Strona główna | Aktualności | O klubie | Członkowie | Wyjazdy | Wyprawy | Kursy | Biblioteka | Materiały szkoleniowe | Galeria | Inne strony | Dla administratorów

Wspomnienia Bosmana

Uwaga: Niniejszy tekst „Wspomnien“ jest własnością autora Bernarda Pala (Bosmana). Wszelkie poprawki i zmiany tekstu bez zgody autora sa niedozwolone i naruszaja statut Prawa Autorskiego. Publikacje tekstu bez zgody autora sa niedopuszczalne..

Motto: A na poczatku była wspaniała przyjaźn, która przetrwała do dzisiaj.

A wszystko się zaczęło od przyjaźni trzech młodych ludzi, Bernarda Pala (Bosmana), Bronka Szmatłocha i Marka Topola. Z Markiem chodziłem do szkoly podstawowej nr. 1 w Nowym Bytomiu. Razem zdaliśmy egzamin do II LO im. G. Morcinka w Wirku. Był to rok 1969.

Obozy harcerskie i PTTK to jedna z drog do poznania Jury K-CZ.

W tym roku także pojechałem na obóz harcerski do Myśliny. Była to akcja komendy Chorągwi w Katowicach, „Młodzi Gospodarze Województwa“. Tam pracowaliśmy przy remoncie drogi do Ozimka. Na tym obozie poznałem Bronka Szmatłocha. On był ode mnie o rok starszy. Okazało się, że jest także uczniem II LO. Oprocz Bronka, na obozie bylo jeszcze wiele osob z jego klasy i szkoły. Komendantem był wtedy Władek Wisła, a oboźnym Franek Dymosz.

W następnym roku pojechaliśmy z Bronkiem na Harcerski kurs turystyczny organizowany przez Katowicką Komendę Choragwi. Obóz odbył się w Krępie Koło Zawiercia. Razem z Bronkiem zadaliśmy egzaminy na „Organizatora Turystyki PTTK“ oraz „Przodownika Turystyki PTTK“ na woj. Katowickie. Byliśmy najmłodszymi członkami PTTK, którzy zdali te egzaminy. Uprawnienia jednak dostałem po skończeniu 18 lat.

W tym czasie, na zamku Bonera w Podzamczu koło Ogrodzieńca, odbyły się uroczystości z okazji XV-lecia harcerskiej akcji „Zamonit“. Bronek i ja należeliśmy do grupy mającej specjalne zadanie. Mianowicie, zgodnie ze scenariuszem, każdy rok akcji prezentował jej historię. Po wywołaniu konkretnego roku w oknach na południowej stronie zamku (tej gdzie jest ich dużo - a na dole był plac na ognisko) powinna pojawić się pochodnia. Harcerz który ją trzymal, powinien być niewidoczny. Razem z Bronkiem przekonaliśmy reżysera (z Katowic), że lepiej będzie jeżeli tę pochodnię będziemy trzymali w pozycji stojącej. Reżyser o mało nie wpadł w panikę, widząc jak wysoko stoimy ponad poziom. W tym czasie przybiegła do nas starsza pani, która opiekowała sie ruinami. Zaczęła nas straszyć milicją, że demolujemy ruiny. Czego bidula nie wiedziała, to to, że za parę godzin będziemy mieli na dole wszystkich ówczesnych i znanych notabli - na czele z I sekretarzem KW PZPR, Komendantem wojewódzkim MO i innymi gośćmi. Milicja była już odpowiednio wcześniej, zabezpieczając imprezę. Taka była wtedy opinia.

Razem z Markiem i Bronkiem interesowaliśmy się Jurą Krakowsko–Czestochowską. Już w tym czasie byliśmy członkami PTTK. W tym momencie jednak trudno mówić o sprecyzowanym kierunku działań.

Pierwsze wyprawy

Tu muszę nadmienić, ze posiadałem krewnych na Jurze a mianowice w okolicy Olsztyna i Złotego Potoku. Namówiłem Bronka i Marka na wspólne wyjazdy. Nocowaliśmy u ciotki, albo wujka. W tym czasie dołączył do nas kolega Janusz Uciecha z Bronka klasy. Miałem rownież kontakt z kolegą Tadkiem K. z Częstochowy. On był już członkiem Częstochowskiego Klubu Grotołazów. Spotkaliśmy się parę razy w Częstochowie, parę razy pojechaliśmy w Góry Sokole. Z nim zwiedziłem moje pierwsze jaskinie tj. Olsztynska, Wszystkich Świetych, Koralowa. Udało nam się rownież zjechać do Studniska. On też pokazał mi pierwsze kroki wspinaczkowe i jaskiniowe. Był to rok 1970 lub 1971.

Moje zafascynowanie przygodą i Jurą udzieliło się Bronkowi, Markowi i innym. Z reguły jeździłem z Bronkiem i w ten sposób poznawaliśmy Jurę. Moja znajomość Sokolich Gór i ich jaskiń a także okolicy Ostrężnika spowodowała, że regularnie zaczęliśmy odwiedzać Jurę.

Pewnego razu postanowiliśmy zwiedzić okolice Złotego Potoku i Ostrężnika. Namiot rozbiliśmy w zagrodzie pana Nowowiejskiego (dziadka). Namiot to wtedy był stożek wykonany na wzór indiańskich Tipi z brezentu (płótna nieprzemakalnego). Rano dziadki zapraszali nas na śniadanie i potem startowaliśmy w teren. Muszę stwierdzić, że wtedy założyłem kronikę wypraw jurajskich, ale gdzieś zaginęła. Dosyć szczegółowo spenetrowaliśmy labirynt Ostrężnika. Niektóre komory były bardzo trudno dostępne ale za to ze wspaniałymi naciekami krasowymi, inne np. pełne nietoperzy. Również okoliczne skałki, jak Diable Mosty czy brama Twardowskiego należą do urokow tego rezerwatu przyrody. Dosyć ciekawą jaskinią jest Wiercica.

Na początku dysponowaliśmy zwykłym harcerskim sprzętem biwakowym, który częściowo sobie sami zrobiliśmy. Pierwszy sprzęt wspinaczkowy to parę lin sizalowych i konopnych, karabinki mieliśmy z pasów bezpieczeństwa, haki zrobił nam zaprzyjaźniony rzemieślnik. Nawet kowal ze Zrębic wykonał dla nas parę rzeczy. Lampy to były zwykłe karbidówki, albo latarki na płaskie lub okrągłe baterie. Hełmów nie mieliśmy. Zastąpiły je grube czapki wełniane. Dopiero później udało nam się zorganizować parę lamp i hełmów górniczych. Do jaskiń chodziło się w ubraniach drelichowych, które można było nabyć w sklepach rolniczych jako ubrania robocze. Pierwsze nasze liny też kupiliśmy u rolnika. Bluzę i spodnie zszywało się razem i już był dobry kombinezon jaskiniowy. Takie były czasy. Nie bez znaczenia byli moi krewni. Zawsze udzielali nam gościny. Mogliśmy rozbić namioty np. za stodołą, zawsze mieli dla nas świeże mleko, parę jajek, a ciotka dobre słowo. I tu nie przesadzam. Jak wychodziliśmy rano, ciotka widząc nasz sprzęt zaczynała się modlić o nasz zdrowy powrót. Jak wracaliśmy, bardzo się cieszyła.

Pewnego razu wybraliśmy się do jaskini Koralowej. Dochodząc do Olsztyńskiej zauważylismy sporo dymu. Ktoś po prostu niedawno palił ognisko, a że było wilgotno to i dymu się nazbierało. Był z nami wtedy Janusz Uciecha. On kompletnie zielony ale ciekawy. Mimo wszystko postanowiliśmy zjechać do Koralowej. Po jakimś czasie pobytu na dole, zauważyliśmy, że tu też śmierdzi dymem. Dowodziło by to, że istnieją szczeliny lub korytarze, którymi przedostał się do Koralowej. Wychodząc z jaskini posługiwaliśmy się wezłami Prusika, czyli autoasekuracja. Bronek i Uciech wyszli, chociaż już nie czuli się za dobrze. Ja byłem ostatni. Ostanie metry musieli mnie wyciągać, bo już mi się niedobrze zrobiło. Po zwinięciu sprzętu stwierdziliśmy, że trzeba koniecznie się odtruć - najlepiej piwem. Poszliśmy więc do Olsztyna. Tam okazało się, że bar zamkniety, ale sklep był otwarty. Na pociechę kupiliśmy butelkę Jałowcówki. Po powrocie na biwak w Zrębicach (czytaj do ciotki za stodołę) i jak pamiętam, po dobrej kolacji - postanowiliśmy skonsumować nasz nabytek. Nie macie pojęcia, jak potrafi smakować Jałowcówka z dekla od menażki, Brr, pamiętam do dzisiaj. Odtrutka podziałała. Rano poszliśmy znowu do nowych przygód.

Nasze zainteresowania oczywiscie nie pozostały bez echa w kręgu naszych znajomych i kolegów. W tym czasie rownież, dołączyła do grotołazów Renia. Oczywiście znaliśmy się, bo ona chodziła z Bronkiem do jednej klasy. Nie pamietam dokładnie kiedy po raz pierwszy wyjechała z nami na Jurę, ale wydaje mi się, że był to rok 1972.

Idea zalozenia klubu

Wtedy też postanowiliśmy, żeby nadać naszej działalności jakieś formy zorganizowania. Zwróciliśmy się do PTTK, aby zalożyć sekcję grotołazów. Na początku się zgodzono, ale jak zobaczyli przygotowania do kolejnego wyjazdu, to co niektórzy się wystraszyli. Liny i sprzęt zrobiły swoje. Wtedy nazwaliśmy się PKG czyli Prywatny Klub Grotołazów.

Zaczęliśmy zbierać dokumentację na temat jaskiń jurajskich. Sztandarowym dziełem było opracowanie Kowalskiego – o ile dobrze pamietam – „ Jaskinie Polskie“. Sami też wykonywaliśmy plany jaskiń przez nas odwiedzanych.

W latach 1972-1973 ukształtowała się grupa przyjaciół, która zaczęła już regularnie penetrować jaskinie jurajskie. Pod szyldem PKG - wyglądało to bardzo poważnie – rozwijaliśmy naszą działalność. Sprzęt w dużej części organizowaliśmy we własnym zakresie i przy pomocy rodziców, jak i bliskich. Narzuciliśmy sobie pewną dyscyplinę. Szkoliliśmy się we własnym zakresie. Dzięki uprawianiu żeglarstwa, nabrałem dużego doświadczenia w obchodzeniu się z linami. Pokazywałem kolegom różne węzły i ich zastosowanie. Umiałem czytać mapy topograficzne. Dzięki udziałom w zawodach na orientację, nie miałem problemów z posługiwaniem się mapą i kompasem. Tą wiedzę oczywiście przekazywałem dalej.

W 1973 zostałem powołany do wojska. Parę urlopów udało mi się spędzić na Jurze w Sokolich Górach. Jeden z moich urlopów spędziliśmy razem. To była super wyprawa z Renia, Bronkiem i Markiem Topolem. Wystartowaliśmy wtedy od Zabierzowa i Bramy Bolechowickiej aż do Góry Zborów koło Kroczyc. Wyjechaliśmy pociągiem. Ale od początku. Idea zrodziła się spontanicznie jak zresztą wiele w tych latach. Podział ról odbył się błyskawicznie. My z Markiem jako najsilniejsi dostaliśmy najcięższe plecaki. Ja musiałem spakować konserwy, zupki i trochę innych smakołyków, Marek namiot i żelastwo, Bronek pozostały sprzęt i Renie a Renia miała nas pilnować. Polegało to na tym abyśmy się rano myli, ząbki czyścili, dbali o odzież i buty itd. W praktyce to tak wyglądało, żeśmy po prostu nauczyli się myc w kubku wody, śniadanie oszczędne i cały dzien. na nogach. Wieczory to już biwak, taki typowo koleżeński z ogniskiem czasami z marzeniami itd. Tu musisz wiedzieć drogi czytelniku ze w tych czasach jura nie była tak zagospodarowana jak dzisiaj. Prowiant nosiło się na plecach a wodę czerpało ze studni. Do standardu należały zupki błyskawiczne np. Rosół z kury z Wermiszelem. Robiło się to tak: zupkę gotowało się aż do miękkości makaronu, zupkę wypijało się jako rosół albo była ona podstawa wodzionki. Makaron pozostawał na gęsto. Inna potrawa to makaron z rożnymi dodatkami np. z gulaszem z puszki, z ketchupem, z jajecznica itd. Podstawa śniadań były konserwy turystyczne. Smarowało się chleb w ten sposób, że najpierw tłuszcz z konserwy a potem kroiło się mielonkę. Ważnym elementem wyposażenia były konserwy rybne. Śledź po Gdańsku, śledź w pomidorze, śledź na słono i słodko. Dodatkiem do śledzi był chleb. Nie ważne czy świeży, ważne, że był. Na luksusy nie było nas stać. Czasami kupowało się kiełbasę zwyczajna, która była doskonała na ognisko. W czasie naszej wędrówki po jurze dłużej zatrzymaliśmy się na skalach Biśnika, niedaleko Smolenia. Wspaniale utwory skalne i labirynt jaskiniowy. Ostanie parę dni spędziliśmy na Górze Zborów. Gorę Zborów poznałem już wcześniej z moich prywatnych wycieczek oraz rajdów turystycznych. Kiedyś na zimowisku Komendy Chorągwi w Kroczycach mięliśmy okazje spotkać się z paroma kolegami z Harcerskiego Klubu Taternickiego w Katowicach. Dzięki nim tez poznałem parę ciekawych rzeczy. Tam poznałem również kolegę z Częstochowy Tadka K. Na Górze Zborów pobyliśmy parę dni jednak pogoda zmusiła nas do odwrotu. W drugim roku mojej służby wojskowej Renia i Bronek się pobrali. Obiecałem im ze będę na ich weselu i byłem.

W czasie jak byłem w wojsku odbyła się pierwsza wyprawa w Tatry jako PKG. Do dzisiaj żałuje, że mnie tam nie było.

I powstal Rudzki Klub Grotolazow „NOCEK“

Po powrocie z wojska podjąłem pracę w ZM „Zamet“ w Rudzie Śl. Krotko potem i Bronek zaczal tam pracowac. Bardzo poważnie już wtedy planowaliśmy, aby założyć Rudzki Klub Grotołazów. Zebranie założycielskie odbyło się w mieszkaniu Bronka i Reni. O ile dobrze pamiętam członkami założycielami byli: Bronek i Renia Szmatłoch, Tadek i Czesiek Szmatłoch, Marek Topol, Bernard Pala (Bosman) Eugenia Bauszek..........????????? Po zebraniu i zatwierdzeniu statutu zostaliśmy zarejestrowani jako Stowarzyszenie w Urzędzie Miasta.

Trzeba Ci wiedzieć drogi czytelniku, ze w tym czasie tj. w ROKU PAŃSKIM 1976 klub już działał i miął osobowość prawna. Moim zdaniem datę założenia Klubu trzeba przesunąć na 1975 r. albo wcześniej. Pomimo ze nie mieliśmy statutu nasza działalność była już bardzo konkretna. Również nazwa Klubu - „Nocek“ została przez nas wymyślona i używana. Jeżeli ktoś inny używa tej nazwy bez zgody zarządu, robi to nielegalnie.

Wkrótce też postanowiliśmy wyjechać w Tatry. Renia napisała pismo do dyr. TPN z prośba o zezwolenie na chodzenie bez szlaków. Niestety szanowne grono nie odpowiedziało. Jak przyjechaliśmy do Zakopanego poszliśmy zapytać. Odpowiedz była bardzo lakoniczna i konkretna NIE. W tej sytuacji musieliśmy zweryfikować nasze plany. Głownie nastawiliśmy się na turystykę, czyli topograficzne poznanie Tatr. Oczywiście zaplanowaliśmy zwiedzanie jaskiń turystycznych takich jak Mylna czy Raptawicka, ale po jaskiniowemu a nie turystycznemu.

Do tego wyjazdu przygotowywaliśmy się bardzo starannie. Trzeba było uwzględnić połączenia kolejowe lub autobusowe, trzeba było zaplanować sprzęt, trzeba było pomyśleć o wyżywieniu itd. Wtedy już zajmowałem się w klubie kwatermistrzostwem i te rzeczy należały do moich obowiązków. Miałem zrobiony jadłospis i wg tego dokonaliśmy pierwszych zakupów. Część prowiantu musieliśmy zabrać z sobą. Reszta była już uzupełniana na bieżąco. W tej wyprawie wziął już udział Jerzy Nowok - Jorguś. Wtedy jeszcze kawaler. Jako jedyny z nas miał Kartę Taternika zrobiona na kursie w Betlejemce na Hali Gąsienicowej. Związał się z nami wkrótce po założeniu klubu. Dzięki jego dużemu zaangażowaniu się w nasze szkolenie, dzięki jego znajomości Tatr, nasz klub wykonał szereg przedsięwzięć typowo sportowych i o odpowiedniej skali trudności. Do nich należały wspinaczki jurajskie, tatrzańskie jak i technika jaskiniowa. Jorguś to typ człowieka spokojnego, do przesady rzetelnego a przede wszystkim rozsądnego. Do dzisiaj czynnie uprawia alpinizm i moim zdaniem należy do czołówki krajowej. Wspaniały przyjaciel.

Nasz biwak rozbiliśmy na Polanie Rogoźniczańskiej niedaleko doliny Kościeliskiej. Obok nas był obóz szkoleniowy PZA. Przed wejściem do Mylnej poszliśmy się wpisać do książki wyjść. Termin powrotu określiliśmy na dwa dni. Pamiętam jak pewien kursant zaśmiał się i skomentował „ ach turyści“. Słyszał to jeden z instruktorów, spojrzał na kursanta i powiedział, chłopie tam jest roboty co najmniej na tydzień a potem i tak nie wiadomo.

Pobyt w Tatrach wspominam do dzisiaj jako wspaniałą przygodę grupy wypróbowanych przyjaciół.

Sprzet

To osobny rozdział naszej działalności. W liny zaopatrywaliśmy się w sklepach rolniczych. Czasami udało nam się cos wypożyczyć od strażaków. Dzięki zgodzie kierownictwa naszego zakładu mogliśmy po godzinach wykonywać sprzęt pomocniczy. Haczywo robiło się z blachy odpadowej, wycinało się palnikiem kształt a później kulo. Tak powstawały łyżki, wyciory i inne rodzaje haków. Młotki normalne ślusarskie, przystosowaliśmy do naszych potrzeb poprzez wzmocnienia trzonka i młotka. Kostki robiło się z aluminium wiercąc otwory i dostosowując do naszych potrzeb. Dużym przeżyciem dla nas był sklep ze sprzętem taternickim w Katowicach. Nareszcie mogliśmy kupić porządne liny. Ze zjazdówek robiło się pętle do haków do Prusika itd. Świętem było pierwsze kupno podciągu i asekuracji. Dbaliśmy o ten sprzęt, bo musieliśmy sami zaoszczędzić, aby go kupić. Do czasu, kiedy nie byliśmy klubem musieliśmy wszystko finansować we własnym zakresie. Po założeniu Klubu ustaliliśmy składki członkowskie, wystąpiliśmy również do Urzędu Miejskiego – Wydziału Sportu i Turystyki o dotacje. W celu zaopatrzenia naszego konta w odpowiednie środki finansowe podjęliśmy działalność gospodarcza. Wtedy istniała taka możliwość, ze organizacje społeczne, sportowe mogą wykonywać usługi na rzecz przedsiębiorstw państwowych. Zarobione pieniądze trzeba było przeznaczyć na działalność klubową np. zakup sprzętu. Z tej działalności wyłoniło się później ukierunkowanie na roboty wysokościowe. Bronek został szefem a ja byłem Głównym Księgowym, ale to już inna historia.

Technika wspinaczkowa

Tu można by było to stwierdzenie zdefiniować jednym słowem – klasyka. Razem z Bronkiem uczyliśmy naszych kolegów techniki zjazdowej w kluczu, podstawowych węzłów na linach. Kto jeszcze dzisiaj pamięta jak się robiło szelki z liny, albo na linie, kto w dobie zjazdu przy pomocy nowinek technicznych pamięta jeszcze o kluczu zjazdowym albo ósemce Fischera? Kto wspina się dzisiaj przy pomocy węzłów Prusika, lub stosuje je do autoasekuracji? Drogi czytelniku nie będę cię zanudzał szczegółami stosowania tej techniki, ale mimo tych prymitywnych metod były one zawsze skuteczne. Najważniejsza jednak zasada w czasie wypraw, czy po prostu szkoleń było to ze każdy z nas mógł zawsze liczyć na kolegę po drugiej stronie liny. Wzajemne zaufanie do siebie to była najlepsza asekuracja.

Lokalizacja i Kwatermistrzostwo

Przed oficjalnym powołaniem Klubu w naszej grupie wytworzyły się już nieformalne struktury. Pierwsze wyjazdy z Bronkiem, Markiem i innymi sam organizowałem, bo mogłem liczyć na swoich krewnych na Jurze. Później zaczęliśmy się spotykać u Bronka rodziców w mieszkaniu. Bronek miał swój kamerlik tj. małe pomieszczenie o powierzchni około 4 m2. Jak pamiętam remontu tego pokoiku dokonaliśmy razem. Na ścianie nad drzwiami widniał napis „Royal Club“, pod oknem zamontowaliśmy składany blat, który raz był stołem a raz pelnił funkcje oparcia. Po przeciwnej stronie był mały regał z książkami. Na regale stał model statku Marceli Nowotko a na ścianie wisiał np. kawał potężnego łańcucha. W tym pokoiku planowaliśmy nasze wyjazdy. Już wtedy Bronek przejmował funkcje kierownicze a moim zadaniem była strona ekonomiczna. Inna sprawa, ze każde decyzje były podejmowane wspólnie. W jaki sposób zdobywaliśmy sprzęt opisałem już wcześniej. Tu warto jednak wspomnieć, że każdy wyjazd był inny. Czasami istniała konieczność wymyślanie dodatkowych ułatwień. Tak powstały np. wory transportowe do jaskiń. Szyliśmy je razem z Jorgusiem i jego ojcem z brezentu. Każdy miął średnicę około 35 cm i był zawiązywany z obu stron. Patent polegał na tym, ze w przypadku zaklinowania się wora w ciasnych przejściach istniała możliwość jego rozładowania z obu stron. W jaskiniach filmowaliśmy przy pomocy taśmy magnezjowej. Po prostu zapałało się kawałek taśmy, która dawała odpowiednią ilość światła a filmujący musiał momentalnie reagować.

Koniec, który był początkiem

Drogi czytelniku, jeżeli dotarłeś do tego miejsca moich wspomnień, zasłużyłeś na pochwale za cierpliwość. Jak już wspomniałem ci pierwsi, którzy zaczęli zajmować się speleologia i taternictwem wywodzą się z II LO im G. Morcinka w Wirku. Wszyscy tez byliśmy harcerzami. Cechowała nas przyjaźń i zamiłowanie do przygody. Myślę ze to odpowiednia definicja tego, co robiliśmy. W późniejszym okresie doszli rowie inni z poza naszej szkoły. Nasze pierwsze wyjazdy miały charakter turystyczno – poznawczy a później przeksztalcily się w systematyczne szkolenia. Wieczory natomiast odbywały się przy ognisku. Ja gram na rożnych instrumentach (efekt chodzenia do szkoły muzycznej), Marek na klawiszowych a Bronek na gitarze. Był nawet czas ze chcieliśmy założyć zespół muzyczny. Zabrakło nam dobrego perkusisty. Do naszego stałego repertuaru oprócz piosenek harcerskich należały szanty. Piosenki żeglarskie, które razem śpiewaliśmy to wynik mojego zamiłowania do żagli. To była zawsze moja druga pasja. Została do dzisiaj. Mimo ze pływałem już na rożnych akwenach morskich i śródlądowych, w kraju i zagranica, jednak najpiękniejsze są mazury. Stad właśnie jestem Bosman. Kiedyś dawno temu bodajże w 5/6 klasie szkoły podstawowej na moim pierwszym kursie żeglarskim na stopień żeglarza ktoś mnie tak nazwał i tak już zostało. Lubiliśmy te nasze wieczorne ogniska.

Kiedyś w zimie pojechaliśmy do Szczeliny Piętrowej, wtedy najgłębszej znanej jaskini jurajskiej. Oczywiście był to wyjazd sobotnio-niedzielny. Jaskinia ta jest typowa jaskinia rozwinięta na szczelinie skalnej. Po pokonaniu studni wstępnej i następnych korytarzach ładuje się w sali głównej, Tam tez założyliśmy swój biwak. Spanie i gotowanie w jaskini w śpiworach i na płachtach biwakowych własnego pomysłu. Najczęściej były to foliowe worki po ubraniach jako ze były wykonane z dosyć grubej folii. Na to kładło się materace dmuchane i już było łóżko. Oczywiście trzeba było jeszcze znaleźć miejsce gdzie nie kapało i już było dobrze. Wodę do gotowania herbaty albo zupki brało się z jaskini o ile oczywiście zabrakło jej w naszych kanistrach. Dopóki byliśmy na dole było wszystko dobrze. Problemy zaczęły się przy wychodzeniu. Przede wszystkim byliśmy już zmęczeni dwudniowym pobytem na dole. W jaskini jest jedno dosyć ciekawe miejsce zwane studnia awenowcow. Zacisk jest dosyć przykry. Kto schodzi w dół te parę metrów pokonuje ciężarem własnego ciała. Kto pod górkę musi się zdrowo napocić. Bronek, Renia , Tadek brat Bronka i parę innych chudzielców nie mieli większych problemów, Marek znalazł jakieś obejście i się przeczołgał a ja postanowiłem iść. Ile przy tym schudłem nie wiem, ale udało się. Na powierzchni leżał śnieg. Od jego bieli oczy nas zabolały. Zwiniecie sprzętu, mały posiłek na śniegu i pieszy powrót na autobus do Niegowej.

Innym razem też zimą, pojechaliśmy na Jurę. Pamiętam miałem problemy ze sforsowaniem zacisku do jaskini kamiennego gradu. Renia widząc, że nie daje rady zaczęła karmić mnie cukierkami. Ten moment został nawet uwidoczniony na taśmie filmowej.

To juz naprawde koniec opowiesci

I tak można by opowiadać bez końca. Ci wszyscy ludzie, którzy stworzyli ten Klub, ich losy potoczyły się przeróżnie. Nie jest ważne, w którym roku klub powstał, ważne jest ze nasza idea - tej trojki zapaleńców Bronka S. Marka T. i Bosmana - nie była słomianym zapałem. Kiedy do naszej trojki doszła Renia, stała się ona nasza maskotka. Jej humor, uśmiech i zaangażowanie nie były bez znaczenia. Co najważniejsze później już jako żona Bronka nic nie straciła ze swojego temperamentu. Marka Topola określiłbym tylko jednym zdaniem: Bardzo solidny kumpel i człowiek. Ważne ze nie zmienił się do dzisiaj. Bronka już nie ma. Pewno wspina się gdzieś tam, gdzie nie wiemy. A ja? No cóż, ja prawie od 20 lat mieszkam na zachodzie. Nie uczestniczę czynnie w życiu Klubu, bo to niestety niemożliwe. Interesuje się jednak bardzo tym, co się dzieje w „Nocku“. Klub dorobił się wspanialej strony internetowej i dzięki temu można śledzić jego działalność. Nie podoba mi się jednak, ze księga gości została sprowadzona do parteru i stała się forum nie zawsze uprzejmym. Cieszę się jednak bardzo, ze to, co udało nam się stworzyć istnieje do dzisiaj. Klub ma wspaniale osiągnięcia i wspaniałych ludzi. Mieszkając na zachodzie całkowicie poświęciłem się mojej drugiej pasji tj. Żeglarstwu. Żegluje po morzach Północnym, Bałtyku, ‚Śródziemnym itd. Regularnie odwiedzam Mazury. W planach mam następne rejsy morskie.

W tym miejscu proszę tych wszystkich szanownych grotołazów, których nie wymieniłem w moich wspomnieniach o wybaczenie. Od naszych początków a liczę od 1969 roku tj. roku, w którym poznaliśmy się z Bronka i roku naszego z Markiem rozpoczęcia nauki w II LO minęło już prawie 40 lat. Dużo ludzi pamiętam, ale nie potrafię ich wszystkich wymienić z imienia i nazwiska. O ile czegoś nie dopisałem proszę o korektę. Proszę również innych o odświeżenie mojej pamięci.

Tu także chciałbym zaapelować do aktualnego zarządu Klubu o nadanie członkowstwa honorowego Markowi Topolowi – członkowi założycielowi a także Jerzemu Nowokowi – Jorgowi za szczególnie duży wkład w rozwinięciu naszej działalności klubowej. Napisano w Hamm NRW w dniu 21.08.2006

BOSMAN

Poprawiono - listopad 2008

Tę stronę ostatnio edytowano 23 sty 2009, 13:02.
zaloguj się