniu to była prawdziwa tragedia, nawet na stromych zjazdach trzeba było pedałować.

Odżywianie – dość monotonne. Nie ma takiego wyboru jak w Polsce. Mimo wszystko jedliśmy dużo słodyczy i owoce. Nie dobre pieczywo. Piliśmy mnóstwo płynów, wsypując do wody tabletki z niezbędnymi minerałami. Zawsze wieźliśmy po 3 litry płynów a w pustynnym terenie 6/głowę. Na północy wiele rzek i strumieni. W Wyoming, części Colorado i Nowym Meksyku latem ciężko zdobyć wodę w terenie. Zabieraliśmy ją w osadach. Dobrze trzeba zaplanować zaopatrzenie w żywność. Były odcinki gdzie 3 –4 dni nie było możliwości zaopatrzenia. W drodze do El Rito mieliśmy żywności na pół dnia a droga była na 2 dni. Jakoś przetrwaliśmy.

Przy polskiej parafii w Phoenix

Ludzie – tereny, które przemierzaliśmy w opisach figurują jako „remote area”. Rzadko zaludnione co nie znaczy bezludne. Na szutrach co jakiś czas mijał nas truck, który pewno podążał na jedno z licznych rancz. Czasem widać nawet konnych jeźdźców. Ranczo oznacza setki hektarów pustkowia ogrodzonego kolczastym drutem. Na szlaku spotkaliśmy 2 bikerów podążających w tym samym kierunku co my (Neala w Montanie i Larsa w Nowym Meksyku) oraz 2 jadących w przeciwną stronę. Zawsze zamieniliśmy kilka słów. Kilku minęliśmy w pędzie więc nie wiemy dokąd i skąd jechali. Spotkaliśmy również takich, którzy jechali od oceanu do oceanu. Czasem w dziwnych miejscach stały „kampery”.

Ludzie przyjaźni, życzliwi, często oferujący bezinteresowną pomoc. To mi się w Ameryce najbardziej podobało. Wystarczyło zatrzymać się w jakimś miejscu gdzie było kilka osób to już okazywano zainteresowanie, wywiązywała się dyskusja a żegnaliśmy jak starzy znajomi. Tego w Europie często nie ma. Przejeżdżaliśmy również dawne i obecne terytoria indiańskich plemion. Na północy m in. Kutenejów, Czarnych Stóp, Arapachów, Szejenów, a na południu Apaczów i Nawahów. Okazali nam również wiele życzliwości a od jednego Apacza otrzymaliśmy w prezencie książkę o historii odłamu Jicarilla. Między Calgary a Phoenix nie spotkaliśmy ani jednego Polaka choć kilka osób przyznało się do polskich korzeni. Najważniejsze jednak, że i na starcie i na mecie poznaliśmy wspaniałych rodaków z których można być dumnym.

Trochę krytyki czyli co nam się nie podobało – przede wszystkim płoty. Tysiące kilometrów ogrodzonych drutem kolczastym terenów. Do zrozumienia są pastwiska z bydłem ale przecież wszędzie bydła nie było. W dalszej kolejności niezbyt dobry wybór żywności w sklepach. No i jeszcze jedna rzecz: Stany robią wrażenie kraju policyjnego. Nakazy, zakazy. Na całej trasie w zasadzie nie widzieliśmy policjanta czy szeryfa ale np. w takim Lordsburgu straż graniczna (border patrol) ciągle się ugania za nielegalnym przybyszami z Meksyku czy też przemytnikami narkotyków. Mieliśmy też kilka dziwnych spotkań na pustkowiu. Sprawą osobną jest samochód. Pieszych widuje się niezmiernie rzadko. Budzi to wręcz zdziwienie. Wszystkie większe miasta są podobne do siebie.

Przyroda – generalnie wspaniała, wydawać by się mogło nie tknięta przez człowieka. Zdarzały się jednak chore lasy, dużo spalonego drzewostanu. W Kanadzie drzewa czasem przypominały zapałki.

Zwierzęta – z niedźwiedziami na szczęście nie mieliśmy przyjemności się spotkać. Pumy nas też nie atakowały. Najgorsze okazały się psy, zwłaszcza w Nowym Meksyku. Wypadały w nie oczekiwanym momencie w pobliżu wydawać by się mogło opuszczonych domostw. Kilka razy byliśmy bliscy użycia gazu pieprzowego. Udało się jednak albo uciec albo odstraszyć napastników. Kilka razy natknęliśmy się na węże i w terenie, na biwakach zawsze poruszaliśmy się z wzmożoną ostrożnością. Na północy trochę dały się w znaki komary.

O nas – jakoś przeżyliśmy. Każdy z pewnością miał swoje dobre dni i kryzysowe. Oprócz jednego upadku Krzyśka i kilku zagrożeń upadkami nie było źle. Inna sprawa to to że zdawaliśmy sobie dokładnie sprawę iż każdy wypadek w tak oddalonym terenie skazywał nas tylko na siebie. Uważaliśmy więc bardzo. Mieliśmy jedną komórkę ale nie działała (służyła jako zegarek) więc łączności nie było. Po za tym kilka gastrycznych utrudnień (nic poważnego). Na początku pęcherze na dupie ale potem jakoś dało się wysiedzieć. Kilka nie groźnych zranień. Krzywdę zrobiliśmy sobie też gazem pieprzowym. To chyba wszystko. Zespół wyrównany pod względem kondycyjnym. Atmosfera przyjazna choć czasem podnosiliśmy głos. Dużo komicznych chwil. Dla każdego z nas wyprawa stanowiła nowe doświadczenie, była wspaniałą przygodą i długo pozostanie w naszej pamięci.

Rowery na wyprawę przygotowała i doposażyła firma ACTIVA z Rudy Śląskiej

Niniejszym dziękujemy wszystkim osobom, które w kraju i za granicą pomogły nam w realizacji naszej eskapady


Linki:

Blog Krzyśka Hilusa (w języku niemieckim)oraz zdjęcia - http://www.khilus.blogspot.com/

Strona z zaznaczonym na GoogleMap szlakiem i innymi ciekawostkami: http://tourdivide.org/leaderboard

Strona o Great Divide - http://www.adventurecycling.org/routes/greatdivide.cfm

Różne o GD - http://boundaryzerochris.blogspot.com/2007/06/main-gdmbr-gear-package.html

Tu warto przeczytać pierwszy akapit - http://www.trek4fun.com/great_divide_trail/great_divide_route_journal/great_divide_trail_preface.htm

zaloguj się