Wyjazdy 2019
IV kwartał
Beskid Żyw. - Lipowska
Nareszcie dobre warunki śnieżne w górach. Na nartach od aut startujemy z Złatnej Huta prosto do góry bez szlaku. W głebokim śniegu przebijamy się w pobliże Boraczego Wierchu a potem grzbietem na Lipowską (1323). Stąd zjazd do schroniska i po krótkim odpoczynku zjazd prosto w dół przez hale i las. W świeżym puchu było to raczej "płynięcie". Po osiągnieciu szlaku w dolinie podchodzimy jeszcze na graniczny grzbiet i z masywu Wilczego Gronia zjeżdżamy na wprost do parkingu.
Tu kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FLipowska
JORDANIA: wędrówki po kraju
Mając na koncie jeszcze kilka dni urlopu zdecydowaliśmy się z Iwoną wybrać do Jordanii. Jednym z argumentów za tym krajem, było utworzenie przez Ryainair taniego połączenia lotniczego z Krakowa. W planach mieliśmy głównie zwiedzanie największych atrakcji, jakie Jordania ma do zaoferowania oraz kilka trekkingów.
Pierwszego dnia po przylocie odebraliśmy auto i wybraliśmy się do Madaby, miasta w granicach którego znosi się góra Nebo, opisana w Biblii jako miejsce śmierci Mojżesza. Następnie, po dokonaniu zakupów spożywczych na najbliższe dni, wyruszyliśmy w stronę morza Martwego. Pierwszą noc spędziliśmy w aucie. Z rana po śniadaniu mieliśmy zamiar znaleźć bezpłatną plażę (w dużej mierze plaże od jordańskiej strony morza są płatne) w pobliżu Herodus Spring, czyli strumyka ze słodką wodą, gdzie można było się wykąpać po wizycie w słonym akwenie morza Martwego. Niestety znaleziony strumyk był bardzo zarośnięty, wokół niego pełno było rozkładających resztek innych roślin, a dojście od niego na „plażę” bardzo karkołomne. W związku z brakiem możliwości opłukania się, zrezygnowaliśmy z kąpieli. Resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu znajdujących się w pobliżu wadi: Attun, fragment Wadi Al-Mujib, do którego doszliśmy poprzez szlak Malaqi Trail (w tej porze roku wadi to jest zamknięte). Ostatnim wadi tego dnia było Wadi Numeira, które było chyba najciekawsze, ze względu na to, iż w pewnym momencie wadi zaczyna się zwężać uniemożliwiając dostęp promieniom słonecznym, co wprowadzało bardzo „złowieszczą” atmosferę.
Wieczorem wybraliśmy się do małej miejscowości Dana, gdzie mieliśmy nocleg. Miejscowość ta nie była przypadkowa, ponieważ w niej rozpoczynał się rezerwat biosfery, który zamierzaliśmy zwiedzić, robiąc dwudniową trekkingową trasę. Rano po śniadaniu zostawiliśmy w Danie samochód i łapiąc busiy dojechaliśmy do miejscowości, z której już pieszo doszliśmy do Wadi Ghuweir. Plan był taki, aby tego dnia przejść całe wadi, przenocować w campie na jego końcu, a następnego dnia szlakiem Wadi Dana Trail wrócić po samochód do Dany. Przejście Wadi technicznie nie sprawia większych problemów. Jego pierwsza część zachwyca formacjami skalnymi. Woda wyrzeźbiła w skale takie meandry, że można było pomyśleć, że się w wodociągu w Śnieżnej, tylko że przyjemniej i cieplej Druga część wadi, nie była już tak ciekawa, nasze ciasne korytarze przekształciły się w otwartą przestrzeń, pośrodku której płynął strumyk, który trzeba było często przeskakiwać. Po ponad pięciu godzinach (licząc od wyjścia z ostatniego miasteczka) doszliśmy ok. 16 do campu i tu zaczęła się nasza mała przygoda. Zamawiając nocleg, nie określiliśmy, o której będziemy, więc osoba która miała nas przyjąć, widząc że nas nie ma, gdzieś pojechała. Zasięgu telefonicznego trzeba było szukać, więc z Iwoną biegaliśmy po okolicy szukając jak największej ilości „kresek”. Byliśmy troszkę zdesperowani, bo mając w cenie noclegu kolację i śniadanie, nie braliśmy za dużo jedzenia. W pobliżu naszego campu swoje namioty mieli Beduini, którzy widząc nasze zakłopotanie przywołali do siebie najpierw Iwonę, a potem mnie. Po udostępnieniu przez nich telefonu, dodzwoniliśmy się do właściciela campu, który oznajmił, że do godziny przybędzie. Ten czas spędziliśmy przy ognisku u naszych Beduinów, którzy poczęstowali nas kolacją składającego się z wymoczonej w owczym mleku pity i kawałka mięsa, przypuszczalnie baraniny (Pan Beduin był w posiadaniu ponad 200 owiec, 10 psów i trzech osłów) oraz (na nieszczęście dla naszych kubków smakowych) gorącego owczego mleka. Rozmowa z naszym gospodarzem była trudna, gdyż on słabo znał angielski, a my arabski. Jednak było to bardzo ciekawe doświadczenie, za które jesteśmy wdzięczni naszemu gospodarzowi. Następnie zjawił się opiekun campu i przydzielił nam namiot. Po kąpieli posiedzieliśmy wspólnie przy ognisku i przy gorzkiej herbacie (co bardzo dziwiło Beduinów, którzy sami sypali po 3łyżki cukru do szklanki) i troszkę rozmawialiśmy. Często poruszany był temat poligamii, moim zdaniem sprawa do przemyślenia.
Następnego dnia po śniadaniu i pożegnaniu się z naszym gospodarzem ruszyliśmy do wioski, gdzie zostawiliśmy nasze auto. Pięliśmy się powoli wzdłuż kanionu w górę, początkowo mijając beduińskie namioty, a później idąc szeroką doliną otoczoną górami. Na tym szlaku spotkaliśmy kilku turystów, ale wszyscy schodzili w dół. Od jednej z grup odziedziczyliśmy psa, który tego dnia towarzyszył nam pod same auto. W ostatnim momencie wędrówki złapała nas ulewa, ale mieliśmy szczęście, że nieopodal nas była grota, która posłużyła nam za kryjówkę do przeczekania ulewy. Po dojściu do auta pojechaliśmy w stronę Wadi Musa. Na bookingu znaleźliśmy nocleg. Podjeżdżając po ciemku pod hostel nie widzieliśmy, jakie inne budynki po sąsiedzku stoją. O 4.50 Imam przypomniał, że tym budynkiem był meczet Tego dnia planowaliśmy i tak wstać wcześnie, bo czekał nas długi dzień przeznaczony na zwiedzanie ruin starożytnej Petry. Wykute w skale grobowce, budynki budziły podziw. Świadomość, że te budowle mają ponad 2000 lat potrafiła wprowadzić w zadumę. Miasto musiało pięknie wyglądać w okresie swojej świetności. Zaskakujące było to, że do dnia dzisiejszego z niektórych wykutych wnęk skalnych korzystają Beduini, którzy albo sami w nich zamieszkują albo chronią w nich swoje zwierzęta. Tego dnia zrobiliśmy ponad 16 km wśród ruin tego starożytnego miasta. Po wizycie udaliśmy się na spoczynek oraz zaplanowaliśmy kolejne dni. Napisaliśmy do polecanego na Facebooku przewodnika, z którym chcieliśmy zwiedzić pustynię Wadi Rum.
O godz. 9 następnego dnia podjechaliśmy do centrum turystycznego, skąd zostaliśmy odebrani przez naszego Przewodnika. Oprócz nas, były jeszcze 4 dziewczyny z Łodzi, które szybko zyskały przydomek od naszego Przewodnika „Show time!”, ponieważ 2 nasze współtowarzyszki prowadziły blog modowy i zbierały materiały na kolejne posty. Auto mieliśmy wynajęte na 6h zwiedzanie pustyni, a oprócz tego mieliśmy również zarezerwowany nocleg na campie u Beduinów. Pustynia Wadi Rum słynna jest przede wszystkim z tego, że ze względu na charakterystyczny czerwony kolor piasku, często są na niej kręcone filmy science-fiction o Marsie i nie tylko. Na tej pustyni na początku XX wieku działał słynny angielski agent, który w czasie I Wojny światowej, wspierał działania Arabów przeciwko Imperium Osmańskiemu, Lawrence z Arabii. W trakcie zwiedzania pustyni byliśmy przewożeni w różne ciekawe miejsca, w których mogliśmy oglądać różne formacje skalne na pustyni: mostki skalne, grzyby skalne, równiny oraz miejsca odwiedzane przez wspinaczy. Po oglądaniu zachodu słońca wybraliśmy się do campu. Tym razem, był to typowo nastawiony na turystów „resort”. Po otrzymaniu swojego „namiotu”, mieliśmy wspólną kolację. Głównym daniem były kawałki mięsa zrobione w specjalny sposób tj. garnek z mięsem zakopywany był w piasku, którym wcześniej rozpalono ognisko. W zatopionym w żarze i piasku garze piekło się mięso.
Rano Iwona namówiła mnie na spacer do pobliskiego wzgórza, z którego obserwowaliśmy świt. Po śniadaniu i odwiezieniu nas do naszych samochodów wybraliśmy się do Akaby położonej nad brzegiem Morza Czerwonego. Tam zrobiliśmy zakupy pamiątek dla naszych rodzin: daktyle, kawy, herbaty, przyprawy. Ponadto wybraliśmy się „poplażować” i pływając pooglądać miejscową rafę koralową. Po całych dwóch godzinach „plażowania” ogarnęliśmy nasze rzeczy i zaczęliśmy wracać w stronę lotniska. Kolejnego dnia mieliśmy lot o ok. 11.50. Zdanie samochodu poszło gładko i ok. godz. 15-16 byliśmy z powrotem w Katowicach.
Garść praktycznych informacji - nocowanie na „dziko” jest w Jordanii ciężkie. Nasze auto na poboczu, za krzakami zawsze wzbudzało ciekawość przejezdnych i zdarzało nam się z tego powodu zmieniać miejsce postoju jednej nocy. Po za tym, jako turyści, początkowo byliśmy naciągani z cenami. Bardzo ważne jest, że zanim skorzystasz z jakiejś usługi, najpierw trzeba ustalić cenę, którą z reguły da się jeszcze znegocjować w dół, w innym wypadku przepłacasz. Wiza jest dość droga i może kosztować nawet więcej niż bilet lotniczy, ponoć można jakoś zakombinować, żeby wjechać bez wizy, śpiąc kilka nocy w Aqabie, ale tego nie próbowaliśmy; można kupić za to Jordanpass, który jest też biletem wstępu do różnych atrakcji i wtedy to się bardziej opłaca. Do nawigacji na szlakach dobrze sprawdzały się mapy.cz offline.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FJordania
Tatry - kurs - jaskinia Miętusia
Może jeszcze nie kalendarzowej ale w Tatrach są już pierwsze objawy zimy. Okolica pokryła się śniegiem, świstaki i niedźwiadki zapadły w sen:) więc najwyższy czas aby na horyzoncie pojawili się kursanci gotowi na wykonanie zimowych przejść jaskiniowych.;) Tym razem wyjście zaplanowane na 9 rano nieznacznie się opóźniło i ostatni członek zespołu wyruszył z parkingu przed doliną Kościeliska o 9:45. Początkowa droga nie przysparzała żadnych problemów. W końcu szliśmy tędy już niejednokrotnie. Problem zaczął się po wejściu do Lasu Wantule. Pierwszy raz zgubiliśmy drogę. Przeprawa nie była lekka. Kto był w "Wantulach" ten wie co tam może spotkać człowieka.;) Ostatecznie dystans 7 km zajął nam 2 godziny i 20 minut. O 12:10 meldujemy się pod otworem. Szybka przebieralnia i o 12:40 rozpoczynamy akcję. Pierwsze co nas spotyka to 118 metrów rury, którą trzeba pokonać na czworaka lub czołgając się przez zaciski i kolejne zakręty. Po przejściu rury doszliśmy do wniosku, że ostatnie 195 metrów po przebiegnięciu maratonu nie jest tak męczące jak te 118 metrów rury po przedarciu się przez "Wantule". W planie akcji jest dojście do Syfonu Marynarki Wojennej, potocznie zwanym MarWoj-em. W trakcie przejścia "urodził" się plan przepłynięcia syfonu i dalszej akcji jaskiniowej za syfonem. Akcja szła sprawnie. Po 5 godzinach i 40 minutach zameldowaliśmy się przy MarWoj-u. Jak się niestety okazało syfon był całkowicie zalany. Mimo wszystko podjęta została próba przenurkowania syfonu ale niestety bezskuteczna. Po krótkiej przerwie, posiłku i suszeniu postanowiliśmy wracać. Nie zawsze tak bywa ale w tym przypadku powrót okazał się dużo szybszy niż dojście. Ponownie należy wspomnieć o rurze, która wymęczyła nas na początku. Tym razem wszystko odbywało się podobnie ale poprzeczka została podniesiona wyżej gdyż te 118 metrów trzeba było wyczołgać do góry. Każdy kto wychodził miał podobne odczucia: #$%^# rura, ja @#$!^, dawno się tak nie umęczyłem... itd, itp.:D O 22:00, po 9 godzinach akcji wszyscy jesteśmy na powierzchni. Jest noc ale w tej tatrzańskiej ciemności jest jakieś piękno... Pakujemy się szybko i wracamy do bazy. Nie wiem jak to się stało, że w biały dzień się zgubiliśmy gdzie w gęstym mroku bezbłędnie trafiliśmy na ścieżkę. Tym sposobem zyskaliśmy prawie godzinę ! Z doliny Kościeliska wychodzimy chwilę po północy. Wszyscy szczęśliwi wracamy do bazy i dosłownie padamy do łóżek
Beskid Makowski/Mały. - mtb w okolicach Czartaka
Obok takiego pokumunistycznego budynku restauracji "Czartak" zostawiamy auto i jedziemy na wschodni brzeg Skawy przez most pod zaporą Świnna-Poręba. Tu przez godzinę penetrujemy zobocza by wbić się w jakąś jaskiniową szczelinę lecz nawet do końca nie wiemy w jaką. Osuwając się po liściach wracamy do rowerów i kontynuujemy rowerami zaplanowaną trasę, która okazała się znów nader atrakcyjna. Mimo, że wysokości bezwględne tych gór nie rzucają na kolana to wysokości względne są całkiem nie złe. Tak więc podjazd na Jaroszowską Górę (541), potem przepiękny zjazd do doliny Skawy i znów drapanie się w górę na Iłowiec (472) i dalej na Łysą Górę. Stąd cudowny zjazd do Ponikwi skąd do auta drogą ciągle z góry. Pogoda była fantastyczna eksponując jeszcze bardziej górską przestrzeń. Zrobiliśmy ok. 20 km i 700 m deniwelacji.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2019/Czartak
Beskid Mały. - mtb na Leskowiec
Start z Zagórnika do Rzyk zarośniętym trawą i jerzynami szlakiem przedzieramy się do drogi a nią do przysiółka Jagódki. Stąd przeważnie dość strome podejście czasem podjazd na Leskowiec (918). W wielu miejscach leżała już cieniutka warstwa śniegu co w górnych partiach lekko utrudniało poruszanie się w górę bądź w dół. Od schroniska pięknym jak na rowery górskie zielonym szlakiem przez Gancarz wracamy do Zagórnika. Po drodze dwa małe ale malownicze wąwozy i generalnie bardzo ciekawa jazda. Pogoda wręcz fenomenalna, słońce, lekki mrozik i taka cisza w górach. Do celu docieramy tuż przed zmierzchem. Zdjęć nie robiłem bo zapomniałem włożyć baterii do aparatu.
Tatry - międzyklubowe wyjście jaskiniowe oraz (już tylko klubowe), szlajanie po Dolinie Kościeliskiej
Komuś się nie chciało, ktoś rano marudził, ktoś zapomniał kaloszy. Dojechali wszyscy i wszyscy poszli do jaskini. Ktoś szedł szybciej, ktoś wolniej. Komuś było zimno, a ktoś inny wypatrzył ślady kozic na śniegu. Było słońce i był wiatr. I zimno było. I długie namysły przed wejściem były. Ale w środku cieplej było więc weszli wszyscy. Ktoś poszedł do końca, ktoś został wcześniej. Ktoś się namęczył przy wychodzeniu, a komuś było mało. Ktoś wrócił szybciej na bazę, a ktoś czekał na resztę. Ktoś widział piękne widoki po wyjściu nocą i ktoś wesoło tuptał po śniegu. Ktoś powiedział, że było fajnie, a ktoś, że kiedyś to powtórzy.
Ktoś, albo wszyscy...
Drugiego dnia było mniej ktosiów. Komuś się nie chciało wstawać, a ktoś ciągnął resztę. Wszyscy poszli. Wszyscy doszli do schroniska. Ktoś zjadł zupę, a ktoś szarlotkę. Ktoś chciał wracać od razu, a ktoś coś zrobić jeszcze. Ktoś wymyślił głosowanie co robić i ktoś je przegłosował. Wszyscy poszli do jaskini turystycznej. Ktoś miał czołówkę, a ktoś nie. Ktoś przemoczył buty, a ktoś się uderzył w głowę. Ktoś był zadowolony, a ktoś stwierdził, że woli inne jaskinie...
Wszystkim się podobało.
Beskid Żyw. - dookoła Krawców Wierchu
Esę zostawiam w Glince skąd startuje na Krawców Wierch i ma zejść do Złatnej. Ja autem jadę do Złatnej skąd zaczynam pętlę dookoła masywu Krawców Wierchu i Buczyny. Zwykłą drogą podjazd na przeł. Glinka (845), potem kawałek granicą i dalej po słowackiej stronie leśną drogą o różnej nawierzchni. Bez większych trudności technicznych lecz z wieloma pokładami błota. Doliną Ciernego Potoku dojeżdżam do szlaku wiodącego na Mutniańskie Sedlo osiągając tym samym ponownie granicę. Tu strome zejście i zjazd a następnie szosą do Złatnej gdzie dosłownie w tej samej sekundzie pojawia się Esa choć ustawiliśmy spotkanie z marginesem godziny. Pogoda była przepiękna, ludzi na szlaku właściwie nie było.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2019/KW
Jura - Podlesice - SPELEOKONFRONTACJE
Jak co roku wziąłem udział w największej w Polsce imprezie jaskiniowej. W konkursie na dziesięciominutową prezentację, będącym osią imprezy, wzięło 12 prac. Zwyciężył Jerzy Zygmunt (który prowadził jedyną prelekcję na żywo), a mój tegoroczny teledysk z Gölla zajął drugie miejsce.
LAWINY - coroczny festiwal prezentacji górskich
Coroczna rudzka impreza, wiele ciekawych filmów i prelekcji. Sczegóły w AKTUALNOŚCIACH.
Tatry - Predni Salatin, Brestova
Wykorzystując częściowo wolny weekend wybieramy się w słowackie zachodnie Tatry. Wyruszamy w niedzielę wieczorem, rozbijamy namiot w znanej nam już z poprzedniego wypadu w ten rejon drewnianej muszli koncertowej przy parkingu do jaskini Brestovskiej. Dzień kolejny rozpoczyna się przygodowo na poszukiwaniu jednego z moich butów, które pozostały na noc w przedsionku namiotu. Poszukiwania buta pozostają bezowocne, pewnie teraz jakiś lisek się nim bawi. Ruszamy niebieskim szlakiem. Początkowo cała dolina wypełniona jest chmurami/mgłą. Wraz z kolejnymi metrami pokonywanymi w górę udaje nam się wyjść nad chmury i uzyskać już do końca dnia piękne widoki. W międzyczasie spostrzegamy niewielkie widmo Brockenu – pogoda była ku temu bardzo sprzyjająca. Wchodzimy na Predny Salatin, potem Brestovą. Decydujemy się na przejście na Salatin, jednak niedaleko przed szczytem zawracamy ze względu na silny wiatr, który wymieszany ze śniegiem mrozi i dosłownie tnie nasze twarze. Po drodze dwukrotnie trafiamy na ślady niedźwiedzi. Warunki na szczycie już zimowe, śniegu było maks. do połowy ud, chociaż na dwóch zboczach widać było niepokojące pęknięcia pokrywy śnieżnej. Wracając korzystamy z całkiem fajnego Groupona i zahaczamy o termy w Oravicach, a potem już wygrzani wracamy do domu.
Zdjecia - http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2019/Brestova
Tatry - trawers Ptasia - Lodowa Litworowa
Po otrzymaniu zaproszenia do wspólnej akcji w Tatrach, nawet się nie zastanawiałem wiedząc, że kolejna taka akcja może się szybko nie trafić. Asi,a nie tak od razu, ale również zgodziła się na wyjazd, następna była Magda no i Bogdan... który o akcji dowiedział się w środę dwa dni przed wyjazdem (godzinę wcześniej oddając do naprawy swój kombinezon do Basi).
W Tatry wyjeżdżamy już w piątek wieczorem. Prognozy pogody nie pokrywają się z warunkami jakie zastaliśmy w Kirach. Wieczorem spotykamy się z Michałem i potwierdzamy akcję. W sobotę rano widząc, że pogoda ulega pogorszeniu Asia (czego później jej pogratulowałem) rezygnuje z udziału w akcji. Magda robi to samo, jednak dopiero pod otworem jaskini. Wiało nieziemsko, do tego deszcz i w wyższych partiach śnieg.
O dziwo, na szlakach dojściowych do jaskiń spotykamy liczne grupy grotołazów, co by wyjaśniało brak miejsc noclegowych w miejscach, gdzie zazwyczaj nocujemy. Nasza czwórka do jaskini wchodzi około godziny 13.00. Idzie bardzo sprawnie, poręczuję wszystko jak leci aż do Bazyliki. Przed Studnią Taty robimy przerwę czekając aż ekipa z Warszawy zjedzie na dół. Następnie nasza kolej i cała nasza czwórka stoi już w Bazylice. Jest krótko po godzinie 17.00, a ekipy od Lodowej Litworowej nie ma...
Wspinamy więc z Michałem po linach wiszących w Bazylice i zaglądamy gdzie się da czekając na drugą grupę.
Umówiony czas odwrotu w przypadku nie spotkania się grup w Bazylice ustalony był na godzinę 19.30.
Do spotkania dochodzi chwilę po godzinie 19.00. Lecz dopiero po godzinie 20.00 moja grupa zaczyna wychodzić ciągami jaskini Lodowej Litworowej. Idzie bez większych problemów, aż do momentu dojścia do zacisku Zakopiańczyków, gdzie chwilę zastanawiamy się czy to aby na pewno dobra droga i czy aby na pewno wszyscy przejdą ;) Przechodzę więc zacisk i idę szukać lin pozostawionych przez drugą grupę. Po potwierdzeniu, że to dobra droga wracam i zaczynamy kolejno pokonywać zacisk i dalszy korytarz. Na powierzchni jesteśmy około godziny 02.00. Droga powrotna doliną do niebieskiego szlaku, którym wracamy na dół, dała nam niezły wycisk. Mgła i dosyć niska podstawa chmur ograniczała chwilami widoczność do kilku metrów co przełożyło się na czas powrotu. Na bazie meldujemy się o godzinie 10.00.
Dziękujemy ekipie z KKSu za zaproszenie do akcji jak i za samą akcję. Już dawno nie miałem okazji tak dobrze się „bawić” w jaskini, a tego było mi trzeba. Do następnego razu!
ANGLIA - jaskinie w Yorkshire Dales
W czasie trzydniowego pobytu na północnych rubieżach Anglii odwiedziliśmy dwie jaskinie. Choć pod ziemią spędziliśmy mniej czasu niż zwykle zdarza się to w Tatrach, to jednak wróciliśmy całkowicie usatysfakcjonowani. Jaskinie Yorkshire mają specyficzny charakter: ciągle coś się dzieje. Obszerne studnie i ładne nacieki docenia się tym bardziej, że na ich oglądanie trzeba sobie najpierw zasłużyć czołganiem, przeciskaniem się, szarpaniem klinującego się wora, niebanalną zapieraczką i pokonywaniem różnych innych niedogodności, o których czasami nie warto nawet wspominać profanom.
1. Car Pot - jaskinia z bardzo przyjemnym dojściem przez tzw. Ingleborough Nature Trail, biegnącym wzdłuż rzeczki, pastwisk i malowniczego wąwozu. Przeczołganie się na boku przez kilkunastometrowej długości wąską szczelinę z jeziorkami w partiach wstępnych zapewnia odpowiednią dozę wilgoci w kombinezonie aż do końca dnia. Ostatnia, bardzo mokra studnia o głębokości 35 m sprowadza do rozwidlenia, z którego początek biorą dwa przyjemne, bogato udekorowane makaronami ciągi poziome. Zwiedzenie całości zajeło nam cztery godziny i dziesięć minut. Postąpiliśmy nierozsądnie, zostawiając w samochodzie obydwa telefony, które ze sobą mieliśmy. Wyszliśmy już długo po zmroku, a tymczasem otwór jaskini znajduje się z dala od szlaku, pośrodku porośniętego podmokłą trawą, mało pochyłego zbocza. Nawigacja w tym terenie w w słabej widoczności byłaby bardzo trudna. Na szczęście mgły nie było i znowu się udało.
2. Trapdoor Pot - również malowniczo położona, z otworem w zboczu pagórka górującego nad wioską Ingleton. Jaskinia "względnie sucha", ale podobno niezbyt często odwiedzania z uwagi na trzy zaciski - Ripper, Gripper i Stripper - oraz niestabilne zawalisko gdzieś po drodze. Jak się okazało, do tej listy przeszkód należy też doliczyć zwykłe ciasnoty i trochę stresującego wspinania na żywca. Nagrodą jest obszerna studnia końcowa - Megatron Pitch - głęboka na 38 m. Dotarcie do dna i z powrotem zajmuje nam sześć godzin i dwadzieścia minut. Skala i śmiałość przedsięwziętych przez eksploratorów jaskini robót górniczych ponownie zrobiła na mnie wrażenie. Wspomniane zawalisko zastabilizowane jest na głębokości kilku metrów poskręcanymi elementami rusztowania budowlanego. W niektórych miejscach widać było ślady poszerzania ciasnot przy pomocy materiałów wybuchowych, również wykonane z wizją, determinacją i fanazją; w jednym z przewężeń naliczyłem ponad dwadzieścia odwiertów!
Beskid Śl. - pasmo Czantorii na mtb
Jasiu z Wisły Łabajów przyjeżdża na rowerze do Ustronia Polany (gdzie się umówiliśmy) skąd już razem windujemy się rowerami na masyw Czantorii (995) początkowo dol. Suchego Potoku na Kończyn by od dol. Poniwca wydostać się na graniczny grzbiet. Zaspy suchych liści trochę utrudniały podjazd/podejście. Pasmo od tej strony jest dość wypietrzone i gdzieś trzeba te stromsze miejsca pokonać. Dalej łatwiej przez Czantorię na Soszów. Ja stąd zjeżdżam do Jawornika i dalej do Polany a Jasiu dalej podąża na Stożek by stamtąd zjechać do Łabajowa gdzie mieszka. Pogoda dobra choc wiało. Po za tym ciepło.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FCzantoria-mtb
Tatry - Kościelec
Choć mieliśmy godzinę snu więcej (zmiana czasu), to jednak wstaliśmy jacyś tacy poobijani. Jenak plan był już zaplanowany i nie dopuszczałam myśli (ani niczyjej propozycji), aby go nie zrealizować. Nawet pogoda nie pozwalała na żadne wymówki (bo przecież wstyd by było zrezygnować z wyjścia w tak ciepły i słoneczny jak na październik dzień).
Na spokojnie zrobiliśmy sobie śniadanie i zapakowaliśmy się do auta. W Zakopanem pokrążyliśmy parę minut w okolicach ronda w Kuźnicach, gdy okazało się, że dojazd do ,,naszych” parkingów jest akurat przebudowywany i musimy dotrzeć tam inną drogą.
Potem już było tylko pod górkę. Słońce, niedziela, ciepło, przyjemna wycieczka – kupa optymizmu. Dla równowagi, ktoś czasem coś musiał pomarudzić. Że go palec boli, że pod górkę, albo, że daleko, ale chyba tylko tak pro forma... żeby nie było, że wymyśliłam idealną wycieczkę.
I nawet dzięki temu, że nie wyszliśmy z samego rana, udało nam się uniknąć największych tłumów na podejściu na Kościelec. Jedyna nieprzyjemność tego dnia, to zimny wiatr, który dopadł nas w połowie podejścia. Na szczycie musieliśmy się zaszyć między głazami, żeby nas nie zwiało. W dół już tylko przyjemniej i cieplej, znowu można było na chwilę wrócić do krótkich rękawków.
Zachód słońca dopadł nas niedaleko przed bramkami na dole doliny, tak, że czołówki posłużyły nam co najwyżej przez pół godziny. Całość zajęła nam dokładnie 7:15, które wyliczyliśmy sobie przed wyjściem....
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2Fkoscielec_2
Tatry - Jaskinia Zimna
Pierwszy w tym sezonie (prawie)zimowym wypad to Zimnej. Dojeżdżamy wszyscy w sobotę rano i idziemy pod jaskinię grzejąc się w promieniach słońca. Przebieramy się pod otworem wyjściowym jaskini Mroźnej (jak zwykle zresztą), jednak nie przemyślawszy obecnej pory roku zaskoczeni zostajemy przez turystów wychodzących z tejże jaskini. Nie sprawiają oni wrażenia zaskoczonych, a raczej traktują nas jako kolejną przyrodniczą ciekawostkę.
Wchodzimy do jaskini i kierujemy się w stronę naszego celu – czyli partii za korytarzem Galeriowym, które już od dłuższego czasu nas kuszą. Prożek Burcharda został wy wspinany przez Łukasza, który dzięki swoim długim członkom pominął zwykły etap niepewności i problemów z dosięgnięciem kluczowych chwytów. Korkociąg Krakowski robi spore wrażenie na Magdzie, która jako jedyna jeszcze nim nie szła, podobnie korytarz Galeriowy.
Dalej już poruszamy się po omacku, bo żadne z nas nie zagłębiało się wcześniej tak daleko (może ja trochę, ale było to na początku mojej kariery grotołaza, gdzie po wpływem wrażenia wiele wspomnień zostało zamazanych). Celem jest Studnia Maurycego. Idziemy do przodu, pomijając obejścia które nas (tym razem) nie interesują. Błocimy się i moczymy coraz bardziej. Wspinamy IV prożek i idziemy dalej czekając na kolejny korkociąg (Wrocławski tym razem), ale (bijemy się w pierś) nie posiadamy przy sobie wydrukowanego opisu jaskini możemy tylko zgadywać, czy już go przeszliśmy czy nie. Dochodzimy do miejsca, które naszym zdaniem (i po przeczytaniu później opisu skłaniamy się ku zdaniu, że to było to miejsce), może być wejściem do korkociągu. Jest ono wypełnione wodą w taki sposób, że nie sposób się w niej nie zamoczyć i ciasne tak, że całość ekipy by przez nie nie przeszła w związku z czym postanawiamy zawrócić (szczególnie, że czas również nas naglił). W drodze powrotnej sprawdzamy jeszcze jedną boczną odnogę (i po późniejszej analizie opisu wydaje nam się, że mogliśmy dojść pod Syfon Maurycego). Wychodzimy z jaskini godzinę, przed wyznaczonym czasem alarmowym.
Hałda "Skalny"
Będąc dzień wcześniej na weselu w okolicy Łazisk zainteresowałem się tą wysoka hałdą, którą mijałem setki razy jadąc na południe w góry. To jedna z najwyższych, nieczynnych hałd w Europie. Wysokość względna - 92 m i 389 m. n. p. m. W cudowny, słoneczny dzień z Łazisk Średnich wyjeżdżamy na szczyt na rowerach górskich. Najpierw przez piękny bukowy las z potem szutrową drogą na szczyt Widoki bardzo rozległe od pasm Beskidu (Śląski, Mały, Żywiecki) po aglomerację górnośląską. Na hałdzie jest również zarośnięty szuwarami staw. Zjeżdżamy w dolnej części trochę inną drogą. U góry mocno wiało.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2019/Halda-Skalny
Beskid Mały - Leskowiec
Jesienne MTB w pięknych okolicznościach przyrody.
Foto + szczegóły trasy: https://www.relive.cc/view/vKv24y3GWo6
Tatry Zach. - jaskinia Marmurowa
Przyjechaliśmy w piątek wieczorem i na sam początek była wiadomość że wychodzimy o 6. Rano zebraliśmy się dość sprawnie. Droga pod górę. O 10 wchodziliśmy do dziury. Początek był dość obszerny ale to miało się zmienić ;) Były tylko 3 zjazdy, w sumie jeden za drugim z małym „ale”. Tuż przed trzecim zjazdem, najdłuższym, było trochę ciasno… Jak dla mnie to nawet bardzo ciasno. Musiałem się nieźle przeciskać przez zawalisko ale udało się… Na samym końcu pomyślałem sobie że jeszcze muszę jakoś wrócić tą samą drogą… ale cóż… wszyscy przechodzą, przejdę i ja… Po zjeździe krótki posiłek i w górę. „Delektowałem się” podejściem z myślą że za moment będzie mniej przestrzeni. I rzeczywiście, było ciasno… i jeszcze ciekawiej niż w dół. Jedynym plusem w tej sytuacji było że kolejna osoba ma przed sobą spory odcinek liny zanim mnie dogoni w tej ciasnocie. Po dłuższej chwili się udało :). To był dla mnie zdecydowanie najgorszy ale i najciekawszy moment tej jaskini. Potem już tylko dwa szybkie kominy i widok nieba J O 13 byliśmy wszyscy u góry. Okazało się że pogoda się popsuła i zerwał się mocny wiatr przeganiający ciemne chmury po niebie. Może dzięki temu przebieranie i droga w dół szła nam dość sprawnie. O 16 byliśmy na bazie. To była zdecydowanie najszybsza jak do tej pory akcja.
Jura - pętla górnej Sztoły
Potoki i rzeki jurajskie to dość ciekawy element tamtejszego krajobrazu. Tym razem pieszo udajemy sie tzw. pętlą górnej Sztoły (dopływ Białej Przemszy) startując z Bukowna. Lasami docieramy to tzw. źródła w Żuradzie. Strumień wypływa spod dość dużego wzgórza a właściwie ciekawej kotlinki. Wracamy z biegiem rzeki najpierw dnem dolinki o dość stromych zboczach a potem jej górną skarpą. Pogoda była przepiękna a Jura przebrała się w obłędne barwy jesieni.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2019/GornaSztola
Beskid Mały, Potrójna
Przyjemna wędrówka po górach:)
Tatry Zachodnie - Czarna - trawers
Czas 6:38. Pogoda w Tatrach piękna. W jaskini nie spotkaliśmy nikogo.
CZECHY: Beskid Śl. - Girowa
Rodzinny wypad na Girową w Czeskiej Republice.
Beskid Śl. - MTB
Trasa: Wisła Łabajów, Głębce, Kubalonka, Szarcula, Stecówka, Karolówka, Barania Góra (bez rezerwatu), Gawlasi, Cieńków, Koźnce, Łabajów. Trasa 35km tylko szlakami zrywkowymi i turystycznymi.
Jura; Podlesice - spotkanie dot. wypadku w jaskini Śnieżnej
W Podlesicach odbyło się zorganizowane przez PZA spotkanie przedstawicieli klubów speleologicznych dot. analizy wypadku w jaskini Śnieżnej. Na spotkaniu omówiono szczegóły akcji ratunkowej oraz kulisy feralnej wyprawy grotołazów z Wrocłowia.
III kwartał
Tatry Wys. - grań od Rysów do Żabiego Konia
Startujemy o świcie z Morskiego Oka i w rześkiej temperaturze wychodzimy dość szybko na Rysy (2499). Dalej, już z lotną asekuracją podążamy zachodnią granią (to zarazem odcinek głównej grani Tatr) nie omijając żadnej turni. Północna wystawa grani w wielu miejscach pokryta jest lodowym lukrem więc siłą rzeczy staramy się jak tylko się da trzymać nasłonecznionej już południowej wystawy. Już na tym odcinku czasem musimy kombinować nad znalezieniem optymalnych przejść. W końcu dochodzimy do uskoku nad Żabią Przeł gdzie wykonujemy dwa dość długie zjazdy. Żabiego Konia pokonujmy drugi raz lecz tym razem przy pięknej pogodzie (w czerwcu robiliśmy to we mgle) i możemy sycić oczy dalekimi widokami w poziomie i w pionie. Zjeżdżając na Żabią Przeł. Wyżnią pogoda ulega zmianie. Nadciągają wały chmur co było zgodne z prognozami. Decydujemy się zejść na słowacką stronę do Żabiej Doliny. Stąd podchodzimy pod szczyt Rysów (robiąc niemal 2000 m deniwelacji) i biwakujemy w małej kolibie pod skałą, która osłoniła nas od nasilającego się wiatru. Noc była dość ciężka. Oprócz wiatru, który potargał jedną NRCetę, przypętał się deszcz, który przetrwaliśmy siedząc i okrywając śpiwory pozostałymi NRCetami tym razem pilnując aby nie wytargał ich wiatr. Potem przestało padać i było tylko zimno i niewygodnie (akupunktura kamieniami). Jak tylko nastał świt robimy sobie gorące kubki i znów przez szczyt Rysów schodzimy do Moka i dalej do Palenicy. Trochę mamy rozterek bo prognozowana zła pogoda wcale nie była taka zła i grań można było by pociągnąć dalej tak jak planowaliśmy. Natomiast sama grań mimo, że może niezbyt trudna technicznie wymaga stałej koncentracji z uwagi na dużą kruszyznę, potężna ekspozycję i nie oczywisty przebieg trasy poruszania się.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2019/Rysy-Zabi
Bieszczady
Trzydniowy wyjazd okazał się feralny. Wszechświat ewidentnie mi nie sprzyja i kolejny raz planowany wyjazd bez dzieci okazuje się być niepowodzeniem. Jeden dzień udało mi się spędzić na połoninie Caryńskiej ciesząc oko widokami dawno nie podziwianymi przeze mnie. Resztę wyjazdu spędzam w łóżku walcząc z chorobą.
Jura:Warsztaty autoratownictwa PZA
Tym razem frekwencja nie za duża, dzięki czemu pracujemy w małych grupach. Pierwszego dnia powtarzamy już opanowane przez nas techniki, w różnych wariantach, nawet, gdzie starczyło czasu aranżując prawdopodobne sytuacje. Ja, Łukasz i Adam ratujemy się nawzajem pod czujnym okiem instruktorów. Ćwiczmy metody croll w croll, przeciwwagi, schodzenie i podchodzenie do poszkodowanego. Metoda Hiszpańskiej przeciwwagi do wyciągania poszkodowanego oraz ratowanie poszkodowanego podczas zjazdu.
Drugiego dnia kończymy ćwiczenie i udoskonalanie technik, które są nam dobrze znane. Naszej grupie brakuje tylko przećwiczenia metody ruchomego bloczka. Dalej zaczynamy ćwiczyć nowe rzeczy – ściąganie poszkodowanego z trawersu oraz wyciąganie z ucha przepinki. Trochę brakowało nam większej ilości nowych rzeczy, jednak musieliśmy się z tym pogodzić z powodu braku czasu...
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FAutoratownictwo
Słowacja - Wielka Fatra
Z Iwoną zaplanowaliśmy sobie przedłużony weekend. Od dłuższego czasu byliśmy zainteresowani Wielką Fatrą, po tym jak bardzo nas pozytywnie zaskoczyła Mała Fatra, którą odwiedziliśmy prawie 3 lata temu. Ponadto bardzo chcieliśmy sprawdzić informacje zawarte na jednej "fajsbukowej" stronie dotyczącej wiat/kolib/innych alternatywnych miejsc noclegowych. Zapakowani w prowiant na cztery dni wyjechaliśmy w piątek rano w stronę miejscowości Błatnica na Słowacji, skąd rozpoczynał się nasz szlak. Pierszego dnia zaplanowaliśmy trasę na ok. 8h. Zdobyliśmy szczyt Ostra (1264 m), z którego zeszliśmy do doliny, która prowadziła nas do naszego kolejnego celu - Kralova Studnia (1377 m) przez Smrekov (1441 m). Szlak słabo uczęszczany, przez to ciekawy. Po ciemku byłoby bardzo trudno orientacyjnie. Na nocleg wybraliśmy starą chatę pasterską, która okazała się być jak najbardziej przez pasterzy używana. Baca zaprosił nas do środka, gdzie zastaliśmy jeszcze cztery inne osoby, które również skorzystały z grzeczności Bacy. Po wspólnym posiłku i krótkiej pogawędzce poszliśmy wszyscy spać. Następnego dnia, po śniadaniu pożegnaliśmy się z naszym gospodarzem i wyruszyliśmy dalej. Tego dnia, był festiwal omyłek. Również w kość dały nam nasze plecaki, które zapakowane do pełna swoje ważyły (szczególnie ze względu na moją troskę o odpowiednią ilość wody... a jak się okazało niepotrzebnie, bo źródeł po drodze było aż nadto). Tego dnia szlaki prowadziły nas przez szczyty: Krizna (1574 m), Ostredok (1596 m), Ploska (1535 m) oraz Rakytov (1567 m) i Skalna Alpa (1463 m). Omyłka tego dnia polegała na tym, że z naszej mapy wynikało, że mieliśmy zrobić trek na ok. 6h, a po wereyfikacji na kolejnych tabliczkach ostatecznie zajeło nam to niecałe 10h, na co się nie nastawialiśmy. W okolicy, nie było za bardzo żadnych chatek, a że przyszliśmy ponad 3h później niż początkowo planowaliśmy, skorzystaliśmy z noclegu w schronisku/horskym hotelu. Ciepła bieżąca woda oraz noc w łóżku bardzo nas pokrzepiła. Plecaki były jakoś lżejsze, a i nasze kroki jakieś szybsze. Tego dnia, mieliśmy zamiar przejść z jednego grzbietu na drugi, którym mogliśmy z powrotem wracać do Błatnicy. Szybko zeszliśmy do doliny i również szybko weszliśmy z powrotem do góry. Wędrując przez Maly Lysec (1297 m), Jaworine (1328 m) i Sopron (1370 m) weszliśmy na Borisov (1510 m). Tym razem na nocleg zatrzymaliśmy się w zamkniętej chacie pasterskiej, w której na szczęście był otwarty strych, gdzie się ulokowaliśmy. Śpiwory puchowe, były cudowne tej nocy. Później okazało się, że mamy jeszcze jednego lokatora (mysz? Kuna? Jenot?), który nie szanował powszechnie uznanej ciszy nocnej. Kolejny dzień już nie był taki piękny, od rana padał deszcz. Mimo tego i tak mieliśmy szczęście, że przez ostatnie trzy dni pogodę mieliśmy cudowną. Po śniadaniu wyruszyliśmy w stronę auta, po drodze zamykając kółko przez znajome nam szczyty m. in. Ostredok z którego zeszliśmy do doliny. Dolina okazała się dla nas najcięższym wyzwaniem... 13 km po płaskiej, wyasfaltowanej powierzchni było mordęgą większą, niż nie jedno podejście... Do auta doszlismy przed 15 i ruszyliśmy do domu. Po drodze staneliśmy najpierw w poniedziałkowych słowackich korkach, a później aby zjeść sobie pyszna czosnkova polevke :) Statystyka: w 4 dni wyszło ponad 90 km oraz 5230 m podejść.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FVelka%20Fatra
Beskid Śl. - Magurka Radziechowska
Schyłek lata to wspaniały okres do wędrówek górskich. Przy idealnej pogodzie w cudownej, kolorowej scenerii odbywamy wędrówkę na Magurkę Radziechowską (1108) z Przybędzy. Schodzimy inną drogą do doliny, która w dolnej części przyjmuje charakter wąwozu.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FMaguraRadziechowska
Jura - spotkanie urodzinowe w Piasecznie
60-tka naszego klubowego przyjaciela Tadka stała się pretekstem do miłego spotkania w naszym ukochanym miejscu w jurajskim Piasecznie. Pogoda dopisała znakomicie, humory również. Może akcent sportowy był tym razem mniej wyeksponowany z dość zrozumiałych względów.
W każdym razie dziękujemy za miłe przyjęcie i życzymy wszystkiego dobrego!
Tu kilka zdjęć (może ktoś dorzuci dalsze): http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FTadek-60
Tatry: Centralny Obóz Jaskiniowy KTJ PZA
W tym roku hasłem przewodnim obozu centralnego PZA była powierzchnia i zwiedzanie mniejszych, aczkolwiek rzadziej odwiedzanych i trudniej dostępnych jaskiń.
Pierwszego dnia obozu jesteśmy z Magdą w grupie odbywającej spacer pod Jaskinię Ptasią oraz tego samego dnia do jaskini Pod Dachem. Z oczywistych względów choć ta druga znacznie mniejsza (przyrównując nawet do jurajskiej skali – jest ona po prostu krótka) to robi na nas wrażenie i wzbudza niejako ekscytację. Obie jesteśmy w niej pierwszy raz i obie zostałyśmy olśnione, dlaczego choć jaskinia prosta i niedługa jest stosunkowo rzadko odwiedzana (stosunkowo w odniesieniu do pozostałych Tatrzańskich dużych i znacznie trudniejszych jaskiń). Otwory znajdujące się wysoko w ścianie i konieczność wspinania znacznie wydłuża, utrudnia i komplikuje całą akcję...
Po powrocie na bazę, ogarnięciu cię i zjedzeniu obiadokolacji odbieramy z Zakopanego Karola, który miał dołączyć na weekend.
W sobotę Magda trafia do grupy odwiedzającej jaskinię Studnię za Murem. Grupa w której byłam ja i Karol również miała w planie tą jaskinię, jednak z braku czasu spowodowanym wcześniejszym spacerem pod Jaskinię Ptasią, plany zostają zmienione.
Ostatniego dnia część ekipy (ta która potrzebuje się wyspać po późnym powrocie z Wielkiego Kłamcy) zostaje na bazie i wczesnym popołudniem zajmuje się porządkami w szpeju i pomaga przy porządkach na Polanie, druga część (w tym Ja, Magda i Karol) idzie na spacer topograficzny do Doliny Małej Łąki i do jaskini Tunel Małołącki. Jest to również mała jaskinia, jednak ze względu na ciekawe dojście do niej warta do rozważenia przy dniach restowych.
Pogoda wyjątkowo dopisała, jakby na specjalne zamówienie na Obóz. Przez cały czas świeciło słońce, a wszelkie ekscesy pogodowe występowały w nocy, kiedy byliśmy zaszycie w namiotach. Udało nam się nawet przygotować na mróz ostatniej nocy (-3 jak się kładliśmy i ponoć -6 w okolicach szóstej rano) i zbytnio nie zmarznąć pod namiotem...
Tatry: Starorobociański Wierch
Korzystamy z Magdą z niespodziewanie wolnego czwartku. Po prawie nieprzespanej nocy z powodu zimna (śpimy na polanie Rogoźniczańskiej), miło jest wychylić się z namiotu i ogrzać w słońcu. Nogi same się chodzą.
Idziemy doliną Kościeliską przez schronisko (tu krótka przerwa, jak na turystyczny spacer przystało!), i dalej na Ornak. Po kolejnej przerwie na wygrzewanie się na przełęczy, ruszamy na Starorobociański wierch. Pogoda dopisała. Choć w cieniu czuć już lekki chłód, to w słońcu nadal można rozebrać się do krótkiego rękawa i pokusić się o podwinięcie spodni.
Pozostali turyści nastawieni równie pogodnie do życia i spacerów po górach, więc parę razy zostajemy wciągnięte w towarzyskie pogawędki :)
Schodzimy przez Trzydniowiański wierch do Doliny Chochołowskiej, z góry nienawidząc asfaltu, po którym będziemy musiały iść, odbijamy przed końcem doliny na Ścieżkę pod Reglami, gdzie unikając błota po kostki i pasterskiego psa umykamy na chwilę w las torując własne przejście.
Na bazie zmęczone, aczkolwiek szczęście robimy obiad czekając na przyjazd pozostałych uczestników Obozu Centralnego PZA, który miał się rozpocząć następnego dnia.
zdjęcia:http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FStarorobocia%F1ski
SŁOWACJA: Tatry Zach. - Banikow od dol. Żarskiej
Auto zostawiamy w Smreczanach fundując sobie podjazd z poz. 700 m.n.p.m na 1286 do Żarskiej Chaty gdzie kończy się szlak rowerowy a zaczynają szlaki piesze. Ruszamy śladem naszej zimowej wycieczki na Przysłop Jałowiecki spotykając po drodze jedynie pojedyncze osoby. Boczną granią (wyżej dość skalistą) docieramy na Banikow (2178) skąd fragmentem głównej grani (dość sporo łańcuchów w miejscach eksponowanych) idziemy przez Hrubą Kopę (2166) i Tri Kopy (2136) do Smutnej Przełęczy (1963). Na przedostatniej kopie na dość znaczną chwilę zatrzymuje nas nadchodząca burza. Wraz z kilkoma jeszcze piechurami kucamy na przełączce oczekując najgorszego. Po kilkunastu minutach jednak trochę się przejaśnia a widoczna stąd nawałnica kieruje się nad Tatry Wys. Trochę już zmęczeni schodzimy wreszcie do Żarskiej Chaty gdzie czekały nasze rowery. Błogim zjazdem (było tego z 10 km) dostajemy się do auta i ruszamy do domu. Łącznie (rowerami i pieszo) zrobiliśmy ponad 1700 m deniwelacji i 30 km dystansu. W ten weekend w Tatrach Zach. i Beskidzie Śl wędrowały jeszcze 2 zespoły z Nocka.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FBanikow
Tatry Wysokie - Kościelec
Wspinamy się na zachodniej ścianie Kościelca. Wchodzimy w Byczkowskiego, ale w związku ze zbliżającymi się grzmotami przeskakujemy na Lobby Instruktorskie (rozumując, że łatwiej jest się z tej drogi wycofać). Decyzję o odwrocie podejmujemy po trzecim wyciągu (bardzo fajnym). Burza w końcu przeszła bokiem. Lepiej jednak wycofać się o kilka razy za dużo, niż o raz za mało...
Tatry Bielskie - Przełęcz pod Kopą
Spacer Doliną Zadnich Koperszadów. Pogoda dopisała. Zmokliśmy tylko trochę.
Jura - Jurajski Szlak Rowerowy "Orlich Gniazd"
Zainspirowany wyjazdem Tomka z czerwca rzuciłem temat koledze, który podchwycił myśl i na końcówkę sierpnia umówiliśmy się na pokonanie Szlaku Rowerowego "Orlich Gniazd". Podobnie jak większość zaczęliśmy w Częstochowie z metą w Krakowie. My akurat wybraliśmy nocleg w hamakach pod pałatką. Pogoda dopisała, trasa również fajna, choć nie obyło się bez pomyłek, gdyż część "krakowska" dużo gorzej oznaczona niż Śląska. Jeżeli dla kogoś nie straszne wyjazdy 200km to polecam, bo warto.
GRUZJA: Kaukaz Centralny – Kazbek
Wejście normalną drogą na Kazbek (5033) od strony gruzińskiej z Stepancminda (Kazbegi). W pierwszy dzień akcji górskiej przy pieknej pogodzie podejście z miasta (1780) do stacji meteo (3670) gdzie spaliśmy w namiocie pierwszą noc. W drugi dzień przenieśliśmy obóz pod tzw. Biały Krzyż (3820) i zrobiliśmy krótką wycieczkę aklimatyzacyjna na ok. 4100. Pogoda znacząco się pogorszyła lecz mimo to następnego dnia rano ruszyliśmy na szczyt w kiepskich warunkach (mgła, padający śnieg i silny wiatr). Pod szczytem spotkaliśmy 3 Ukraińców, z którymi wchodzimy na szczyt po 7 godzinach od startu (po drodze problemy nawigacyjne). Podczas prawie całej wędrówki towrzyszył nam zbłąkany pies. Zejście w podobnych warunkach przez dość mocno pocięty lodowiec. Po biwaku udajemy spowrotem na dół do Kazbegi skąd wracamy do Tibilisi i dalej drogą lotniczą do domu.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FKazbek
WŁOCHY: Alpy Karnickie – kaniony
Działaliśmy (w różnych składach osobowych) w kanionach: Bianco, Pielungo, Cosa, Foce, Alba, Ronc, Simon
Generalnie pogoda piękna co w przypadku penetracji kanionów ma kluczowe znaczenie. Wiele różnorakich zjazdów na linie ale również ciekawych skoków i toboganów. Równolegle działała grupa turystyczna poznając ścieżki i szlaki w rejonie naszej działalności. Pogoda była dobra i każdy mógł się poczuć zadowolony.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FKaniony
AUSTRIA: Alpy Salzburskie - wyprawa Goll'2019
Szerszy opis tu: http://pza.org.pl/news/news-jaskinie/goll-2019
AUSTRIA: wędrówki alpejskie
Ten urlop składał się z dwóch części – w pierwszym tygodniu byłam razem z mamą i bratem, w drugiej już z Karolem, który pierwszy tydzień spędzał na Gollu.
Wędrówki rozpoczynamy od spokojnego szlaku w parku narodowym Gesause (Relację pisze półtora roku później i już nie pamiętam, który to był dokładnie szlak. Jak widać, jakiś nieszczególnie atrakcyjny ;) Następnie podjeżdżamy pod słynny lodowiec Pasterze, albo raczej coś co z niego pozostało w tej chwili. Patrząc na tablice informacyjne kiedyś pewnie imponował. Robimy również spacer na pobliski szczyt Noespitze. W spokojniejszy dzień wybieramy wodospady w Krimml, robiąc okrężną trasę naokoło wodospadów, tak żeby zobaczyć je z wschodniej i zachodniej strony (i taką też polecam). Miejsce warte zobaczenia, huk wody i odległość na jaką ona się rozbryzguje robią wrażenie. Na kolejny dzień pogoda nie zapowiada się najlepiej. Jest dużo chmur i żadnych widoków na góry. Rozważamy zmianę planów, jednak z braku lepszych pomysłów wybieramy pierwotną wersję planu i słusznie! Wyjeżdżamy autobusem/kolejką nad jezioro Mooserboden szczęśliwie patrząc na pozostałe daleko w dole chmury. Wędrujemy na Kleiner Grieskogel, obserwując jak słońce maluje tęczowe barwy na kroplach rosy alpejskiej łąki i nasłuchując świstaków. Decydujemy się również na zdobycie Grosser Grieskogel (mama pozostaje jakieś pół h od szczytu ze względu na ekspozycję, która zaraz przed szczytem jest już znacząca i jednak rozsądnie byłoby mieć krótką linę do asekuracji). W międzyczasie zwiedzamy też wąwóz Lammerklamm oraz jaskinię Eisriesenwelt (takie jaskinie chciałoby się eskplorować).
Po tygodniu odstawiam mamę i brata na dworcu w Salzburgu. Wracam do Golling spacerując w okolice Bärenwirt – nigdy w tym rejonie nie widziałam tyle wody i wodospadów spływających ze zboczy Golla! Kolejny dzień jest jedynym, który spędzam samotnie. Wracam w okolicę jaskini Eisriesenwelt, gdzie w pobliżu wejścia jest odbicie szlaku na dość wyeksponowane podejście w kierunku przełęczy Kote. Chodzenie po tej części Tennengebirge było dla mnie zaskakująco męczące psychicznie. Z jednej strony, nie było tam prawie wogóle innych piechurów (więcej kozic spotkałam). Niby to zaleta, ale przynajmniej bym wiedziała dokładnie gdzie iść! Szlak prowadził przez rozległy lapiaz (o ile się nie mylę) i był oznaczony kropkami na skałach. Oznaczenia były częste, ale wielokrotnie musiałam się wracać do poprzedniej kropki, bo nie mogłam znaleźć kolejnej… Tego dnia zamierzałam zrobić nieco dłuższą trasę, jednak ostatecznie z ulgą postanawiam skończyć szlak na szczycie Raucheck. Mimo trudności było to ciekawe i kształcące doświadczenie.
Głównym celem naszego wyjazdu było przejście Super Ferraty wiodącej na Dachstein. Bojowo nastawieni wyruszamy rozpoczynając od rozgrzewkowej, niesprawiającej trudności ferraty Anna kończącej się na szczycie Mitterstein. Kolejno podchodzimy pod ferratę Johann – na tym podejściu trzeba zrobić trawers piargiem, który aktualnie był zaśnieżony. Na szczęście wyczytaliśmy na facebookowym ferratowym forum, że mogą tutaj przydać się raki i rzeczywiście ogromnie zwiększyło to komfort trawersu (przy ewentualnym poślizgnięciu lot skończyłby się w bliżej nieokreślonej przepaści, więc warto sprawdzić wcześniej warunki panujące na szlaku). Początek ferraty Johann to najtrudniejszy technicznie odcinek wyceniony na E w skali A-F. Polega on na pokonaniu krótkiego przewieszonego odcinka. Nie jest on jednak, aż taki trudny na jaki wygląda. Jak ktoś ma siłę w łapach, to nie ma co zbytnio kombinować, tylko wpiąć się w linę i przeć do przodu ;) Choć jeśli ktoś nie czuje się pewnie, to ze względu na możliwość niebezpiecznego lotu przy odpadnięciu rekomendowana jest dodatkowa asekuracja liną. Po tym najdłuższym odcinku dochodzimy w okolice budowanego schroniska oraz lodowca i długo się nie zastanawiając zmierzamy na ostatnią ferratę prowadzącą na szczyt – ten odcinek był najłatwiejszy, a zdobycie szczytu szczególnie satysfakcjonujące. Drogę powrotną chcieliśmy skrócić korzystając z kolejki, ale spóźniliśmy się o kilkanaście minut do ostatniego zjazdu. Tak przynajmniej nam się wydawało… Zmierzając już szlakiem w dół okazało się, że jednak informacje ze strony internetowej kolejki nie były aktualne i mogliśmy kilka wagoników odprowadzić wzrokiem w dół. Mimo to nie żałujemy, ponieważ schodząc w dół mieliśmy nawet ładniejsze widoki niż idąc w górę (nie tylko skała, żelazna lina i mozolne przepinanie się). Zejście było również urozmaicone płatami śniegu zagradzającymi przejście, które można było pokonać tylko zjeżdżając na linie (była już tam powieszona). Ferratę zdecydowanie polecamy, ale trzeba zarezerwować cały dzień i mierzyć siły na zamiary (w pewnym miejscu minęliśmy zmarnowanego chłopaka, któremu skończyła się woda i wyglądał nie najlepiej).
W kolejnym dniu wybieramy góry zlokalizowane naprzeciwko Dachsteinu. Możemy oglądać, gdzie byliśmy w dniu poprzednim. Korzystając z nietrudnej ferraty Franzi Reiteralm zdobywamy Gasselhohe, Rippetegg i Schober. W drodze powrotnej mijamy jeziorko Spiegelsee z niesamowitym widokiem na Dachstein.W restowy dzień zmieniamy klimat z alpejskiego na bardziej beskidzki, robiąc sobie wycieczkę do Biosphärenpark Nockberge. Zdobywamy szczyty Mallnock i Klomnock. Wracając w wyższe góry z parkingu przy jeziorze Hauptspeicher Kolnbrein ruszamy na Szczyt Grosser Hafner. Po drodze mijamy Kattowitzer Hütte, założoną przez Sekcję Katowicką Deutsche Alpenverein. Szlak był dość długi, w końcowej części ubezpieczony łańcuchami, ale widoki z góry odwdzięczały włożony w trekking wysiłek. Noc przed ostatnim trekkingiem w całkowicie nam nieznanych austryjackich dolomitach spędziliśmy rozbijając namiot gdzieś przy drodze obok kampera, co niestety było złą decyzją. Mnie jak zwykle spało się wygodnie, ale na moje nieszczęście Karola budziły przejeżdżające samochody (a zwłaszcza te, które postanowiły nas sowicie strąbić). Nieprzespana noc bardzo dawała się we znaki Karolowi, a szkoda, bo okolica była wyjątkowo cudna. Tego dnia przeszliśmy ferratę Laserz. Dochodząc na początek ferraty stało się w miejscu, gdzie w zasięgu wzroku były tylko strzeliste góry. Koniec naszego urlopu dał nam przedsmak tego jak wyglądają włoskie dolomity i podsunął pomysł na jakiś przyszły wyjazd. Mimo dużego zmęczenia Karol dał z siebie wszystko i jeszcze tego samego dnia jadąc nocą wracamy do domu.
NIEMCY: Alpy Bawarskie - Zugspitze
Zugspitze (2962) jest najwyższym szczytem Niemiec. Wyjscie z Hammersbach przez wąwóz Hollental następnie krótko po lodowcu i podejście ferratą od strony pn. - wsch. ciekawą formacją skalną.
AUSTRIA: Goll - feralna "wyprawa"
Miałem kilka dni czasu więc postanowiłem wyskoczyć na kilka dni (tzn. na jakąś akcję) do kolegów eksplorujących jaskinie w masywie Goll. Od samego początku prześladowało mnie jakieś fatum (choć nie jestem przesądny). Oprócz korków na drodze, w tunelach pod Wiedniem zresetowal mi się telefon, który pożyczyłem od Esy (z nawigacją) a nie miałem do niego PINu. Na szczęście mapę Austrii mam trochę w głowie więc o zmierzchu dotarłem do Barrenhutte gdzie w aucie spędziłem noc. Gorsze czekało mnie na zajutrz. W mżawce dochodzę do lądowiska. Jakoś nie otworzył mi się ślad podejścia w GPSie więc idę wg tego co pamiętałem. Nie wstrzliłem się w "ścieżkę" (cudzysłów, gdyż to zbyt szumna nazwa dla tego śladu w trawie). Po przejściu stromych traw jestem kompletnie mokry ale udaje mi się wydostać do oczek wodnych w kanionie opadającym z góry. W tym też miejscu ustabilizował się pułap chmur ograniczając widoczność. W dodatku dopada mnie totalna amnezja. Nie potrafię w tych warunkach dotrzeć do lin. Deszcz się nasila (wg prognoz miał padać dzień wcześniej) więc odpuszczam mając na uwadze dystans, który musiał bym jeszcze pokonać. Schodząc natrafiam na "ścieżkę" i jakoś wygodnie wracam na lądowisko. Stąd tuż pod pułapem chmur na prawo od oczek dostrzegłem czarny otwór w ścianie tuż poniżej stromego lasku. Byłem i tak mokry a do wieczora zostało jeszcze kilka godzin. Wracam do auta po kawałek liny wspinaczkowej (zawsze wożę ja w aucie) i ponownie startuję do góry tym razem już właściwą "ścieżką". Przy pomocy liny udaje mi się dostać do tego otworu lecz jak się wkrótce okazało była to tylko wnęka skalna o czarnych ścianach. Zaspokoiłem jednak ciekawość i rozwiałem swoje wątpliwości. Potem nadchodzi burza i ulewny deszcz utwierdzając mnie w słuszności podjętej decyzji. Kolejną noc śpię w aucie.
W następny dzień pogoda była piękna lecz wyjście do Zakrystii stało się już bezsensowne z uwagi na brak czasu (w sobotę chciałem już schodzic więc wyjście na jeden dzień mijało sie z celem). W aucie na wszelki wypadek miałem rower górski więc pojechałem ciekawą, szutrową drogą do górnego Jochalmu a potem pieszo (rower schowałem w kosówkach) na szczyt Schneibstein (2276). Rozlegają sie stad piekne widoki na "naszą" dolinę a także na Hagengebirge. Przełęcz i góra stanowią granicę austriacko - niemiecką. Tu dopadło mnie kolejne nieszczęście. W trakcie schodzenia tuż przed przełęczą zauważam brak aparatu fotograficznego. Wracam niemal pod sam szczyt (do miejsca gdzie wg mojej pamięci go jeszcze miałem) i nic, nie znalazłem. Jeżeli ktoś przypadkiem znajdzie czerwony Lumix to będę wdzięczny. Przygnebiony stratą wracam do ukrytego roweru i rozpoczynam cudowny zjazd do Barrenhutte (razem 1800 m deniwelacji). Tu zaprzjaźniony Niemiec (biwakował w kamperze obok mnie) wysłał SMS i dzięki temu odzyskałem PIN do telefonu.
Nastepny świt znów zaczął się deszczem a i miejsce nie było przenaczone do kampingu (teren jest prywatny). Wracam więc trochę zdegustowany do domu brnąc w niezliczonych korkach (na szczęście niezbyt długich). Wyjazd trochę hazardowy lecz i tak nie moge narzekać bo jak się zrzymać na godziny spędzone w górach. Zdjęć z oczywistych powodów brak.
Ciąg dalszy nastąpił. Napisałem do schroniska w sprawie aparatu fot. Ktoś znalazł aparat i dostarczył do schroniska. Otrzymałem go pocztą i tu kilka zdjęć z wyjazdu: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FGoll1
Jura - dolinki krakowskie rowerem
Na rowerach górskich jedziemy z Czubrowic niebieskim szlakiem rowerowym, który zatacza koło przez Jerzmanowice, dol. Będkowską, Szklarki i Racławki. Trasa miejscami dość trudna o charakterze górskim. W wielu miejscach słabo oznakowana. Ponadto upał. Teren jednak przepiękny pod wieloma względami. Kilka ciekawych zjazdów (na jednym oniemal wylądwał bym w potoku).
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FDolinkiKrakowskie
Sudety - Jaskinia Niedźwiedzia w Kletnie - szarpanie mułów
Szybka akcja, mająca na celu pobranie próbek mułu do badań paleomagnetycznych z okolic biwaku. Na szczęście ilość potrzebnego materiału była dużo mniejsza, niż poprzednio w Śnieżnej Studni. Rozglądamy się również w poszukiwaniu innych miejsc, z których potencjalnie można by pobrać próbki. Oprócz licznych ciasnych korytarzyków i zapieraczkowych szczelin, odwiedzamy też słynne sale - Mastodonta, Humbaków, Kutaśnik. Bez wątpienia jaskinia Niedźwiedzia jest najpiękniejszą jaskinią w Polsce.
Mini Obóz Kursowy
Opis Grzegorza z Jaskini Śnieżnej:
Weszliśmy w Dolinę Małej Łąki, przy dobrej pogodzie, około godziny 7. Dojście do otworu zajęło nam około 2h i obyło się bez problemów. Dzięki wyraźnej ścieżce i znakom na skale znaleźliśmy otwór za pierwszym razem. Wyraźnie czuć było chłodem od lodospadu na początku jaskini. Przebraliśmy się i zaczęło się schodzenie.
Cała akcja zajęła nam około 11h. Na początek wspomniany lodospad. Czekałem na niego z ciekawością bo nigdy wcześniej nie widziałem lodospadu ale… nie zrobił na mnie tak dużego wrażenia jak się nastawiałem. Pomimo tego ilość śniegu i lodu jest naprawdę spora. Spore wrażenie za to wywarła na mnie Wielka Studnia. Zjazd nią był naprawdę ciekawy i długi. Fajne miejsce. Wyjście nią niestety było mniej ciekawe… ale o tym później. Z krótkim szukaniem drogi na samym końcu, doszliśmy do Suchego Biwaku gdzie zastanawianie się (połączone z odpoczynkiem) trwało dość długo i zakończyło się decyzją o powrocie. Chyba byliśmy już nieco zmęczeni a z tyłu głowy mieliśmy podejście w górę.
Wyjście szło nam dość szybko. W Wodociągu spotkaliśmy jeszcze jedną ekipę która też już zbierała się do wyjścia. Deporęczowanie przypadło mi w udziale i raczej też szło bez problemów… aż do Wielkiej Studni. Osoba idąca przede mną zaproponowała żeby przywiązać wory na końcu liny i wciągnąć je na koniec, zamiast wnosić. Bardzo szybko przystałem na ten pomysł… ale jak osoba przede mną była już całkiem wysoko zacząłem zauważać złe strony tego rozwiązania. Wory z liną były dość ciężkie… i zacząłem się obawiać rozwiązywania przepinki pod obciążeniem worów. Ten problem udało się dość zgrabnie rozwiązać podnosząc nieco wory i wieszając je na wyblince odciążając przepinkę. Poważniejszą sprawą okazały się dodatkowe lin w ilości 3 sztuk które wysiały w studni. Jak wyszedłem na samą górę i zaczęliśmy wciągać wory okazało się że na przepince zaplątały się z pozostałymi linami… Cóż, pozostały jedynie wrócić się po nie do połowy studni (co średnio nam się uśmiechało) albo… zaczekać aż ekipa za nami podejdzie do nich i prosić ich o pomoc. Na szczęście ten wariant nie trwał bardzo długo i obyło się bez wracania. Najlepiej uczy się na własnych błędach :) Reszta deporęczowania poszła już bez problemowo. Na powierzchni byliśmy po zmierzchu. Szybkie przebieranie i zejście w dół. Szło się przyjemnie choć Dolina Małej Łąki była dla mnie baaaardzo długa :)
A tak wyjście widział Maciek:
Przy planowaniu akcji jaskiniowej w górach najważniejszym czynnikiem, który należy brać pod uwagę to pogoda.
Żadna prognoza nie daje 100% pewności ale wszystko wskazuje na to, że akcje jaskiniowe planowane na piątek i niedzielę mogą dojść do skutku.
Prognoza na dziś ? Słońce i tylko słońce.
Plany na dziś ? Jaskinia Śnieżna - suchy biwak.
Jeszcze przed przyjazdem pakowanie. Wory, karabinki, sprzęt osobisty i ponad 400 metrów liny. Pierwsza nasza akcja, na którą bierzemy tyle sprzętu.
Worowanie lin i pakowanie trwa do 2 w nocy. 6 rano pobudka, szybkie śniadanie i o godzinie 7 wyjazd z bazy noclegowej. Kilkanaście minut później ruszamy z Doliny Małej Łąki w poszukiwaniu Jaskini Śnieżnej. Po 25 minutach docieramy do Wielkiej Polany Małołąckiej. Zaraz za polaną schodzimy z głównego szlaku i po niespełna 2 godzinach jesteśmy na miejscu. W tym czasie pokonujemy dystans siedmiu kilometrów i prawie osiemset metrów wzrostu wysokości.
Pierwszy raz przygotowania do wejścia się przedłużają. Ktoś zapomniał skarpet, kolejny zapasowej czołówki... Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Biedak bez skarpet musiał nauczyć się wiązać "onuce" z bandaży, a zapasowa czołówka znalazła się w innym plecaku.
Przed wejściem padło standardowe hasło: "Kto ma. Niech sprawdzi czy ma zakręconą deltę" i o 10:50 rozpoczynamy akcje. Na marginesie warto wspomnieć, że Delta jest niezbędnym elementem uprzęży i jej brak nie pozwala na udział w liniowej akcji jaskiniowej.
Rozpoczynamy poręczowanie. Po zjechaniu kilku metrów nagły spadek temperatury, śnieg a po chwili lodospad. Zazwyczaj w tatrzańskiej jaskini temperatura jest stała, w granicach 4 ST.C. Temperatura w okolicach otworu jest zależna od pory roku i lokalizacji. Latem powinno być cieplej ale przez zalegający śnieg i lód w tej jaskini temperatura jest niższa,
Aby jak najszybciej minąć strefę lodu przyspieszamy i jeden za drugim poruszamy się w dół. Po Lodospadzie przychodzi czas na Wielką Studnię. Jest to najgłębsza studnia do której dotychczas zjeżdżamy. Kolejna nowość. Zjeżdżamy na linie 9 mm. Pod obciążeniem wygląda na 8 mm. Znamy wytrzymałość lin, testy zrywania, statystyki i wiemy, że częstszym wypadkiem jest uraz spowodowany spadającym kamieniem niż zerwaniem liny ale wyobraźnia pracuje.
Akcja idzie bardzo sprawnie. Po 5 godzinach jesteśmy na Suchym Biwaku. Mamy jeszcze chwilę czasu i rozważamy możliwość dalszego zwiedzania jaskini ale po krótkiej analizie "za" i "przeciw" postanawiamy wracać. Jeszcze chwila na mały biwak, dla niektórych krótka drzemka i ruszamy w drogę powrotną.
Przed 22 jesteśmy na powierzchni. Cała akcja zajęła 10:51 min, a droga powrotna okazała się dużo szybsza niż to przewidywaliśmy.
Wychodząc z otworu zastaje nas piękny widok. Nie ma chyba piękniejszego widoku w górach jak zachód słońca nad panoramą rozświetlonego miasta.
Wszyscy przebrani. Liny zabezpieczany pod otworem, bierzemy sprzęt osobisty i o 22:10 ruszamy do bazy. Po 2 godzinach jesteśmy na miejscu. Jest już sobota. Jutro wolne więc można uczcić kolejną udana akcje. Co znaczy świętowanie akcji? Zjeść wszystko co zostało w lodówce, wypić dwie herbaty i uciec spać.
Opis Maćka z Jaskini Czarnej:
Po dniu pełnym wrażeń przychodzi czas na odpoczynek.
Prognoza pogody sprawdza się w 100% i w sobotę mamy załamanie pogody. Odpoczywamy na bazie. Momentami za oknem ściana deszczu, a jutrzejsze plany stoją pod znakiem zapytania.
Po naradzie zapada decyzja. Szykujemy się na akcję, a rano zobaczymy co będzie.
Większość dnia mija na leniuchowaniu, spaniu i jedzeniu. Instruktor nie mógł pozwolić aby cały dzień minął nam na próżnowaniu więc wieczorem dostajemy wykład pt.: "Rejony krasowe świata"
Trzy godziny mija w mgnieniu oka i już późnym wieczorem ostatecznie pakujemy się do jutrzejszego wyjścia.
Całą noc zlewa. Niemal pewne, że akcji nie będzie, a jak będzie to dojście nie będzie należało do najprzyjemniejszych. Chwilę po 5 scena jak z filmu. Nagle przestało padać. Jakby ktoś zatkał korek!
I tak już nie śpimy to wstajemy. Pakujemy wszystkie rzeczy, śniadanie, toaleta i ruszamy do doliny Kościeliskiej. Parę minut po 7 ruszamy do otworu. Jest to nasz druga akcja do Jaskini Czarnej więc tym razem nie szukamy otworu tylko pewnie idziemy do celu.
Pięć kilometrów i 400 metrów przewyższenia pokonujemy w 1:14 min.Tym razem biwak jest szybki. Część ubrań jaskiniowych mamy na sobie. Zakładamy kombinezony i o 8:50 rozpoczynamy akcję.
Tym razem robimy trawers Czarnej. Informacje o długości przejścia są bardzo różne. Z jednego źródła wynika, że sama akcja zajmuje 5 godzin. Legendy głoszą, że 12 a jeszcze ktoś podaje rekordowy czas przejścia 3 godziny.
Patrząc na ilość wziętych lin przyjmujemy średnią. 100 m na 4 osoby! Max 6 godzin... To będzie jakaś "popierdułka" a nie poważna akcja...
Trawers Czarnej polega na wejściu jednym otworem i wyjściu innym. Taktyka jest taka. Pierwsza dwójka poręczuje i posuwa się dalej, a ogon deporęczuje. W wolnej chwili jedna z osób zamykających akcję dostarcza liny. Generalnie mają za zadanie nas dogonić aby zapewnić ciągłość akcji. W połowie jaskini zmiana ról i walczymy dalej. Jak dla mnie Trawers Czarnej okazał się najlepszą akcją jaskiniową, w której dotychczas brałem udział. Jeszcze tak dobrze się nie bawiłem.
Warto wspomnieć o małym drobiazgu. Nasza "popierdułka" trwała grubo ponad 12 godzin i okazała się najdłuższą akcją jaskiniową w jakiej dotychczas braliśmy udział.
Standardowo wyjście z jaskini wita nas zachodem słońca. Już na powierzchni aby dostać się w bezpieczne miejsce musimy jeszcze poruszać się w asekuracji linowej. Następnie kierujemy się w stronę czerwonego szlaku, Kościeliska i do samochodów. Uwzględniając asekurację linową zejście zajmuje 1:30 min. Oczywiście wszyscy zadowoleni z zakończonej akcji. Mamy 21:13. Jutro do pracy. Czeka nas jeszcze kilka godzin podróży więc po szybkiej zmianie ubrań ruszamy do domu. Trochę szkoda żegnać się z Tatrami ale z niecierpliwością czekamy na kolejne akcje.
Jaskinia Ptasia Studnia - Pustynna Burza
Wyjście jaskiniowe w ramach planowanego wyjazdu kursowo-rozgrzewkowego przed wyprawą. Pierwotny pan zakładał dwa dni akcji przeplatanych taternicko-kursowych i jeden dzień tylko taternicki.
Niestety nadchodzące prognozy pogody nie napawały chęcią do działania. Z kilku opcji decydujemy się w końcu na zrobienie dużej akcji w piątek/sobotni poranek, kiedy jeszcze pogoda miała nie być zła i odsypiać w czasie, kiedy będzie lało. Plan zrealizowaliśmy.
Magda, Staszek i Adam, z pomocą Mateusza, spakowali nas do jaskini w czwartek. Łącznie zabieramy liny tak żeby starczyło na dojście do Wielkiego Kłamcy. Żeby nas odlekczyć, Mateusz pożyczył nam swój zestaw ultracienkich i lekkich lin oraz karabinków.
Ruszamy późnym rankiem. Bez pośpiechu drepcząc do góry: Dolina Kościeliska, Adamica, Piec, Wodopój… kolejno mijamy znajome punkty. Zejście ze szlaku w kierunku jaskini Marmurowej i nareszcie odbicie w stronę Jaskini Ptasiej. Dochodzimy pod zjazd do otworu. Przebieramy się i po godzinie 15 wchodzimy do jaskini. Pierwsza Studnia Zlotowa na rozgrzewkę, druga na wzmocnienie psychiki – tym razem podwójnie:] Bo wrażenie robi jak zwykle zjazd przez szczelinę w spągu do Studni 40-stki, dodatkowo spotęgowany pierwszym w życiu zjazdem na linie 8.5.
Kolejne trzy zjazdy i trafiamy nad Studnię z Mostkiem Piratów. Łukasz szybko znika w okienku w połowie zjazdu, a za nim cała reszta. Stajemy pod Pustynną Burzą. Na jej szczyt doszliśmy w trójkę – Łukasz, ja i Adam. Staszek decyduje się zostać z Magdą, której nasilił się ból brzucha. Szybko zdecydowaliśmy, że nie zostawimy tej dwójki samej i rozpoczynamy odwrót. Przeklinamy trochę na oporęczowanie Pustynnej Burzy, które w dół daje się bardziej we znaki, niż w górę i dołączamy do reszty. Wychodzenie idzie nam sprawnie, nawet za bardzo nie marzniemy. Na powierzchni ku naszej uciesze jest sucho i nie pada. Jest 2 w nocy. Nietoperze wlatują i wylatują z otworu na nocne łowy, dlatego czym prędzej schodzimy im z drogi. Zdecydowaliśmy się na powrót drogą podejścia, trochę dłuższą, ale w ciemnościach bardziej pewną.
Po wejściu na szlak zaczyna świtać. Około 4:30 w okolicach pieca słyszymy huk spotęgowany echem. Czy to jakiś obryw? Może skała gdzieś spadła? Nie wiemy. Robimy trochę częstsze przerwy niż zwykle, każdy próbuje uszczknąć choć minutkę snu, nim ktoś inny zarządzi koniec odpoczynku.
Wychodząc z doliny spotykamy pierwszych turystów, na bazę trafiamy około 6, pierwszy deszcz zaczyna padać dopiero po wyjściu z auta. Udało się, nie zmokliśmy. Jedzenie, mycie i spanie przerywane tylko kolejnymi falami ulewy uderzającej o dach.
Jura - kajakiem po Sztole
Dolina Sztoły należy do bardzo ciekawych i pięknych zakątków Jury. Rzeka jest dopływem Białej Przemszy. Byliśmy w tym rejonie na rowerach i nie co przypadkowo wjechaliśmy na przystań kajakarską w Bukownie. 3,5 km spływu wartkim nurtem w głęboko wciętej dolinie dostarcza sporo wrażeń. Na rzece nie można się nudzić, prąd szybko niesie i wymagania są ciut większe niż na leniwych rzekach (choć to odcinek turystyczny). Potem jeszcze robimy przechadzkę wysokim brzegiem „pod prąd" by dostać się do rowerów zostawionych na starcie.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FSztola
II kwartał
Mini Obóz Kursowy
Jaskinia Pod Wantą (Kamil):
Po wypadzie do naszej pierwszej jaskini w Tatrach (Jaskinia Czarna), przyszła pora na mini obóz na Polanie Rogoźniczańskiej PZA. Plan dość ambitny, celem jest zaliczyć 3 jaskinie w 3 dni. Wraz z Michałem jako pierwsi dojeżdżamy na jeszcze oficjalnie nie otwartą polanę i okazuję się, że jesteśmy pierwszymi gośćmi w tym roku :) witamy się z gospodarzami i czekamy na resztę ekipy. Pakujemy sprzęt do późnej nocy, w planach Jaskinia pod Wantą. Planowane wyjście o 7.00, więc snu nie zostało zbyt wiele (jak się okazało później tak juz było do końca naszego wyjazdu). Śniadanie, pakowanie reszty ekwipunku i o 7.15 wyjście z polany. Pogoda piękna, słonecznie. Nasza ekipa liczy 6 osób (wliczając Zjawę :) ).
Tempo podejścia było żwawe, dało się odczuć kilogramy niesione na plecach. W trakcie marszu nasz instruktor Mateusz dzielił się z nami swoją wiedzą o topografii Tatr (Kończysta, Zawiesista,... i tak dalej i tak dalej wbijamy sobie do głowy). Po drodze mijamy jeden strumyk na szlaku, gdzie uzupełniamy zapasy wody. Teraz zaczyna się podejście. Kamienie i kamienie, jeden odcinek z łańcuchami i prawie jesteśmy u celu. Jeszcze tylko krótki odpoczynek z widokiem na Giewont i ostatni odcinek pokonujemy poza szlakiem szukając otworu wejściowego do jaskini. Kamil czyta opis, Michał używa GPS-a, a Maciek " czuje ", że jaskinia jest tuz tuż :). Tym sposobem bez problemu znajdujemy wejście. Jest godzina 10.50. Dojście zajęło nam trzy i pół godziny. Dystans ośmiu kilometrów, pełne plecaki, przewyższenie prawie kilometrowe dało się odczuć. Teraz przygotowanie do zejścia do jaskini. Kierownikiem wyprawy jest Michał, który sprawnie podzielił między nami obowiązki. Rozdysponowanie worów i startujemy. Nie za szybko, nie za wolno bo o 11.33 zaczynamy pierwsze poręczowanie. Tempo poruszania się po jaskini chyba sprawne, gdyż był czas nawet na późniejsze gotowanie barszczu :). Zjazd "dzbanem" zrobił na wszystkich wrażenie. Zeszliśmy na samo dno, a nawet w 3 osoby poszliśmy o krok dalej, w miejsce, gdzie nikt z naszej całej ekipy nigdy nie był.
O 15.00 została podjęta decyzja o wyjściu na powierzchnie. I znowu "dzban" tyle, że tym razem w górę. Ostatnia osoba deporęczująca wyszła na powierzchnie o 17.35.
Drogą powrotna zajęła nam godzinę krócej. Ale były ku temu pewne powody (sprzęt zdeponowany koło jaskini, droga w dół i pragnienie zimnego piwa:), a sklep otwarty tylko do 20.45). Zdążyliśmy tuż przed zamknięciem, a dokładnie byliśmy w sklepie o 20.38 :), szybkie zakupy i powrót na polanę. Smażenie kiełbasek przy ognisku, zimne piwko i rozmowy o jaskiniach sprawiły, że bardzo szybko zrobiło się późno. Znowu się nie wyśpimy :) Ale jutro Jaskinia Wielka Litworowa :)
Jaskinia Pod Wantą oczami Maćka:
Piątkowe przygotowania do dzisiejszej akcji trwały do późnej nocy. Chyba standardem jest, że na tego typu wyjazdach sen odgrywa drugoplanową rolę. Wczesnym rankiem pobudka, śniadanie ostateczne pakowanie i o 7:15 wychodzimy z obozu.
Dojście do otworu zajmuje trzy i pół godziny. Dystans ośmiu kilometrów nie wydaje się dużym wyzwaniem gdyby nie masa sprzętu, który musieliśmy zabrać i prawie kilometrowa różnica wysokości między obozem a otworem jaskini.
Około 10:50 jesteśmy na miejscu. Standardowo przygotowanie do zejścia zajmuje kilkadziesiąt minut i ostatecznie o 11:33 rozpoczynamy akcję jaskiniową. Cała akcja posuwała się o tyle sprawnie, że ekipa miała czas na biwak i przygotowanie barszczu z tortelini.:D Oczywiście barszcz był z torebki.;)
O godzinie 15:00 została podjęta decyzja o zakończeniu akcji. Ostatnia osoba dotarła na powierzchnię o 17:35.
Droga powrotna do obozu trwała godzinę krócej. Złożyło się na to kilka czynników. Sprzęt na kolejny dzień został w górach, droga powrotna prowadziła w dół no i chyba najważniejsze, lokalny sklep był otwarty do 20:45. Dotarliśmy o 20:38. W obozie paliło się już ognisko. Nocne rozmowy z bardziej doświadczonymi grotołazami nie miały końca i ostatecznie postanowienie, że dzisiaj się wyśpimy prysło jak bańka mydlana.
Jaskinia Wielka Litworowa (Maciek):
Harmonogram wyjść jaskiniowych ustalony jeszcze przed wyjazdem w Tatry nie przewidywał akcji jaskiniowej w drugim dniu obozu. Mieliśmy odpoczywać, a w tym czasie działać mieli klubowi Taternicy. Na szczęście zmiana decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia i harmonogram uległ zmianie. Po poprzedniej akcji jaskiniowej nastroje były pozytywne, sprzęt został w górach więc część drogi przebyta będzie na lekko. Jeszcze przed zejściem dostaliśmy informację, że o świcie dotrze wsparcie i tą wiadomością ostatecznie plan jaskiniowy na następny dzień został "klepnięty".
Aby w pełni wykorzystać uroki obozowego życia nie mogło zabraknąć ogniska, integracji i niekończących się opowieści. Mimo zmęczenia biesiada trwała jeszcze długooooo po północy...
5:00 pobudka, śniadanie, pakowanie, poranna toaleta i podobnie jak poprzedniego dnia parę minut po 7 ruszamy z obozu. Aby urozmaicić podejście do otworu tym razem jedziemy samochodami w okolicę Doliny Małej Łąki i stamtąd o godzinie 8:34 ruszamy na szlak. Po 40 minutach docieramy na Przysłop Miętusi i od tego momentu poruszamy się tym samym szlakiem co dnia poprzedniego. Dystans 9 kilometrów i prawie kilometrowe przewyższenie zajął nam 3:15 min. W tym czasie odbiliśmy ze szlaku po wcześniej zostawiony sprzęt i na nowo przygotowaliśmy całość do nowej akcji jaskiniowej. Biorąc pod uwagę dodatkowy czas na worowanie lin i fakt, że kolejna jaskinia była położona dalej od poprzedniej czas podejścia był bardzo dobru.
W okolicach 11:30 rozpoczęła się akcja jaskiniowa. Wszystko szło sprawnie do II Pięćdziesiątki gdzie intuicja trochę nas zawiodła i większy korytarz okazał się niewłaściwą drogą. W miarę szybo zorientowaliśmy się o pomyłce i po chwili byliśmy na właściwej drodze. Do pokonania pozostał jeszcze tylko I Płytowiec i jesteśmy na miejscu. Na miejscu po krótkim odpoczynku część zespołu postanowiła wracać, a pozostała ekipa "poszła" szukać II Płytowca.
Z czasem na nadprogramowe zwiedzanie akcja zajęła 8 godzin. Z otworu wyszliśmy w okolicach 20. Naszym oczom ukazał się piękny widok powoli zachodzącego słońca. Może przez te słońce, a może ze zmęczenia postradaliśmy zmysły i wpadliśmy na pomysł aby znowu zostawić sprzęt w górach i następnego dnia wrócić do jaskini Marmurowej. Wtedy Mateusz ( samych imion chyba RODO nie obejmuje ? :D ) widząc, że chcemy iść do kolejnej jaskini zaproponował jeszcze bardziej szalony pomysł !!! Zaczął tak " Nadkładając półtorej godziny drogi, kierując się przez Czerwone Wierchy..." Po tej przemowie decyzja zapadła. Następnego dnia idziemy do Ptasiej Studni.
Ze względu na silny wiatr i zapadający zmrok przejście przez Czerwone Wierchy było męczące ale i to nie ostudziło naszego zapału. Do obozu dotarliśmy w okolicach pierwszej. Tym razem nie było już posiedzenia tylko szybka analiza planu Ptasiej i marsz "zombie" do namiotów aby przynajmniej parę godzin się przespać...
Jaskinia Ptasia Studnia (Kamil):
Drugiego dnia mini obozu weszliśmy do Jaskini Wielkiej Litworowej. Po wyjściu podjęliśmy decyzję o zdeponowaniu sprzętu w celu wejścia następnego dnia do Jaskini Ptasiej Studni. Więc podejście szykowało się na lekko :)
Trzeci dzień. Wyjście do Jaskini Ptasiej zaplanowaliśmy na 8.30, gdyż z poprzedniej jaskini wróciliśmy o 1.00 w nocy. Ekipa liczy 5 osób. Pogoda znowu słoneczna, temperaturę dało się odczuć przy podejściu (mimo lekkich plecaków). Z Doliny Kościeliskiej skręcamy na czerwony szlak, którym dzień wcześniej schodziliśmy i przy którym zdeponowaliśmy sprzęt. Pot się leje. Woda w butelkach szybko znika, ale wiemy, że po drodze jest magiczne źródełko z wodą :) tam robimy krótki postój w celu uzupełnienia zapasów wody. Kolejny jest przy zdeponowanych rzeczach. Szybkie worowanie lin, rozdzielenie worów i już jesteśmy w drodze do miejsca zjazdu do otworu jaskini. Trawersujemy zbocze i docieramy do zalegających w cieniu pokładów śniegu. Szybkie zjazdy na tyłkach, kilka zdjęć i znowu w drodze po zdobycie naszej trzeciej na tym wyjeździe jaskini. Docieramy do miejsca zjazdu pod otwór. Zjeżdżamy, ostatnia osoba ściąga linę założoną na złodzieja. Nie obyło sie bez problemów ze ściągnięciem jej, gdyż węzeł nie chciał tak łatwo do nas zejść. Dojście pod otwór zajęło nam 4 godziny, pokonując prawie 12 kilometrów i zdobywając jakieś 1100 metrów przewyższenia. Mimo nabierania doświadczenia przy przygotowywaniu się do wejścia, nie poszło nam to tak jak zakładaliśmy. Zmęczenie dwoma poprzednimi akcjami dawało się odczuć. Cel to: Sala Dantego.
Wejście zaczynamy przed godziną 14. W Studni Zlotowej musieliśmy połączyć dwie liny co nie było zbyt łatwe ze względu na małe doświadczenie w tej czynności. Ale po chwili wszystko już było gotowe i akcja dalej sie toczyła. Kolejny etap to Studnia 40-tka. Jej wejście to szczelina z ostrymi krawędziami. Tu trzeba naprawdę odpowiednio założyć stanowisko zjazdowe. Działamy sprawnie. Kolejna Studnia Palidera kończy się wahadłem do okna, które prowadzi do Sali Dantego. Dojście zajęło nam około 2,5 godziny. Krótki odpoczynek i zdjęcia. Szybka analiza sztafetowej metody deporęczowania jaskini i zaczynamy wyjście na powierzchnie. Od wejścia do wyjścia minęło 4,5 godziny. Po dotarciu na powierzchnie nadeszły czarne chmury. Jak sie później okazało burzowe jak przewidywały sms-owe alerty pogodowe. Czekał nas teraz czterowyciągowy zjazd progiem do doliny Miętusiej i pokonanie lasu Wantule.
Burza na szczęście tylko otarła się o nas, kilka minut popadał niezbyt duży deszcz. Zjechaliśmy bezpiecznie do podstawy progu Mułowego. Nadeszła noc. Pokonanie w ciemnościach lasu Wantule nie było takie łatwe, a i te pokrzywy :) Ale nasz przewodnik Mateusz dzielnie nas prowadził wąską ścieżką. Mokre podłoże nie ułatwiało zejścia. Dotarliśmy do szlaku, którym doszliśmy do doliny Kościeliskiej, skąd dalej na Polane Rogoźniczańską. Powrót zajął nam jakieś cztery godziny. To była super dla wszystkich przygoda. Oby więcej takich przeżyć.
To był super wyjazd, 3 jaskinie w 3 dni. Bez dnia odpoczynku, bez odpowiedniej ilości snu, z wieloma wyjaśnieniami spornych sytuacji, które tylko Nas budują. Czuję, że ta ekipa z kolejnymi wyjazdami staję się tylko silniejsza i bardziej ze sobą zżyta. Oby tak dalej :)
I jeszcze raz Jaskinia Ptasia Studnia tym razem w relacji Maćka: Gdy po trzech dniach gorączka nie mija to już wiesz, że złapałeś "bakcyla". Tak jest z nami. Nikt nie myśli o zmęczeniu tylko o kolejnej akcji jaskiniowej. Tego dnia wyjście zaplanowane jest na 8:30. Niby późno ale biorąc pod uwagę fakt, że wróciliśmy po 1 w nocy, a cały sprzęt czeka na nas w górach to i tak bardzo wcześnie. O dziwo każdy był gotowy do drogi przed ustaloną godziną.
Z polany Rogoźniczańskiej ruszamy w stronę Doliny Kościeliska, następnie odbijamy na czerwony szlak prowadzący na Czerwone Wierchy. Idziemy na "lekko" ale wysoka temperatura nie ułatwia podejścia. Maksymalna temperatura zarejestrowana na szlaku w tym dniu wynosiła 37 ST.C. Chwile odpoczynku spędzamy w cieniu, chłodząc się i pijąc hektolitry wody. Dwie przerwy zasługują na szczególną uwagę. Przy źródełku spędziliśmy kilka miłych chwil z turystami podążającymi tym szlakiem ,a w dolinie Mułowej na pokładach zalegającego śniegu urządziliśmy zawody w zjeżdżaniu na tyłku. Wygranych nie było ale zabawa dodała pozytywnej energii.
Po czterech godzinach docieramy pod otwór jaskini. W tym czasie przeszliśmy prawie 12 km i pokonaliśmy ponad 1100 metrów różnicy wysokości. Sporo emocji i niepewności przyniosło ściąganie liny, którą zjeżdżaliśmy pod otwór. Za każdym razem lina blokowała się w jednym miejscu. Na nasze szczęście koniec liny zawsze był w naszym zasięgu i ostatecznie za kolejnym razem lina spadła. Bez tej liny rozpoczęci akcji jaskiniowej byłoby niemożliwe. Wejście rozpoczynamy przed 14. Ze względu na drobne problemy akcja utknęła na dłuższą chwilę przy łączeniu lin. Ostatecznie problem zostaje rozwiązany i już pełną parą posuwamy się do "przodu". Dotarcie do Sali Dantego zajmuje około 2,5 godziny. Na miejscu chwila odpoczynku, czas na zdjęcia i analizę jak przeprowadzić odwrót. Pierwszy raz stosujemy "sztafetę" w deporęczowaniu jaskini. Jak dla mnie najlepsza metoda jaką dotychczas stosowaliśmy.
Całość akcji zajęła około 4,5 godziny. Pierwszy raz po wyjściu z jaskini czekało nas zaskoczenie. Na horyzoncie czarne chmury czyli coś całkiem odmiennego jak to z czym żegnaliśmy się rozpoczynając wejście. W telefonie właśnie odezwał się kolejny alert informujący o załamaniu pogody. Aby znaleźć się w bezpiecznym miejscu musimy zjechać na linach kilkaset metrów w dół. Nie marnujemy czasu. Gdy część osób się przebiera inni zajmują się przygotowaniem zjazdu.
W połowie odwrotu wiatr się wzmógł. Po chwili zaczął padać deszcz, a w najbliższej okolicy błyskawice sypały się z nieba.
Przy trzecim zjeździe usłyszałem coś co pamiętam do dziś. Nie mógł tego powiedzieć nikt inny jak "Zjawa" D
" ... a jeśli smutny los tak sprawi, że śmierć przyjdzie zanieście pęki róż i wszystkie moje pieśni umiłowanej mej..."
Było to dziwne ale bardzo pozytywne. Po około 40 minutach wszyscy byliśmy bezpieczni na dole. Wtedy na usta sam pchała się dalsza część piosenki:
"... Niech któryś z Was odwiedzi wyspę Syren. Niech krzyknie pośród fal, że do nich nie przypłynę bo walka jeszcze trwa..."
Dla nas faktycznie walka jeszcze trwała. W między czasie deszcz ustał ale zapadł już zmrok. Do pokonania mieliśmy las Wantule przez, który prowadziła tylko jedna właściwa ścieżka. Noc nie ułatwiała drogi powrotnej. Olbrzymie pokrzywy parzyły nawet przez ubranie, buty grzęzły w błocie a ślady niedźwiedzia dodały jeszcze więcej pikanterii naszej wędrówce do obozu. Powrót zajął około 4 godziny. Wszyscy dotarliśmy cali i zdrowi. Na szczęście to nie koniec przygody. Za dwa tygodnie spotkamy się tu znowu i z przyjemnością wrócimy do tego okopu, w którym jakby nie było zaczęliśmy się już urządzać.
Zajzd z Rysów
Pisząc ten opis temperatura lekko przekracza 20 st. C. W okresie planowania wyjazdu temperatury przekraczały 30 st. C, trzeba, więc było się jakoś schłodzić. Większość pukała się w głowę na moją propozycję wyjazdu ze strachu przed brakiem śniegu. Lecz ja po długich analizach wiedziałem, że da się zjechać, choć bałem się zastanych warunków. Znalazłem tylko 1 szaleńca – „Łukasz, twój pomysł jest tak głupi, że to może okazać się ciekawe”.
Wyjeżdżamy dość późno, bo dzień jest bardzo długi. Prognozy są optymistyczne, a zagrożenie lawinowe praktycznie zerowe. Oczywiście zabieramy hulajnogi. Parkujemy bardzo nisko – w Łysej Polanie. Do Moka tłumy. Tłok ustaje dopiero powyżej Czarnego Stawu, choć na sam szczyt szło sporo turystów. Na szczyt docieramy w adidasach i krótkich spodenkach, gdyż decydujemy się podchodzić szlakiem letnim, a nie samą rysą, a trasę dobieramy tak, żeby odcinki śnieżne pokonać w jak najwęższych miejscach. Warunki w rysie widać bardzo dobrze ze szlaku, stąd wiemy, że śnieg jest naprawdę niezły, ale leży na nim sporo kamieni, które spadły ze ściany. Tomek zostawia narty jakieś 50m przed szczytem, ja ok 20m, bo tam kończy się śnieg.
Zjazd przepiękny i jakoś nie odczułem ekspozycji ani stromizny. Śnieg mało rozjeżdżony i słabo wydeptany, nie było też rynien po zsówach śniegu, czego się obawiałem. Nie było też twardo, więc bez większego strachu można był się rozpędzić, szczególnie po wyjeździe z samej rysy. Pod Bulą ściągamy narty by pokonać kilka metrów na nogach i przedostać się do niżej schodzącej linii śniegu wypatrzonej na podejściu, którą zjeżdżamy praktycznie do Czarnego Stawu. Pod schroniskiem przesiadamy się na hulajnogi, ale Tomkowi znów trafia się awaryjna sztuka. Ja za to szybko pokonuję niewdzięczny odcinek asfaltu i czekam na Tomka na parkingu.
Podsumowując:
- warto stale śledzić warunki śniegowe,
- o tej porze roku zagrożenie lawinowe jest marginalne (nie braliśmy lawinowego ABC) – nie mówię, że zrobiliśmy dobrze, czy źle,
- nie użyliśmy raków i czekanów (mieliśmy w plecakach),
- na sam zjazd warto ubrać kurtkę, która ochroni przed przetarciami w razie upadku,
- wydaje mi się, że z Rysów należy zjeżdżać właśnie o tej porze roku a nie zimą gdy jest tam bardzo lawinowo, a lawiny w tamtym rejonie są szczególnie niebezpieczne,
- pewne zagrożenie mogą sprawiać spadające kamienie – nas ominęło, choć turyści przed nami ostrzegali, że widzieli jak się sypało,
- same kamienie na śniegu nie przeszkadzały jakoś mocno, ale trzeba było uważać,
- dzień jest bardzo długi,
- wybierając się w weekend należy uzbroić się w cierpliwość do kilkudziesięciu pytań i zaczepek turystów zdziwionych widokiem nart,
- jak zwykle polecam hulajnogi, choć uważam zjazd asfaltem za naprawdę niebezpieczny,
- można odpocząć od piekielnych upałów, które ponoć mają wrócić:)
Klubowy spływ kajakowy dolną Nidą
Relacja Damiana:
Tym razem Rysiek był patronem spływu po dolnej Nidzie (za co wielkie dzięki). Rzeka może rozleniwiająca lecz w sam raz na taki upał jaki panował. Spływ odbył się na odcinku Pińczów - Wiślica. Baza spływu w Krzyżanowicach Średnich. Nida wije się tu szeroką doliną pośród pól i łagodnych wzniesień. Były również przygody rzeczne i zapoznanie z ekspozycją na słońce.
Relacja Asi:
Kolejny klubowy wpływ kajakowy, był rekordowy pod wieloma względami.
Po pierwsze liczby uczestników – 29 kajaków, 59 osób i 1 pies. Pierwsze obawy przed podniesieniem się poziomu rzeki po zwodowaniu wszystkich kajaków i problemów z mijaniem na zakrętach okazały się przesadzone. I absurdalnie, nasza grupa tak się rozciągnęła, że czasami można było mieć wrażenie, że jest się jedynym kajakiem na rzece…
Po drugie temperatur, które sięgały ponad trzydziestu stopni. Miły wietrzyk i lekka bryza omamiły wielu uczestników, którzy nie przeliczyli dobrze cyferek w filtrze UV na rzeczywiste słońce i wielu z nas, wieczorem wyglądała jak dobrze przypieczona skwarka.
Po trzecie spokoju rzeki, która tak wszystkich rozleniwiła brakiem ciężkich przeszkód, że wiele kajaków po prostu dryfowała w dół rzeki, pobijając tym samym rekord długości odcinka (czym przyprawili o palpitacje serca właściciela wypożyczalni kajaków…).
Po czwarte logistyki podczas transportu kierowców i kajaków dla tylu ludzi…
Spływ przebiegał spokojnie, najbardziej męczące było słońce. Po powrocie na bazę, tradycyjnie odbyło się ognisko, z nieodłącznymi rozmowami, wspomnieniami, śpiewami i grą na gitarze oraz harmonijce. Niebywałą furorę robili najmniejsi uczestnicy - niespełna dwuletni Ignaś i pies Tina (ten pierwszy młodszy, ten drugi mniejszy), obaj podróżujący w kajakach ,,na trzeciego”.
Drugiego dnia, część osób musiała zrezygnować z kontynuowania spływu z powodu oparzeń słonecznych. Większość ekipy, która zdecydowała się wystartować, wybrała krótszy wariant w obawie przed konsekwencjami upału...
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FNida
Tatry Zachodnie - Śnieżna Studnia - szarpanie żwirów
Tym razem celem badań prowadzonych przez Jacka jest wstrząsnięcie fundamentami wiedzy o rozwoju rzeźby naszych kochanych Tatr. W piękny, środowy poranek błyskawicznie docieramy na Wielką Polanę Małołącką, podchodzimy pod otwór i zjeżdżamy na -430 m najgłębszą tatrzańską studnią. Stamtąd ruszamy na poszukiwanie żwirów kwarcowych, nadających się do datowania metodą nuklidów kosmogenicznych. Wprawne oko (nie moje) natychmiast zauważa, że na pewnym etapie dolne piętro jaskini było wypełnione żwirem w całym przekroju korytarza. Na różnych półeczkach w ścianach żwirów jest w tej jaskini nadal obfitość i udało się pobrać podobno całkiem dobry materiał z kilku stanowisk.
SŁOWACJA: Tatry Wys. - Żabi Koń
Z Rudy startuję o 4.00, odbijam do Wisły (co oczywiście wydłuża drogę) po Jasia i szczęśliwie po 5 h dojeżdżamy do Strebskiego Plesa. Stąd rowerami w pół godziny docieramy do Popradskiego Plesa (1500) a dalej już pieszo szlakiem w stronę Rysów. Pogoda do tej pory pięlna, na wysokości Żabiej Doliny zmienia się diametralnie. Zimny wiatr i totalna cwangla. Wiemy mniej więcej gdzie iść lecz na białym śniegu w białej mgle podejście wydłuża się gdyż nie mając punktu odniesienia błąkamy się trochę bezładnie ale jednak do góry. Zrządzeniem losu na kilka sekund chmury się rozrywają co pozwala ugruntować pozycję i podejść pod ścianę. Widzimy nawet jakąś dwójke schodzących wspinaczy (wydawało się nam, że zbłądzili) lecz nie nawiązujemy z nimi kontaktu. Skała w którą wchodzimy jest mokra i przez to śliska. Mchy i trawki mokre, tarcie kiepskie. Mimo, że teren może dwójkowy to odpadnięcie z tego podejścia skutkowało by upadkiem do podnóża ściany. Nie wiedzieliśmy nawet czy idziemy właściwą drogą. Czasem w ścianie widnieją stare haki. Linę wyciągamy na na ostanim stromszym miejscu. Wydostajemy się na rozległy taras i nim docieramy nad przełęcz. Stąd zjazd w nicość (cwangla nie chciała ustąpić). Dalej zaczyna się właściwa grań, podobno jedna z bardziej lufciatych w Tatrach. Jasiu ciągnie jak maszyna do góry. Butki wspinaczkowe ubieramy na drugim stanowisku (należy uważać przy przebieraniu aby nie zrzucić obuwia w przepaść). Po zmianie obuwia dalsza droga to finezja. Piękna tarcie, trudności nie wygórowane lecz ekspozycja znaczna. Na chwilę od słowackiej strony opona chmur się rozrywa i możemy zobaczyć sporo luftu pod sobą i kawał Tatr. Jedno czy dwa trudniejsze miejsca i wkrótce jesteśmy na wierzchołku (2290) wpisując się do zeszytu. Na Żabią Wyżnią wykonujemy zjazd. Problemem na chwilę stała się zablokowana przy ściąganiu lina (końcówka zaklinowła się szczelinie), którą jednak Jasiu uwolnił wspinając się do feralnego miejsca. W sumie po 3 zjazdach osiągamy ścieżkę schodzącą w dół do piargów. Czujnie bacząc by nie zbłądzić w urwiska docieramy do śniegu na piargach. Nie mieliśmy czekanów więc najkrótszą drogą trawersujemy do piargów i nimi schodzimy jak najniżej. Potem już do szlaku i do słońca. Z Popradskiego Plesa rowerami w kilka minut osiągamy auto w Strebskim. Do domu znów 5 h przez Wisłę. Po północy melduję się w domu. Warto było się trudzić na tą fantastyczną przygodę.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FZabiKon
WĘGRY - Góry Bukowe - 63. Barlangnap
Na zaproszenie kolegi z Węgier (który już wielokrotnie gościł w Tatrach) odwiedziłem doroczny zjazd grotołazów węgierskich. Bazą imprezy było pole namiotowe w miejscowości Hollóstető, a w sumie brało w niej udział sto kilkadziesiąt osób. Organizatorzy przygotowali 27 różnych wycieczek jaskiniowych do wyboru. Poza tym przydały się też zatyczki do uszu, bo do późnych godzin nocnych odbywał się koncert na gitarę elektryczną, basową, perkusję i akordeon (na tym ostatnim grał Povi). W sobotę odwiedziliśmy István-lápai-barlang (w części Keleti-ág), gdzie po drabinach schodzi się 200 m w pionie do poziomych, błotnych, choć urokliwych partii z wysokim stężeniem dwutlenku węgla. Węgrzy twierdzą, że do 4% - spoko luz. Początkowo myśleliśmy, że to taka lokalna legenda, ale rzeczywiście w pewnym momencie, przy podchodzeniu wydawałoby się niewinną pochylnią, wszyscy nagle dostali zadyszki. Wycieczkę kończymy w urokliwej sali z polewami naciekowymi.
W niedzielę byliśmy w Szepesi barlang. Jaskinia ta zaczyna się zejściem drabinami na -160 m. Z sali, w której kończy się ostatnia drabina, rozpoczyna się długi i urokliwy ciąg wodny. Stamtąd poszliśmy najpierw na krótko za wodą na zdjęcia, a następnie pod prąd, pokonując interesujące prożki i ciasnotki i podziwiając bogatą szatę naciekową. Tak jak w sobotę, z wycieczki wyszliśmy całkiem zadowoleni. Okazało się, że pogoda udała się nam idealnie. Tuż po tym, jak wrzuciliśmy rzeczy do samochodu rozpętała się wielka ulewa, która przez następne kilka godzin systematycznie podtapiała mijane przez nas węgierskie i słowackie wioski.
Jura - obchody 43-lecia klubu w Piasecznie
Sporo osób w różne dni na "naszym" uroczym miejscu w okolicy skały Cydzownik. Trochę wspinaczki, zabawy i jaskinie Piaskowa oraz Wielkanocna. Znów wiele wspomnień ale również i plany na przyszłość. No, może refleksja nad upływającym czasem nie jest tak wesoła.
Trochę zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2Flecie
Tatry - kursanci w jaskini Czarnej
Wyjazd oczami Michała:
No i żarty się skończyły, idziemy do tatrzańskiej jaskini. Ta oczekiwana chwila wreszcie nadeszła. Jaskinia Czarna - szósta co do wielkości w Polsce, ponad 7 kilometrów długości. Brzmi nieźle, tylko co to oznacza dla nas? No, ale wyzwanie to drugie imię naszej dzielnej grupy!
Wszyscy meldujemy się punktualnie pod domem naszej kierowniczki Asi. Pakujemy się do auta w piątkę, a tu zdziwienie – brakuje miejsca w bagażniku! Gumofilce skutecznie utrudniają zamknięcie klapy. Kombiak Kamila pęka w szwach. Parę rzeczy na kolana i jedziemy.
Podróż mija w bardzo wesołej atmosferze. Liczne żarty o zrywaniu szanta, odpadaniu od ściany i lustrach tektonicznych powodują, że podróż mija w oka mgnieniu. Jesteśmy w Kirach. Szybkie pakowanie na jutro no i nasz pierwszy wieczorek zapoznawczy. Żartom nie ma końca. Dojeżdża nasz instruktor Mateusz. Surowym okiem ocenia sytuację, no, ale siada w końcu z nami. W jego oczach widać duże zaniepokojenie – czy chłopaki jutro dadzą radę? My nie mamy wątpliwości. O godzinie 1.00 rozgania towarzystwo - idziemy spać. W końcu o 6.00 trzeba wstać.
Rano szybka pobudka, śniadanie i wyjazd. W Dolinie Kościeliskiej meldujemy się koło 7.20 no i start. Dość wymagające podejście i pod jaskinią jesteśmy o 9.00. Wchodzimy. Maciek zaczyna poręczować później ja. Idzie sprawnie. Jesteśmy w głównym ciągu. No i problem – gdzie jest wejście do Partii Tehuby? Znaleźliśmy. Trzeba zaporęczować. Grześ idzie pierwszy, później ja. Przy wspinaczce kawałek skały zostaje mi w ręku. Tak, to był jeden z moich punktów podparcia. I znów to bardzo miłe uczucie lotu zgodnie z prawami fizyki. Trochę obijam się o skały, ale żyję. Dzień jak co dzień w „Nocku”.
Zwiedzamy Partie Tehuby. Przechodzimy przez fantastyczne korytarze, sale. Kilka zjazdów na linie, kilka wspinaczek. Przeprawa przez jeziorko. No i te upragnione lustra. Dla kogoś kto nie był jeszcze w tatrzańskich jaskiniach robi to duże wrażenie. W między czasie Mateusz ze swoją świtą próbują różnych manewrów wystawienia nas do wiatru. I czasami im się to udaje. Docieramy do końca, krótki odpoczynek i wracamy. Po wyjściu z Partii Tehub zwiedzamy jeszcze olbrzymią salę Francuską. Zwijamy liny i wychodzimy. Jest 17.00. 7,5 godziny w jaskini minęło w oka mgnieniu. Schodzimy. Po drodze kilka lekcji z geologii oraz topografii Tatr. Zaczyna lekko padać. Docieramy na parking. No i okazuje się po raz kolejny, że członkowie grupy kursantów są niezniszczalni. Szczególnie widać to po Maćku który zjada swojską kiełbasę która leżała 12 godzin przy oknie w aucie. Żyje do dziś. Wyjazd można uznać za szczególnie udany!
Tak to widział Maciek:
Gdyby ktoś chciał napisać książkę na podstawie naszego wyjazdu i zastanawiał się nad tytułem to na pewno byłaby to "Logistyka" :D
Sama akcja jaskiniowa zaplanowana była na sobotę ale, że przyświecała nam "Logistyka" to w stronę Tatr wyruszyliśmy już w piątek wieczorem. Można by pomyśleć, że auto było za małe jak na pięć osób i ilość zabranego bagażu ale chyba po prostu zabraliśmy zbyt dużo... "Lepiej nosić jak się prosić" w tym przypadku się nie sprawdziło.
Sam dojazd częściowo upłynął na śmiechach, hihah, różnych opowieściach o otwartych nożach i poręczowaniu bez liny ale nie zabrakło też poważniejszych zajęć. Zapoznanie się z planem i opisem jaskini oraz próby wypracowania taktyki akcji jaskiniowej zajęły dość sporą część dojazdu.
22:00 - zakwaterowanie, sprawdzenie sprzętu, worowanie lin i integracja. )Na szczęście ekipa była zgrana i nie była jej obca umiejętność szybkiego spania bo z planów, że pójdziemy wcześniej spać żeby się wyspać nic nie wyszło.D
Planowana pobudka była zbędna, wszyscy i tak wstali wcześniej D. Szybkie śniadanie i w drogę. Dojście z pełnym ekwipunkiem od parkingu do otworu jaskini zajęło 1:40 min. Do pokonania było 6 km i 400 m wzrostu wysokości. Biorąc pod uwagę ilość sprzętu i konieczność szukania otworu "Logistyka" wypadła wzorowo.
Na miejscu szybka zmiana ubrań, sprawdzenie sprzętu i ustalenie kolejności wejścia. Kierownik grupy stanowczo trzymał się wyznaczonych czasów więc wszystko szło zgodnie z planem.
Sama akcja jaskiniowa trwała prawie 8 godzin. Wspominając "Logistykę", było kilka wpadek ale długość akcji nie była spowodowana konsekwencjami tych wpadek tylko ciekawością kursantów. Nie ma co ukrywać. Nikt nie chciał wychodzić !!!
Jeden wyjazd a ilość bezcennej wiedzy, którą mieliśmy okazję zdobyć nie da się opisać. Nad całością akcji czuwał instruktor, kierownik kursu oraz bardzo doświadczona koleżanka z zaprzyjaźnionego klubu.
Powrót mimo trudnego technicznie zejścia zajął 1:47 min. Wszyscy byli zmęczeni ale porównywalny czas podejścia i zejścia pokazuje, że nie był to szczyt możliwości kursantów, którzy deklarowali, że chcą więcej.
Należą się ogromne podziękowania dla bardziej doświadczonych kolegów i koleżanek, którzy z chęcią wzięli udział w wyjeździe kursowym i podzielili się swoją cenną wiedzą.
zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2Fczarna+kurs
Beskid Żyw. - Romanka
Marszowo-biegowa wycieczka przez ciekawy rejon Beskidu Żyw. do którego niewątpliwie można zaliczyć masyw Romanki (1366). Z Sopotni Wlk. bez szlaku na grzbiet Romanki. Potem na przemian biegnąc i idąc osiągamy Rysiankę. Stąd zbiegamy do Sopotni. Pogoda idealna, widoki obłędnie. Tu zdjęcia, które jednak nie oddają zapachów i muskania lekkiego wiaterku - http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2019/Romanka-lato
Tatry - jaskinia Czarna
Choć w ostatnim czasie mieliśmy dość napięty grafik, to jednak już nas ciągnęło w Tatry Z konieczności wyjazd dopiero po powrocie Łukasza z nocki. Stąd pomysł na szybką Czarną. Cała ekipa była podekscytowana wyjazdem, jaskinią i pozostałą częścią ekipy. Dawno już nie byliśmy w takim gronie na wyjeździe :]
Rano w dolinie wymijaliśmy tłumy turystów, spoglądając na nadciągające ciemne chmury z lekkim niepokojem. Na podejściu duszno. Do jaskini wchodziliśmy dopiero o 12:30. Pokonując całkiem sprawnie kolejne zjazdy, trawersy i wspinaczki, na prowadzeniu zmieniamy się co chwilę, bo każdy chyba już trochę za tym tęsknił. Idziemy obejściem Węgra, na trawersie nad Węgrem spotykamy szybką dwójkę z Dąbrowy. Zamieniam z chłopakami parę słów, czekając aż zwolnią ostatni punkt. Nad Smoluchem robimy krótką przerwę. Mamy problem ze ściągnięciem liny ze studni Imieninowej, Łukasz wraca na górę by rozwiązać złodzieja i zjeżdża opuszczany przez Bogdana. Ku naszemu zaskoczeniu po wyjściu na powierzchnię jest nie tylko jasno, ale też ciepło i słonecznie.
zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2Fczarna+trawers
Jura - Jurajski Szlak Rowerowy "Orlich Gniazd"
Trasę pokonaliśmy od Częstochowy do Krakowa czerwonym szlakiem rowerowym (pociągiem dojazdówki). W intrenecie można znaleźć mnóstwo relacji i oposów wychwalających tą trasę i w naszej opinii jest świetna. Nie trzeba wcale daleko wyjeżdżać, żeby przeżyć fajną przygodę. Jak na grotołazów przystało nocleg spędziliśmy w jaskini Jasnej, która jest idealnie na środku trasy. Szlak poprowadzony jest najciekawszymi zakątkami naszej Jury (około 50/50 drogi asfaltowe, szutry-leśne dukty-piachy). Cały dystans to niespełna 200 km. Oznakowanie szlaku, który pokonaliśmy w pierwszym dniu (Częstochowa-Smoleń) wystarczające, natomiast w drugim dniu kilkakrotnie wspomagaliśmy się GPS i trakiem z https://www.orlegniazda.pl/Trasy/Pokaz/12398/jurajski-szlak-rowerowy-orlich-gniazd/1533
Jura - Ćwiczenia w Podlesicach
Kolejne ćwiczenia z kursantami w terenie za nami. Losy zaplanowanego wyjazdu stały pod znakiem zapytania praktycznie do ostatniej chwili! Ostatecznie pogoda dopisała, a kursanci spisali się rewelacyjnie. Jak zwykle szlifowali podchodzenie, zjeżdżanie, przepinki ale nie zabrakło też nowych elementów jak trawersowanie na napiętej linie czy zjazdu z odciągiem. Mimo ciężkiej pracy wszyscy dobrze się bawili. Czas leciał szybko, a towarzystwo i cenne rady bardziej doświadczonych klubowiczów pozwoliły wyciągnąć z wyjazdu jak najwięcej dobrych technik potrzebnych do eksploracji jaskiń. Biorąc pod uwagę minę instruktora, który nie wydawał się już tak przerażony jak podczas pierwszego wyjazdu widać, że kursanci robią postępy i chcą się uczyć. Wszyscy z niecierpliwością czekają na kolejny wyjazd.
Zdjęcia tutaj: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FPodlesice+kurs
Bieszczady - wędrówki górskie
Z bazy w Pszczelinach w pierwszy dzień przebieżka "ścieżką jodły" na Magurze Stuposiańskiej. W drugi dzień przechodzimy odludny Otryt. W trzeci dzień wszyscy pojechali na wycieczkę do Lwowa więc robię sobie dość ambitną wycieczkę rowerowo-pieszą. Należy dodać, że niemal ciągle padało/lało. Po pierwszym zjeździe jestem już kompletnie ufifrany z błota. Potem już się niczym nie przejmuję pokonując górskie, leśne drogi w dolinie Wołosatego i Sanu. Nie złe podjazdy i piękne zjazdy (zwalniam gdy błoto zaklejało mi oczy). Kierując się mapą zataczam niemal 50-kilometrową pętlę z przerywnikiem na piesze wyjście z Mucznego na Bukowe Berdo (Szołtynia - 1201). Strażniczka parku gorąco odradzała mi wyjście gdyż chwilę wcześniej spanikowani turyści uciekali przed niedźwiedziem, który rzekomo grasował na szlaku. Jakoś mnie to nie przeraziło i spokojnie zrealizowałem cel. Na połoninie za to musiałem się zmagać z totalną zlewą i przygniatającym wiatrem. Na zakończenie w Pszczelinach myję sprzęt w wezbranej rzece a potem ciepły prysznic i zasłużony reścik przed nocną podróżą autem do domu.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2019/Bieszczady
Jura - Jaskinia Olsztyńska/Wszystkich Świętych
Urządzamy sobie niedzielny wypad na Sokole Góry. Mamy do zamknięcia niedokończoną sprawę z jaskinią Wszystkich Świętych / Olsztyńską.
We Wszystkich Świętych przechodzimy Herbertem do dna, zalegamy dłuższą chwilę w jaskini prowadząc dysputy o życiu, a następnie wracamy i próbujemy przejść dołem do Olsztyńskiej. Dla Pitera jaskinia jest łaskawa, mnie złośliwie nie puszcza zmniejszając zacisk gdy tylko się do niego zbliżam. Finalnie nie udaje mi się przepchnąć dołem, wracam na tarczy górą na powierzchnię.
Ogólnie niedziela bardzo relaksacyjna, żadnego pośpiechu czy patrzenia na zegarek. Dodatkowo udaje nam się dotrzeć do samochodu chwilę przed dotarciem burzy nad Olsztyn.
Beskid Śl. - marszobieg na Skrzyczne
Po wieczorno - nocnej imprezie ruszamy na Skrzyczne. Ja marszobiegiem, początkowo zielonym szlakiem a potem różnie. Pogoda piękna, kondycja średnia. Na szczycie po godzinnym oczekiwaniu nadchodzi reszta ekipy. Później z Esą zbiegamy w kilka chwil FISowską nartostradą do Szczyrku. Kolejny raz uświadomiłem sobie, że podbieg (zwłaszcza stromym zboczem) jest najmniej ekonomicznym sposobem poruszania się (lepiej szybko podchodzić a siły zachowywać na podbiegi łagodniejszymi odcinkami).
Ruda Śląska - GROT
Nocek pomagał przy kolejnej (już 9) edycji gry terenowej GROT, którą organizuje Klub Młodzieżowy Stowarzyszenia Świętego Filipa Nereusza w Rudzie Śląskiej. Gra odbywała się w lasach na pograniczu Rudy Śląskiej, Katowic i Mikołowa. Trasa obejmowała około 20 km i posiadała 20 punktów z zadaniami. Nie było czasu i okazji byśmy odwiedzili inne punkty niż te obsługiwane przez nas samych, ale z wypiekami na policzkach słuchaliśmy o cgodzeniu po drzewach, przeprawach przez rzekę, paintballu, jeździe na skrętnym rowerze i wielu, wielu innych... Podczas gdy Grzegorz, zmuszał uczestników do podnoszenia ciężarów nad rzeką, ja i Łukasz przełamywaliśmy ich lęk wysokości na moście tybetańskim. Długość mostu wynosiła 34m, w najwyższym miejscu był zawieszony 13m nad ziemią. Kończył się zjazdem z drzewa (na którym Łukasz uwił sobie gniazdko i spędził cały dzień). Wszyscy uczestnicy przeszli przez most, nawet ci najmniejsi (9 lat). Na zakończenie grill na przystani, rozdanie nagród i podziękowania dla wszystkich którzy zdecydowali się wesprzeć akcję.
Kilka zdjęć z mostu tybetańskiego: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FGROT
CZECHY: XXX-te spotkanie weteranów taternictwa jaskiniowego
Jak co roku pod patronatem Speleoklubu Bielsko Biała a konkretnie Jurka Ganszera odbyło się XXX-te już spotkanie weteranów taternictwa jaskiniowego. Tym razem celem jaskiniowym była turystyczna (ale też ciekawa) jaskinia Zbraszowska Aragonitowa do której szacowni weterani mieli darmowe wejście. Ponieważ jaskinia powstała głównie za sprawą wód geotermalnych to średnia temp. (+14 st.) jest najwyższą w czeskich jaskiniach. Po za tym w niższych partiach w powietrzu zalega sporo dwutlenku węgla co udowadnia gasnąca świeczka po obniżeniu na lince kilku metrów. Drugim celem w tym rejonie jest Hranicka Propast (owczywiście tylko na brzeg, obecnie nawet nie można zejść do wody). To niesamowicie ciekawy obiekt jaskiniowy. W tej chwili to najgłębsza zalana studnia na świecie, jej głębokość (zmierzona) przekracza 400 m (nurkowanie Starnawskiego do - 275) czyli dno znajduje się poniżej poziomu morza. Po etapie jaskiniowym koledzy i koleżanki jadą na imprezę do Cienkowa a ja z Esą do Szczyrku na inną imprezkę.
Więcej o tych jaskiniach można przeczytać tu: http://telezbyszek44.pl/Republika-Czeska--Zbraszowskie-Jaskinie-Aragonitowe-.php
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2019/Weterani
Zdjęcia Jurka Ganszera: https://photos.app.goo.gl/2vuubw9ykV7P7PMB8
Tu więcej informacji na stronie SBB: https://www.speleobielsko.pl/jaskiniw/item/3651-2019-05-18-19-xxx-wyjazd-dla-weteranow
ANGLIA - jaskinie w Yorkshire Dales
W sobotę odwiedzamy system Ease Gill, wchodząc i wychodząc poprzez County Pot. Pod ziemią zrobiliśmy jednak całkiem niezłą pętlę, powtarzając może raptem 15 minut tą samą drogą w partiach przyotworowych. Wycieczka zajęła około 6 godzin, podczas których zjechaliśmy w sumie dwa krótkie odcinki linowe. Pozostały czas wypełniły nam inne przyjemności, takie jak czołganie się w błocie, szukanie drogi, czołganie się w wodzie, przeciskanie się, rozmaite wspinaczki na żywca i czołganie po kamieniach. Choć faktem jest, że należy też wspomnieć, że byliśmy też w Cornes Cavern, w przewodniku opisywanej jako jeden z najobszerniejszych korytarzy jaskiniowych w całym Yorkshire.
W niedzielę po raz kolejny zdecydowałem się zaufać małej, czarnej książeczce pod tytułem "Nie dla ludzi o słabym sercu", którą jakiś czas temu zamówiłem wysyłkowo z Anglii. Zgodnie z tym przewodnikiem, "Brown Hill Pot to jedna z kilku wyśmienitych jaskiń w okolicach East Kingsdale. Posiada ona, jak to zwykle, serię wąskich ciągów wlotowych, weryfikujących gotowość wchodzących do jaskini grotołazów do poświęceń. Jest też w niej różnorodność wspinaczek i zacisków skutecznie działających przeciwko nudzie, a także całkiem obszerna studnia, w której można doskonalić techniki linowe". Na dotarcie do dna i z powrotem potrzebowaliśmy około pięć i pół godziny. Choć opis dobrze oddaje rzeczywistość, to jednak różnice kulturowe - w tamtejszej i w naszej kulturze chodzenia po jaskiniach - po raz kolejny spowodowały, że rzeczywistość ta nieco minęła się z tym, na co się nastawialiśmy. W naszej kulturze bowiem jaskinia, której przejście wymaga dużo lin musi być przecież bardziej męcząca, niż taka z dwoma odcinkami po kilkanaście metrów. A tu niespodzianka - County Pot jednak zmęczyło nas bardziej.
Beskid Żyw. - Polica
Niemal w ciągłym deszczu wejście na Halę Krupową z Sidziny. Potem przejście na Policę (1369) i próba zejścia niebieskim szlakiem. Ścieżka jednak zatarasowana pokotem powalonych drzew co ostatecznie powoduje odwrót tą samą drogą.
Jura - Kursowy wyjazd na skałki do Birowa
Łut szczęścia, albo dobrze opłacony szaman spowodował, że zaplanowany na kursowy wyjazd dzień, był jedynym słonecznym i ciepłym wśród szeregu mokrych i zimnych dni w ostatnim czasie. Kursanci po raz pierwszy zmierzyli się z ,,prawdziwą" skałą na kursie. Podchodzili, schodzili, zjeżdżali, przepinali się i tak w kółko, przez cały dzień. Dużo intensywnej nauki, dużo chodzenia na linach i dobrej zabawy też (mamy nadzieję). Trochę znajomych twarzy - spotkaliśmy inne śląskie kluby na skałach. I dobra zabawa dla dzieciaków - zwiedzanie Grodu, wspinanie, namioty i huśtawka między skałami. Zarówno kursanci, jak i instruktor z niecierpliwością czekają następnego wyjazdu.
Kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FBirow
HISZPANIA: wyjazd wspinaczkowy
Zalozeniem wyjazdu był wspin w rejonie Costa Blanca ,a konkretnie w okolicy miasta Calp. Tam mieliśmy nocleg na 3 noce. Po przylocie do Valencji wynajęliśmy auto i pojechaliśmy do miejsca docelowego. Dwa następne dni przeznaczyliśmy w pełni na wspin. Udaliśmy się w pobliskie rejony (ok 15 min autem od Calp) Sierra de Toix i Olta. Tutaj każdy znajdzie coś dla siebie. Wybór dróg pod względem trudności, długości i rzeźby jest ogromny. Tylko w jednym z tych miejsc można by siedzieć z tydzień. Do tego tarcie i pogoda jak marzenie. Robimy drogi od IV do VI.2 . Ludzi mało, nawet jak na tak duży rejon. Na Olcie spotkaliśmy tylko jedna grupę wspinaczy. Trzeciego dnia chcieliśmy jechac do nieco bardziej odleglej Selli, ale niestety pogoda pierwszy raz krzyżuje nam plany. Cały dzień zbierało się na burze . Dla odmiany poszliśmy na pobliski szczyt turystyczny Ifac. Piękne widoki na cale Calp i wybrzeże. Wieczorem pojechaliśmy do Walencji skąd następnego dnia mieliśmy lot powrotny.
Jura - Jaskinia Wiercica
Korzystając z okazji, odwiedzam Myszków w trakcie ich corocznego biwaku pod Wiercicą. W planach mam szybkie obskoczenie Wiercicy i powrót do Wiernej na kilka dłuższych chwil.
To, co spotyka mnie w pierwszej z wymienionych sprawia, że odpuszczam z Wierną.
Myszków tak wspaniale przygotował Wiercicę, że nie sposób było „zaliczyć jaskinię na szybko”. Położone liny zapraszały na dwie trasy: bezpośrednio w dół do sali głównej, oraz droga nad dnem z finalnym zjazdem i metą obok „ołtarza”. Fantastycznie zaporęczowana góra pozwoliła na zabawę wszystkimi możliwymi technikami poruszania się na linach. Były trawersy, firanki, wspinaczka, zjazdy, przepinki, a wszystko to w malowniczej oprawie przepięknej jaskini.
Zdecydowanie za rok mam zamiar tam wrócić i jeszcze raz poświęcić tej dziurze swój czas. Tym razem zarezerwuję go o wiele więcej.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2Fwiercica
Jura - Szkolenie z technik poręczowania PZA
Początkiem "długiego weekendu" uczestniczyłem w szkoleniu z poręczowania organizowanym przez PZA. Zajęcia odbywały się na górze Birów. W piątek odebrałem z dworca dwie osoby z Wrocławia i Wałbrzycha i wspólnie dojechaliśmy na Podzamcze. Po rozłożeniu namiotów dołączyliśmy do ludzi przy ognisku, gdzie do późnych godzin wieczornych rozmawialiśmy. Następnego dnia po szybkim śniadaniu i dobraniu się w pary, każda parka dostała swój kawałek skały do zaporęczowania. Instruktorzy surowo oceniali nie tylko nas, ale również nasz szpej. W moim przypadku skończyło się tylko na pouczeniu :) W czasie zajęć było czuć wzrok instruktorów, którzy wyłapywali najmniejsze błędy. Każdorazowo, po zaporęczowaniu odcinka skały, było wspólne omawianie naszych "arcydzieł" oraz dostawaliśmy wytyczne, o jakie kolejne elementy mamy wzbogacić naszą "poręcz". W pierwszy dzień każda para zaporęczowała po trzy "stanowiska". Niedziela niestety nie była już taka udana, ze względu na pogodę. Lało całą noc, a wraz z nastaniem dnia, sytuacja się nie zmieniła. Zajęcia przyjeły bardziej formę wykładu, niż zajęć praktycznych, przez to wartość szkolenia znacząco spadła. Pomimo pełnego zaangażowania instruktorów, którzy cały czas aktywnie nas angażowali w czasie zajęć, nie wyniosłem takiej wiedzy, na jaką się nastawiałem. Same warsztaty polecam i na pewno będę się zgłaszał w kolejnych edycjach :)
ALPY - Glocknergruppe - Wielkanoc na skitourach
W ciągu czterech dni przebyliśmy trasę z Putschall przez Gradental do Adolf-Noßberger Hütte i dalej przez przełęcz Hornscharte do Elberfelderhütte, skąd zjechaliśmy do Heiligenblut doliną Gößnitztal. Międzyczas umilaliśmy sobie wycieczkami: na lodowiec Klammerkees, na przełęcz Hornscharte w celu sprawdzenia warunków, na lodowiec Gradenkees i potem - już po stronie doliny Gößnitztal - na Hornkees. W sumie wyszło około 3.5 tysiąca metrów przewyższenia. Przez cały czas w górach spotkaliśmy tylko dwóch Czechów, a i to przez chwilę. Prawdopodobnie miało to związek z niewielką atrakcyjnością schronisk w rejonie: miejscowi wolą wrócić na noc do domu, podczas gdy przyjezdni Czesi czy Polacy - przejechawszy taki kawał drogi - wolą zapewne słynniejsze, a znajdujące się nieopodal szczyty. Pogoda w każdym razie dopisała nam świetnie; a śnieg i również - a przynajmniej tam, gdzie był, bo na zejściu sporo się nanosiliśmy. Jedyną większą nieprzyjemnością była wyprawa po samochód asfaltem w butach narciarskich. Miał być autobus, ale cóż, Wielkanoc...
Jura - Jaskinie Józefa i Rysia
Poniedziałkowy ranek był dla nas porankiem dylematów, z jednej strony mieliśmy wolny dzień i mieliśmy ochotę spędzić go aktywnie, z drugiej strony naszym powiekom i objedzonym brzuchom ciężko było się przeciwstawić grawitacji.
Początkowo z niechęcią, a później z coraz bardziej rosnącym zapałem zebraliśmy się, spakowali i pojechali na Jurę w okolice Rodak.
W pierwszej kolejności odwiedziliśmy jaskinię Józefa. Jeden, choć dość długi jak na Jurę zjazd tylko rozbudził w nas smak na ,,liny”. Pochodziliśmy chwilę po jaski, odwiedzając kilka korytarzy i szczelin, wdrapując się to tu, to tam. Po wyjściu czując niedosyt lin oraz czasu spędzonego w jaskini poszliśmy jeszcze do Jaskini Rysiej, wiedząc, że tam spędzimy trochę więcej czasu i przejedziemy przez więcej przepinek.
Trochę więcej lin, błota i podchwytliwych prożków. Przedostatni zjazd wąską szczeliną zawsze budzi we mnie trochę niechęci, bo wiem, że w drodze powrotnej grawitacja zamiast pomagać, będzie jedynie przeszkadzać. O dziwo tym razem, czerpiąc chyba nauki z wszystkich poprzednich razów, wyjście było dla mnie całkowicie bezproblemowe. Trochę jeszcze tylko się napociliśmy przy wyjściu ostatnią szczeliną, ale chłodny wiatr na zewnątrz szybko nas osuszył. Miły spacer do auta i powrót na wieczór do domu.
Tu kilka zdjęć:http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2Frysia%20i%20jozefa
SŁOWACJA: Mł. Fatra - Wlk. Krywań
Wyjście (bez nart) na Wlk. Krywań (1709) od dol. Vratny. Okoliczności pogody bardzo różne, od burzy z piorunami po śnieżyce. Zejście przez Krawiarską dolinę.
Jura - wspin na Grochowcu
8 różnej trudności dróg (od V do VI.2). Wokół pusto i spokojnie.
Jura - wspin na Adepcie
W Podzamczu przy zamku o dziwo pustki. Robimy kilka dróg na Adepcie (od V - VI.2; tą trudniejszą Paweł). Piękna pogoda na wspinanie.
Tu kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FAdept
Tatry Zachodnie - Jaskinia Czarna
Rano ok. 9 nasza czwórka wyruszyła w stronę dobrze znanej jaskini Czarnej, choć my z Iwoną nie byliśmy w niej już ponad rok. Naszym celem były partie Królewskie. Zalegający śnieg skutecznie utrudniał dojście do jaskini. Po przebraniu się w jaskiniowe kombinezony, zjechaliśmy zlotówką. Skutecznie brneliśmy do przodu. Po przejściu partii Królewskich i zjechaniu z do smolucha, byłem zdumiony, że ta nasza Czarna potrafi jeszcze zaskoczyć. Ładna szata naciekowa i bardzo ciekawe wspinanie! Później był powrót z deporęczem ( reporęczem?) do otworu i myk do samochodów :)
Tatry Wysokie - szkolenie zimowe
W Betlejmce na Hali Gąsienicowej w ramach szkolenia zimowego wyjście na Świnicę (2308). W trakcie poszczególnych dni zajęć treningi w poruszaniu się z lotną asekuracją, zakładanie zjazdów z różnych stanowisk, sytuacje awaryjne oraz kolejna powtórka lawinowa.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FBetlejmka
Tatry Wysokie - skitury
Projekt planowany od dłuższego czasu. Z uwagi na brak większej ilości wolnego czasu planujemy przejść Tatry Wysokie w 3 dni. Plan był taki: Start w Tatrzańskiej Jaworzynie – podejście dol. Zadnich Koperszadów – Chata Przy Zielonym Stawie – Baranie Rogi i dalej aż do Popradzkiego Stawu i powrót przez dol. 5 Stawów do Łysej Polany. Jak na 3 dni to bardzo napięty plan o znacznych przewyższeniach i dziennych odległościach, ale wydawał się realny. Ekipa zapowiadała się też mocna, szczególnie pod względem kondycyjnym. Niestety plany sobie a rzeczywistość sobie, w końcu na pogodę i niestrawność wpływu nie mamy:).
A wyglądało to tak: Wyjazd w czwartek popołudniu. Z Tomkiem i Michałem śpimy na Głodówce, Ania z Markiem w Zakopanem. Rano podjeżdżamy jednym autem do Tatrzańskiej Jaworzyny i parkujemy na terenie Uniwersytetu Żylińskiego (parking niby płatny, ale dogadujemy się z właścicielami i nic nie płacimy. Panie chyba nie wierzyły, że filance puszczą Nas w Tatry o tej porze roku i niewiele się mylą bo po 5 min. Marszu zatrzymuje Nas samochód TANAPu i parkowiec każe zawracać itd. Ale po krótkiej argumentacji puszcza Nas i wyjaśnia, że przekaże informację dalej żeby piątki polskich skiturowców nikt się już nie czepiał – miło.
Nastawialiśmy się na długi marsz bez śniegu przez Jaworową i Zadnich Koperszadów, lecz śnieg zaczął się bardzo wcześnie, więc szybko zakładamy narty na nogi i depczemy misiom po piętach. Cała dolina była wydeptana przez niedźwiedzie, do tego trafiliśmy na 2 misiowe kupy – niedźwiedzie ewidentnie nie trawią kukurydzy. I o ile nie musieliśmy się zbytnio martwić zagrożeniem lawinowym – była „jedynka” – o tyle strach przed niedźwiedziami zaczął się nasilać. Na szczęście bez zbędnego towarzystwa docieramy na Przeł. Pod Kopą po wchłonięciu pięknych widoków na Tatry Bielskie, zjeżdżamy do Chaty Przy Zielonym Stawie. Odcinek od startu do schroniska pokonujemy w bardzo dobrym czasie i dobrze bo czekało nas jeszcze podejście kolejnych 850 hm na Baranią Przeł, lecz już w znacznie większych stromiznach. W schronisku odpoczywamy jakieś 45 min. Ciesząc się, że akcja przebiega sprawniej niż planowaliśmy. Na Baranią Przeł. docieramy również w bardzo dobrym czasie, ale mi odcina energię tuż przed przełęczą i zaczynam się czuć kiepsko. Do Chaty Teryho zjeżdżamy w mocno zaoranym, choć miękkim śniegu i na miejscu jesteśmy jakoś ok. 15, więc po ok. 8 godzinach z odpoczynkami.
Na szczęście udaje nam się załatwić noclegi na glebie, choć z krzywą miną opiekuna schroniska – „Polacy nigdy nie rezerwują noclegów…”. Popołudnie i wieczór spędzamy przy piwie i daniach schroniskowych oraz w oczekiwaniu na godzinę 22, kiedy to pozostali bywalcy pójdą grzecznie spać. Spać poszliśmy natychmiast. Dostaliśmy nawet materace, koce i poduszki! Niestety po około godzinie łapie mnie mocne zatrucie i pozostałą część nocy spędzam w niezbyt przytulnym schroniskowym kibelku i już wiem, że plany na kolejny dzień trzeba będzie modyfikować, jeśli w ogóle dożyję do rana… Efekty gastryczne wspomagał bardzo silny wiatr wiejący w nocy, więc czułem się jak na morzu. Rano decydujemy się na zakończenie akcji, ale jakoś trzeba jeszcze wydostać się z Tatr.
Decydujemy się na powrót przez Lodową Przełęcz żeby dotrzeć bezpośrednio do samochodu. Po śniadaniu – kto mógł ten jadł – wyruszamy około 10:00 na przełęcz. Z powodu braku widoczności idziemy na trzech GPSach, a i tak gubimy drogę podchodząc gdzieś pod ściany Lodowego Szczytu i zamiast 1,5 godziny, dojście na przełęcz zajmuje nam ok. 2,5 godz. Wywiany śnieg na Lodowej nie pozwala na zjazd z samej góry. Schodzimy więc ok. 30 m i zakładamy narty. Zjazd w bardzo przyjemnym śniegu – lekko zmrożone podłoże z 10 centymetrową warstwą świeżego i nawianego śniegu. Niestety nie można było się za bardzo rozpędzać z powodu kiepskiej widoczności, przez co zjazd zabiera nam sporo czasu i kilka razy zatrzymujemy się tuż nad przepaściami tudzież progami. Dalej zjazd płaskim dnem doliny przez leśny labirynt. Całą dolinę jechaliśmy w lekkim deszczu, a niby krótkie podejście i zjazd zajmuje nam praktycznie cały dzień. Ostatnie ok. 4 km idziemy na nogach, choć można było jeszcze zapinać narty i zjeżdżać metodą „Na Damiana”, ale jakoś szkoda nart…
Cały dzień część mojego sprzętu bierze do swoich plecaków reszta ekipy, za co im serdecznie dziękuję, bo było ze mną naprawdę kiepsko. Koniec końców, decyzja o powrocie uważamy za bardzo słuszną, bo w takiej pogodzie nie zaszlibyśmy daleko, a brak pewności co do noclegów na kolejne noce mocno podnosił ryzyko pogmatwania sytuacji.
Osobiście uważam cały wyjazd za bardzo udany i pouczający – nikt z Nas nie zabrał leków na problemy żołądkowe – bardzo pomocne było również wcześniejsze zaplanowanie wszelkich wariantów wycieczki. Resztę trawersu zostawiamy sobie na przyszłość.
PS. Ania z Markiem w niedzielę wracają w Tatry Słowackie i podchodzą do Zbójnickiej Chaty, następnie na Zawracik Równieńkowy – Czerowną Ławkę i zjeżdżają do Chaty Terhego i do Starego Smokowca – wszystko w bardzo dobrym czasie – szykuje się mocna ekipa na przyszłe wyjazdy!
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FTatryWys-skitury
AUSTRIA - Wysokie Taury - wyprawa KKTJ na Kitzsteinhorn
Ponieważ kilka lat temu odszedł na emeryturę Richard Feichtner - dobra, przychylna jaskiniom dusza, a zarazem odkrywca i eksplorator jaskini Feichtnerschachthöhle - pogorszyły się stosunki krakowskiego klubu z dyrekcją kombinatu narciarskiego na Kitzsteinhornie. W konsekwencji nastąpiło sześć lat przerwy w działalności w tej jaskini, a kiedy już udało się w końcu wrócić, warunki bytowe na miejscu nie były już tak dobre, jak za dawnych lat. Niegdyś spaliśmy na materacach w cichej i spokojnej piwnicy, zlokalizowanej w podziemiach "Alpincenter" - zaplecza dla narciarzy mieszczącego restaurację, sklep, punkt informacyjny itp. Tym razem zostaliśmy zmuszeni do wykupienia noclegów w prawdziwych łóżkach, w jedynym zlokalizowanym na interesującej nas wysokości hotelu, który zresztą kieruje swoją ofertę głównie do grup młodzieży. Podniosło to znacząco koszt wyprawy, ale i również pogorszyło nasz sen - bo jak wiadomo, wieczorami młodzież na obozie sportowym przede wszystkim hałasuje.
Tyle po stronie narzekań. Pozytywów było dużo więcej: podczas mojego tygodniowego pobytu na drugiej połowie wyprawy udało mi się trzykrotnie być w jaskini, z czego raz na dwuszychtowym biwaku. Mierzyłem nowo odkryte galerie, udrażniałem przekop i szarpałem wory, tym razem zupełnie nie martwiąc się, gdzie w tym wszystkim jakiś ogólny sens i ogólna logika. Budujący jest fakt, że tyle osób przyjechało na wyprawę, o której z góry było wiadomo, że będzie sprzątająco-deporęczująca. Przykładowo, przez trzy bite szychty wyciągaliśmy piach z ciasnego korytarza tylko i wyłącznie po to, żeby dostać się do starego biwaku, na którym pozostały zdeponowane w 2013 roku sprzęt oraz jedzenie. Mimo wszystko, odkryliśmy i skartowaliśmy ponad 400 m nowych ciągów - w tym sto metrów pokaźnych rozmiarów, dobrze udekorowanej naciekami galerii.
Przy okazji jaskiń udało mi się również podziałać trochę na nartach. W niedzielę z Florkiem i Furkiem podeszliśmy na lodowiec Kammerkees i zjechaliśmy kawałek po pysznym śniegu doliną potoku Schranbach, wracając do kombinatu przez przełęcz Nördl. Kammerscharte i w sumie podchodząc ok. 400 m. W środę razem z Florkiem i Przemkiem odbyliśmy długą wycieczkę wokół szczytu Tristinger. Najpierw zjechaliśmy znad przełęczy Schmiedingerscharte na północny zachód, aż do położonego w dolinie Schaunberg-Mittelalmu. Następnie przez Lakaralm i Winterkarl dostaliśmy się na przełęcz Winterkarlscharte, skąd zjechaliśmy z powrotem na bazę. Ponieważ okazało się, że na jednym z postojów zostawiłem języki do butów narciarskich, musiałem spory kawałek się wrócić i tego dnia zrobiłem w sumie 2160 m podejścia. W czwartek, po akcji w jaskini, nie chcąc marnować pięknego popołudnia podszedłem samotnie około 250 m na przełęcz Schmiedingerscharte. W piątek, po szybkim wyszarpaniu wora z wlotówki, wybrałem się z Agatą i Furkiem pod szczyt Kitzsteinhorn, zjeżdżając niebalanie nachylonym stokiem z wysokości ok. 3060 ponownie na lodowiec Kammerkees i potem żlebem spod Nördl. Kammerscharte. W sobotę, tuż przed powrotem do domu, powtórzyłem z Furkiem trasę mojej "wyprawy po języki": najpierw pyszny zjazd po północnych stokach z Winterkarlscharte do Lakaralm i z powrotem tą samą drogą na fokach; w sumie 590 m zjazdu, a następnie tyle samo podejścia w niecałe dwie godziny.
Jura - Jura - Kryspinowska, Pychowicka, Twardowskiego
Uczestnicy: Emil, Maciek, Piotr, osoby towarzyszące
Robimy sobie objazdówkę pod Krakowem: w planie Jaskinia Kryspinowska, Pychowicka (Wiślana), Twardowskiego z przyległościami.
Kryspinowska zaskakuje mnogością miejsc do zabawy – wszystkiego jest po trochu. Rozbiegamy się po dziurze odwiedzając jej liczne zakamarki, trochę przepychamy przez ciasnoty, trochę staramy się nie powpadać do mini jeziorek. Bardzo przyjemna jaskinia dla początkujących.
Pychowicka (Wiślana) to wielkie zaskoczenie. Ulokowana niedaleko Jaskini Twardowskiego, zachwyca swoimi mytymi (niestety nielicznymi) korytarzami i niezwykle wygodnym, piaszczystym podłożem. Warto odwiedzić obiekt póki jeszcze istnieje – podobno ma zostać poświęcony na rzecz planowanej tu obwodnicy.
Jaskinia Twardowskiego – klasyk, czyli zabawa w „kto znajdzie tabliczkę”. Dochodzimy z Piterem do wniosku, że albo metry robią się z wiekiem coraz krótsze, albo te jaskinie jakoś się dziwnie kurczą.
Po odwiedzeniu dziur urządzamy sobie tradycyjny spacer na Zakrzówek.
Zdjęcia:http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FJura++-+Kryspinowska%2C+Pychowicka%2C+Twardowskiego
Tatry - Spacery po śniegu
Dostałam zaproszenie od Piotrka z WKTJ na dołączenie do wyjazdu jaskiniowo - powierzchniowego. Niestety część jaskiniowa trochę mnie ominęła z konieczności wcześniejszego powrotu w niedzielę. Wyjechaliśmy w piątek i w sobotę z rana rozchodzimy się po Tatrach. Część ekipy rusza do jaskini Czarnej, reszta (w tym i ja) na spacer powierzchniowy. Podchodzimy dostępnym fragmentem doliny Tomanowej, brodząc w śniegu, którego trochę dosypało od ostatniego tygodnia. Pogoda ani zimowa, ani wiosenna. Śniegu nadal dużo (choć w dolinie wytopiony), ale z powodu wysokiej temperatury (całą drogę szłam w krótkim rękawie) miękki i mokry, na jego powierzchni utrzymywała się warstewka wody. Nawet się cieszyliśmy, że tego dnia wybraliśmy się na powierzchnię, bo szkoda byłoby schodzić pod ziemię w takim słońcu. Niedziela równie pogodna i ciepła. Pomachałam rano na pożegnanie ekipie jaskiniowej, odprowadziłam ich wzrokiem do doliny i sama wsiadłam do PKSu, którym miałam wrócić do domu.
Jura - rajd rowerowy + nie duże jaskinie
Start z Blanowic. W wiosennym słońcu śmigamy na rowerkach w stronę Morska. Po drodze, od strzału odnajdujemy Jaskinię na Śmigówkach. Wlot w formie nie wielkiej studni do której schodzimy. Do ciasnych korytarzy się nie zapuszczamy bo nie mamy kombinezonów. Dalej przez Morsko w stronę Ligotki. Tu znów po drodze wchodzimy do Jaskini w Dziadowej Skale. To nie duża dziura, która w zamierzchłych czasach stanowiła schronienie człowieka pierwotnego. Następnie przez Podlesice, Rzędkowice i Parkoszyce docieramy do ładnego jeziorka gdzie łapię gumę ale do auta już było blisko. Trasa bardzo ciekawa a pogoda piękna. Czas już na wspin.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FJura-rower
Jura - Egzamin na Kartę Taternika Jaskiniowego
Opis wkrótce, tymczasem trochę kultury na podsumowanie kursu:
Rysiek najlepszy jest,
bez niego kurs zupełnie traci sens,
jego cytaty będą wspominać pokolenia,
bo wyjście do jaskini nie może obyć się bez małego marudzenia.
Wiemy, że nie zamieniłbyś chwil z nami
na skrzynkę z browarami! <3
Mateusz godziny spędził na uczeniu nas topografii znajomości,
z dużą dawką cierpliwości.
Doliny walne zaliczone
nawet jedno wyjście do jaskini obiadem zakończone.
Z nim zjechaliśmy na Marmurowej dno,
było fajnie, że ho ho!
Asia dzielnie nam kurs organizowała,
swój czas wolny poświęcała,
na nasze maile odpowiadała,
a nawet wodę lewarowała!
Wlk. Brytania - Góry Kambryjskie +Lake District
Kolejny raz udało mi się wyskoczyć na 3 dni do Wielkiej Brytanii. Obrałam dwa cele: Park Lake District w płn-zach. Anglii oraz Góry Kambryjskie w Walii, z najwyższym szczytem Snowdon. Lake District to piękna i tajemnicza kraina jezior i gór. Tajemnicza dla mnie, bo aura jaka tam panuje za każdym razem jak ją odwiedzam jest dość...dżdżysta, deszczowa i pięknie ponura:) W sam raz, aby oderwać się od codzienności. Ponoć jest to bardzo popularna destynacja turystyczna. Ja tego nie odczułam i może dlatego tak mi się tam podobało. Punktem wypadowym mojej jednodniowej wycieczki była wioska Coniston, skąd można dojść na piękny szczyt The Old Man of Coniston. Mniej więcej połowę trasy zrobiłam w nie-deszczowej aurze, a drugą czyli ten odcinek najbardziej widokowy-w deszczowej. Myślę, że zdjęcia w większej mierze oddadzą charakter tego terenu, tak różny od naszych Tatr czy Beskidów. Kolejny cel mojego szybkiego wypadu to najwyższy szczyt Walii-Snowdon (1085 m.n.p.m.). Ukształtowanie terenu w przypadku tutejszych Gór Kambryjskich jest podobne-ogromne, niezalesione tereny, puste, dostojne. Wystarczy przejść przez pierwszą linię niskich zabudowań w wiosce Rhyd Ddu, przejść przez furtkę i znaleźć się na szlaku, w jakby zupełnie innym świecie, a po 3 godzinach cieszyć się widokiem ze szczytu. Szlak poprowadzony jest tak, że tworzy rodzaj pętli, podczas której można obserwować rozciągające sie widoki, niczym nie przesłonięte surowe krajobrazy.
http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FWlk+Brytania
Tatry - Jaskinia Zimna
Krótki wypad do jaskini Zimnej. W Tatry już zagląda wiosna, choć nadal dużo śniegu w wyższych partiach. Również nas on nie ominął, ponieważ pod otworem nadal dużo się go utrzymuje. Choć wszystko topnieje to zejście do jaskini całe oblodzone. Zajrzeliśmy tylko do korytarza Galeriowego i do sali nad Galeriowym. Prożek wywspinała Iwona, musiała bo nikt inny nie miał na to odwagi :) Syfoniku na szczęście nie trzeba było lewarować, za co jesteśmy ogromnie wdzięczni. Wracaliśmy już po zmroku. Jako bonus, mieliśmy okazję obserwować tysiące żab w trakcie godów.
AUSTRIA - Wysokie Taury - skitoury
Tegoroczny wyjazd chatkowy rozpoczynamy od podejścia z parkingu (ok. 950 m) doliną potoku Obersulzbach do Kürsingerhütte (2548 m). Śnieg zaczyna się już od samochodu. Podejście z plecakami dłuży się, mimo korzystnie w połowie drogi usytuowanej gospody Postalm, serwującej nam zimne piwo z alkoholem oraz bez. Tuż przed zmrokiem docieramy do naszej bazy noclegowej, zastając na miejscu czterech Austriaków.
W piątek przez lodowiec Obersulzbachkees wchodzimy na wierzchołek Grossvenediger (3667). Pogoda jest świetna, wręcz zbyt świetna, bo jest aż za ciepło i skutek jest taki, że śnieg nie dopisuje. Sam szczyt jest bardzo popularny; większość skiturystów podchodzi na niego od południa, toteż od przełęczy Venedigerscharte (3413) widzimy już wielu ludzi. Do "naszej" chaty wracamy wprawdzie jako pierwsi, ale stopniowo pojawiają się kolejne grupy zamierzające zdobywać Venedigera w słoneczny weekend i ostatecznie śpi nas tam czternaścioro (!).
W sobotę nie planujemy nic zdobywać, a raczej w końcu zjechać po jakimś "fajnym" śniegu. Wychodzimy więc pod przełęcz Geigerscharte (na wysokość 3100). Cel zostaje osiągnięty - do wysokości 2400 m zjeżdżamy po nieco zbitym, ale jednak bardzo przyjemnym, lodowcowym śniegu.
Na tych corocznych, tradycyjnych już wyjazdach zwykle odwiedzamy dwa różne schroniska Alpenverein. Tym razem dochodzimy jednak do wniosku, że przy panujących w górach warunkach (dobra pogoda, sporo śniegu, niskie zagrożenie lawinowe) wszędzie będą tłumy. Ponieważ tymczasem własnie zaczyna się wyprawa KKTJ na Kitzsteinhorn, to wdrażamy planowanie oportunistyczne i postanawiamy połączyć ze skiturami integrację międzyklubową, wbijając się krakusom na ich "bazę przejściową" - chatkę jaskiniową pod Lamprechtsofen.
W niedzielę wstajemy wcześnie rano i jedziemy do miejscowości Fusch an der Glocknerstrasse. Stamtąd o siódmej wyruszamy w stronę szczytu Zwingkopf (3113). Na niebie ponownie "lampa", a na parkingu ponownie dużo samochodów. Przez pierwsze sto metrów wysokości musimy nieść narty, ale wkrótce wkraczamy ponownie w prawdziwą zimę. Sam wierzchołek osiągnął tylko Marek, ja i Monika zadowoliliśmy się położoną pod nim przełeczą (ok. 3000) - co i tak oznaczało, że tego dnia odrobiliśmy uczciwe 2000 m podejścia. Zjazd w każdym razie był wyśmienity, jeden z najlepszych tego sezonu: jednego dnia zjeżdżaliśmy zarówno po delikatnie przewianym puchu, jak i po firnach. Po szybkim pakowaniu, jeszcze przed północą udaje się nam dotrzeć z powrotem na Śląsk.
Beskid Śląski - Barania Góra
Pogoda na niedzielę zapowiadała się świetna, a ja posiadałem kilka godzin czasu wolnego, więc szybko nie myśląc zadzwoniłem w sobotę wieczorem do kolegi, który rzucił hasło "barania" bo stwierdził, że nie był na niej kilka lat. Ja w sumie nie protestowałem. Wyruszyliśmy rano, zabierając po drodze mamę znajomego, która chciała abyśmy ją odstawili na przełęczy Kubalonka, bo miała w planach użyć swoich skiturów. Śniegu jeszcze sporo, choć był bardzo mokry pod wpływem słońca i wiosennych temperatur. Auto zostawiliśmy na przełęczy i ruszyliśmy w stronę szczytu. Zapomniałem, że od kubalonki jest tyle asfaltu, co trochę zniechęcało, bo nie po to pojechałem w góry. Za to widoki z wieży były cudne. Tatry prezentowały się majestatycznie. Później szybki powrót do auta i popołudniu byliśmy w Katowicach. Zdjęcia: będą później ;)
Załęcze Wielkie - III Forum Spelogiczne
Kolejne, trzecie już forum, tym razem odbywające się w Załęczu Wielkim. W piątek tradycyjnie odbyły się wycieczki, uczestnicy odwiedzili jaskinie rezerwatu "Węże". Po kolacji odbyły się Ogólnopolskie Jaskiniowe Zawody Sprawnościowe. Kolejne dwa dni to odbywające się wykłady i prelekcje na różne tematy. Poczynając od geologii, przez paleozoologię, aż po luźniejsze dyskusje na temat zawartości apteczek i sposobu biwakowania w jaskiniach. Dla chętnych na bardziej aktywne spędzenie Forum, możliwy był udział w wycieczkach terenowych, a dla dzieci w dedykowanych zajęciach. Wieczorem w sobotę odbyło się wręczenie nagród zwycięzcom zawodów oraz konkursów fotograficznego i kartograficznego. Forum jak zwykle było dało możliwość dowiedzenia się kliku nowych rzeczy o jaskiniach oraz wymiany zdań i doświadczeń pomiędzy grotołazami i klubami.
Beskid Żyw. - Wielka Racza
Tym razem bez nart w kiepskiej pogodzie wejście od słowackiej strony (Oszczdnicy) na szczyt. W schronisku tylko dwóch ludzi. Śniegu jeszcze dużo.
Tatry Wys. - skitura do dol. 5 Stawów
Obserwując pogodę od tygodnia wydawało się, że z weekendu sobota będzie najlepsza na turę. Pierwszy stopień zagrożenia lawinowego + w miarę ładna pogoda do południa powinna wystarczyć na osiągnięcie planowanego celu minimum czyli Koziego Wierchu. Słońce i brak wiatru na parkingu w Palenicy pozwolił nawet snuć plany o przełęczy Szpiglasowej… ale osiągając schronisko w „piątce" wiedzieliśmy już, że z halnym nie wygramy. Ambicja górska nie pozwoliła nam na odwrót prosto z schroniska, choć każdy z nas wiedział, że wyjście wyżej ma zerowe szanse na sukces – poszliśmy w górę doliny do czasu … kiedy przewracało nas przy zmianie kierunku i przesuwaliśmy się na fokach w odwrotnym kierunku. Pozostał tylko powrót do schroniska „wykorzystując” żeglarskie umiejętności – przepinka i w dół. Pocieszeniem dla nas był jedynie fakt, że w tym samym czasie odbywały się zawody skiturowe, których meta była w schronisku na piątce – TPN zakazał zjazdu z Zawratu- więc nikt wyżej nie poszedł.
Beskid Żyw. - Palenica
Znów szybki szpil. Z Sopotni, podejście na przełaj, przecinakami leśnymi na Palenicę (1339). Wyżej mgła. Z szczytu zjazd trochę inną linią. Śnieg był idealny. Miękka warstewka świeżego śniegu na twardym podłożu, które jeszcze skutecznie pokrywa wszystkie wykroty. Zjazd więc adekwatny do warunków - przewspaniały. W dodatku urozmaicony teren pozwala realizować narciarskie fantazje w realu. Zbocze sprowadza nas do Sopotni Koloni. Tu przeprawa przez rozlany strumień i wkrótce kończymy kolejną przygodę przy aucie.
Tatry-Skitur na Kasprowy Wierch
Wyjeżdżamy jeszcze przed świtem, więc na szlaku jesteśmy chwilę po ósmej. Wybieramy podejściem długim szlakiem narciarskim od Kuźnic do Murowańca. Spotykamy tylko jednego zjeżdżającego narciarza, za to podchodzących skiturowców już znacznie więcej. Pogoda wydaje się być idealna-przeważa słońce a gdzieś daleko na horyzoncie widać niewielkie chmury. Ulżyło mi, bo dzień wcześniej pogoda była bardziej, niż kiepska. Docieramy do Murowańca, gdzie zastajemy oblężenie schroniska. Po odpoczynku ruszamy w górę i po ponad godzinie docieramy na szczyt Kasprowego. Tu znowu przerwa a następnie zjazd kotłem goryczkowym a później szlakiem w stronę Hali Kondratowej. Zjazd nie mógł być przy takiej pogodzie i przy takim śniegu nieudany. Od schroniska zjeżdżamy szlakiem narciarskim do Kuźnic a później prawie pod samo auto.
Tatry Zachodnie - skitury w dolnie Rohackiej
Podchodzę wzdłuż trasy czynnego ośrodka narciarskiego i dalej grzbietem Skrajnego Salatyna do kulminacji tuż na wschód od wierzchołka Brest owej (ok. 1880). W górach kilkucentymetrowa warstwa świeżego śniegu, ale pod spodem bardzo twardo. Łatwiej chyba zginąć upadając i ześlizgując się z dużą prędkością po stoku, niż w lawinie. Z tego też powodu - widząc z daleka, co ludzie tam wyczyniają - porzuciłem plan podejścia na Pośrednią Salatyńską Przełęcz i zdecydowałem się na zbocza Brestowej. Zjazd mimo wszystko był trudny, bo po zamaskowanych przez świeży śnieg, utrwalonych w leżącym pod spodem betonie starych śladach. Pogoda dopisała.
Sycylia - wspinanie
Podczas tegorocznego sylwestra, jeden ze znajomych rzucił hasło "A czemu nie zacząć sezonu wspinaczkowego trochę wcześniej? Na Sycylii w lutym będzie warun, a na dodatek jest tam taki rejon...". Słowa nie zostały rzucone na wiatr i po święcie Trzech Króli, mieliśmy już zakupione bilety. Wylot z Katowic był w godzinach popołudniowych i wylądowaliśmy w Katanii późnym wieczorem. Po załatwieniu formalności z wypożyczalnią ruszyliśmy w stronę San Vito Lo Capo. Nocleg mieliśmy zapewniony w urokliwym miejscu z widokiem na morze, które każdego ranka podziwialiśmy jedząc śniadania na werandzie. Pierwszego dnia po przylocie ze względu na pogodę, czas spędziliśmy na zwiedzaniu San Vito i Erice. Wiało przeraźliwie, ale widok rozbijających się fal o skały wynagradzał chłód spowodowany wiatrem. Pierwszy dzień wspinaczkowy spędziliśmy w rejonie campu El Bahira, który jest bazą wypadową dla wspinaczy. W sezonie na pewno musi tętnić życiem, jednak na przełomie lutego i marca, był raczej wymarły. Skały na których się wspinaliśmy to skaliste klify, które ciągną się kilka kilometrów. Ilość dróg jest olbrzymia (pewno kilkaset!) i oferuje wspin na poziomie od 4a do 8b (w skali francuskiej). Drogi poprowadzone na klifach prezentowały odmienny styl, niż ten znane z naszej Jury. Przede wszystkim oferowały znakomite tarcie, pod tym względem czuliśmy się jak w Tatrach. Po drugie były zdecydowanie dłuższe 25-35 m. Pod tym kątem nawet "zwykła szóstka" była wymagająca kondycyjnie, dawała w kość, ale przez to dawała więcej satysfakcji po pokonaniu jej. Dodatkowo było trochę formacji, których nie uraczymy u nas, np. liczne tufy. Sumarycznie w San Vito Lo Capo i w rejonie Never Sleeping Wall spędziliśmy na wspinaniu 4 dni. Pogoda zdecydowanie dopisała, czasem było nawet aż zbyt ciepło. W dni restowe zwiedzaliśmy saliny w Marsali, starożytne miasto Selinunt, grotę Mangiapane (kiedyś była w niej ludzka osada) i Palermo.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FSycylia
Tatry - Centralny, zimowy obóz tatrzański KTJ PZA 2019
W miniony weekend, odbył się w Tatrach, zimowy centralny obóz tatrzański organizowany przez Komisję Taternictwa Jaskiniowego PZA. Celem szkolenia było podniesienie poziomu umiejętności technik zimowych wśród taterników jaskiniowych.
Zajęcia zaczęły się w piątek od wykładu, na którym zostały omówione rodzaje oraz użycie raków oraz czekanów i lawinowego ABC. Po wykładzie wyszliśmy na ćwiczenia. Doliną Małej Łąki podeszliśmy w rejon Głazistego Żlebu, gdzie znaleźliśmy odpowiednie miejsce na nasze ćwiczenia. Cała ekipa została podzielona na kilka mniejszych grup, które poruszały się pomiędzy stanowiskami ćwiczeniowymi. Ja zaczęłam od technik poruszania się z rakami i czekanem podczas podchodzenia i schodzenia, następnie ćwiczyliśmy poszukiwanie osoby zakopanej przez lawinę, przy użyciu lawinowego ABC (detektor, sonda, łopata). Na końcu ćwiczenia z hamowania czekanem, które były wyjątkowo udane ze względu na lód zalegający pod świeżą warstwą śniegu, przez co nasze zjazdy były dość szybkie i wymagały szybkich reakcji. W takich warunkach kontrola swojego zachowania była bardzo trudna, a już w przypadku upadku "znienacka" niemalże niemożliwa. Wieczorem, na bazie, omówiliśmy poruszanie się z asekuracją lotną i przećwiczyliśmy wiązanie się zespołów.
Drugiego dnia ćwiczyliśmy w rejonie Zawracika Kasprowego. Zaczęliśmy od budowy stanowiska zjazdowego z czekana, tudzież "czegokolwiek" innego. Następnie w małych zespołach wykonaliśmy przejście z asekuracją lotną. Miałam szczęście trafić do zespołu który musiał pokonać trudniejszy, skalisty teren, więc musieliśmy użyć punktów asekuracyjnych montowanych po drodze. Po wspinaczce, omówiliśmy zakładanie punktów "zimowych" z przyrządów do asekuracji w lodzie i zmrożonych trawkach. Dość swobodnie podeszliśmy do tematu ćwiczeń, podczas których każdy mógł wbić omawiane wcześniej igły, buldogi, mobidicki i inne o równie fantazyjnych nazwach. O ile bardziej przyłożylibyśmy się do tych ćwiczeń i naprawdę dobrego osadzenia punktów, gdybyśmy wiedzieli, że za chwilę naprawdę będziemy musieli zrobić sobie stanowisko zjazdowe! Tu również teren nas nie rozpieszczał, linia naszego zjazdu nie prowadziła po pochylni, a po zacięciu w ścianie tak, że musieliśmy naprawdę zaufać naszemu stanowisku. Trochę nieprzewidzianych problemów technicznych, jeszcze jeden zjazd i okazało się, że jesteśmy ostatnią grupą w terenie. Po powrocie na bazę, odbył się kolejny wykład, ostatni, o nawigacji w terenie i określaniu azymutu za pomocą mapy i kompasu.
Trzeciego dnia, poszliśmy do Doliny Lejowej, gdzie po krótkim ćwiczeniu uświadamiającym jak łatwo zgubić obraną trasę podczas niekorzystnych warunków pogodowych, przeszliśmy do kolejnych ćwiczeń z poszukiwań za pomocą detektorów lawinowych. Tym razem ćwiczyliśmy sytuacje z dwoma uwięzionymi osobami. Następnie budowaliśmy stanowiska zjazdowe z grzybów śnieżnych, a na końcu kopaliśmy kopce śnieżne. Choć udało nam się wykonać dwa całkiem przyzwoite domki na niepogodę, to zabrakło czasu na ich wykończenie i dekorację.
Na bazie dokonaliśmy jeszcze szybkiego omówienia minionych dni i wymieniliśmy się pomysłami na następne takie szkolenie.
zdjęcia:http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2Fobozzimowy
Tatry Zch - Spalona Przełęcz
Była to pierwsza tatrzańska tura Andrzeja, więc padło na pobliską i dobrze nam znaną dolinę Rohacką. Plan A polegał na zdobyci Spalonej Kopy, plan B – jak będzie nam mało to szarpniemy się jeszcze na pobliskiego Pachoła. Z powodu mgły, która grała pierwsze skrzypce na tym wyjeździe nie do końca świadomie wybieramy plan C, czyli mijamy odbicie na Spaloną, więc odwracamy planowaną kolejność szczytów. Lecz tu do akcji wkracza 11-osobowa grupa słowackich skiturowców, krocząca przed nami. Podążamy ich śladami, myśląc że wybierają się co najmniej na Banikowską Przeł., no bo gdzież indziej – na tym etapie doliny innych celów już być nie może …, a jednak! Znając opis podejścia na relatywnie nie trudną Banikowską Przeł. zaczynamy mieć lekkie obawy gdy Słowacy zakładają harszle… my po krótkim czasie wkładamy raki … coś dziwnie stromo … i do tego trochę sporo lodu … Dopiero docierając na grań (sporo za późno) sprawdzamy lokalizację i jakie jest nasze zaskoczenie gdy okazuje się, że jesteśmy na Spalonej Przeł. (Spalone Sedlo) - nazwę przełęczy poznałem dopiero w domu!
Tu decydujemy się na plan D – zjazd jak najszybciej, póki widzimy jeszcze siebie z odległości ok. 20m. Pierwsi jednak ruszają hardzi (jeden z nich przebierał się prawie do rosołu na przełęczy) Słowacy, zjechała 2/3 grupy i nagle słychać zgrzyt krawędzi o lód i jeden z hardych leci w dół!!! Spanikowana Słowaczka woła o pomoc 2 doświadczonych (na pewno wiekiem) Słowaków. Ci jednak nawet nie zerkają w ich kierunku, tylko mamroczą coś w rodzaju „jak spadł to się gdzieś pewnie zatrzyma”, albo „i tak już mu nie pomożemy”. Na szczęście ślizg okazał się nie długi i oprócz wypiętej narty nic się nie stało – ach te opanowanie.
Ruszamy i my, lecz mgła robi się coraz gęstsza. Po pokonaniu stromizn mgła jest już irytująco gęsta i do końca nie wiemy czy aby czasem nie jedziemy pod górę. Dlatego też odpuszczamy sobie wejście na Spaloną Kopę i staramy się powoli tracić wysokość, co 100 m sprawdzając położenie. Na samym końcu trawersujemy zbocza Spalonej, aby ominąć slabozjeżdżalny, leśny fragment szlaku i znajdujemy wypatrzone jeszcze z dołu wycinki leśne z cudownym puchem – nimi docieramy na dno doliny i dalej na nartach do auta.
Z wycieczki wynosimy jeden główny wniosek – rada „idziemy za nimi bo wyglądają jakby wiedzieli gdzie idą” to słaba rada.
Koniec końców Andrzejowi się podobało, owszem był zmęczony ale na skitury jeszcze pojedzie – tak przynajmniej powiedział😊
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FSpaloneSedlo
CHINY - Chongqing - wyprawa noworoczna do jaskini Luo Shui Kong
Po trzech latach przerwy udaje się ponownie zorganizować wyprawę do jaskini Luo Shui Kong. Działalność możliwa jest tylko zimą, ponieważ dwustumetrowej głębokości studnia wlotowa stanowi ponor całkiem pokaźnej rzeki. W sumie cieszymy się, że w ogóle działalność jaskiniowa jest jakkolwiek możliwa, bo za przewodniczącego Xi Jinpinga Chiny znów przeżywają fazę delikatnego zamknięcia na obcokrajowców. Mimo tego, że brytyjsko-amerykańskie wyprawy jaskiniowe działają w rejonie od wielu lat, lokalna policja wnikliwie analizuje naszą grupę. Musimy cierpliwie wyjaśniać, że dziewczyny również chodzą po jaskiniach i że naprawdę śpimy obok siebie, choć nie jesteśmy w związkach małżeńskich. Jeden z inspektorów wybiera się z Philem na naszą bazę i na miejscu prosi go, żeby pokazał mu swoją... szczoteczkę do zębów (na dowód, że rzeczywiście tu mieszka).
Kierowniczka wyprawy - Erin Lynch - spóźniła się na samolot z USA i pod kilka dni jej nieobecności musimy wdrożyć środki zastępcze. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności pracujący akurat w Chinach Phil Rowsell - z którym nigdy nie byłem w jaskini, ale z którym miałem do czynienia na takich czy innych jaskiniowych konferencjach - podjął się przygotowania dla nas bazy, a zatem wynegocjował dla nas warunki pobytu "u gospodarza" i załatwił wspomniany już meldunek na policji. Z kolei ja, jako jedyna osoba, która była na poprzedniej wyprawie, organizowałem samą działalność jaskiniową. Po dwóch dniach poręczowania byliśmy gotowi na zbadanie pierwszego celu eksploracyjnego: ciągu za wodą w najgłębszej części jaskini (na ok. -378). W tym rejonie ostatnio była w 2015 roku Katie, której to tajemnicza rzeka za błotnym progiem śniła się przez wiele lat. Do pomocy Katie werbuje niczego nieświadomego Carla. Jeff, poręczujący poprzedniego dnia z Katie pożycza Carlowi kombinezon typu "cerata", a Sonia proponuje swoje neoprenowe ogrodniczki. Próbujący się wbić do damskiego neoprenu Carl dostarcza wieczornej rozrywki pozostałym uczestnikom wyprawy, zgromadzonym jak zwykle na bazie wokół elektrycznych grzejników. Nogi wchodzą, i choć szelek nie da się zapiąć, to jednak materiał ciasno opina tors Carla i wydaje się, że uda się mu w ten sposób pokonać krótki odcinek we względnie ciepłych wodach jaskiń Wulongu.
Zjazd na przodek przebiega szybko i bez komplikacji. W krótkim czasie Katie i Carl przebierają się w cieplejsze kombinezony na błotnistym brzegu podziemnego strumienia. Akcja zaczyna się na dobre wejściem po błotnych stopniach, które Katie wykuła osobiście przed czterema laty. Czołganie, zejście po pochylni a następnie 20 m zjazd doprowadza w końcu na półeczkę nad wodą zbyt wąską, żeby na niej stać. Patrząc na rozciągające się przed nim jezioro, Carl rozumie już, dlaczego Jeff zrezygnował z towarzyszenia Katie na tej akcji. Będąc Kanadyjką - wprost z kraju lodu i śniegu - a także nurkiem jaskiniowym i jednocześnie osobą z dużym sentymentem do tego przodka, Katie bez zastanowienia wskakuje do wody i płynie za róg sprawdzić, co też znajduje się dalej. Carl czeka na wieści na półeczce. Po chwili słyszy potwarzane przez echo pytanie: "Idziesz?". Co zrobić? Nie ma wyjścia, trzeba zsunąć się do wody. Tuż za rogiem jego oczom ukazuje się płaszczyzna jeziora, ciągnąca się po horyzont. Ściany są bardzo strome i nie mają żadnych stopni. Nigdzie też nie widać Katie. "No, miejmy to z głowy", myśli Carl, "Jestem przecież dobrym pływakiem, pójdzie mi szybko". Oczywiście pływanie w zbyt ciasnym neoprenie, w kombinezonie jaskiniowym, gumowcach na nogach, kamizelce ratunkowej, ciągnąc za sobą wora jaskiniowego jest totalnie nieefektywne. Ściany przesuwają się centymetr po centymetrze. Kiedy w końcu pojawia się światło Katie, ulga jest tylko chwilowa; Katie spogląda bowiem na wodę i dostarcza Carlowi wyobrażenia o dzielącej ich odległości. "Jasny gwint, to jest naprawdę daleko!". Po chwili w żaden sposób nieizolowane od zimna ramiona Carla drętwieją. "No to pięknie, teraz umrę w jaskini w dziewczęcym neoprenie i w pożyczonym kombinezonie", myśli Carl. Ostatecznie udaje mu się dopłynąć na tyle blisko, żeby dostrzec, że Katie nie wyszła na brzeg i wystaje z wody tylko od pasa w górę. Zdesperowany, Carl gramoli się na coś, co uchodzi za ląd w tym zapomnianym przez bogów miejscu.
Katie zdaje Carlowi sprawę ze swojego rekonesansu. Wygląda na to, że znajdują się w wielkim syfonie, później określonym na 120 m długości i 90 m szerokości. Nie ma żadnej widocznej drogi naprzód. Katie zmaga się z rozczarowaniem, po tylu latach marzenia o połączeniu tego przodka z jaskinią San Wang Dong. Carl zmaga się z faktem, że zimne, podziemne jezioro stoi teraz pomiędzy nim, a resztą jego życia.
Po nieudanej próbie obejścia syfonu bocznym ciągiem, stojąc na suchym, choć błotnistym lądzie zespół przymierza się do kartowania. Carl odkrywa, że ledwo jest w stanie otworzyć szczelny worek z przyrządami. Próbuje poinformować o problemie partnerkę, ale słowa jakoś się nie kleją. Po kilku urwanych sylabach, Katie stawia mu diagnozę: "Nohoho, ktoś tu chyba ma przypadek umbli?" (objawy hipotermii po angielsku: stumble, fumble, mumble, grumble), po czym obejmuje go ramieniem. Przez chwilę debatują nad odwrotem w imię bezpieczeństwa. Oznaczałoby to jednak, że ktoś będzie musiał tu wrócić na kartowanie. Za kilka godzin, przy ciepłym obiedzie na powierzchni, będzie trudno się z tej decyzji wytłumaczyć reszcie ekipy.
Ostatecznie udaje się wypracować pewien kompromis. Carl z grubsza może notować; zrobią po prostu zgrubne notatki, a szczegóły uzupełnią z pamięci. W drodze z powrotem do jeziora, Katie opowiada, jak przygotowywała się do nurkowania w zimnych syfonach biorąc zimne prysznice. Carl dochodzi do wniosku, że ludzie tacy jak Katie nie rodzą się z odpowiednimi genami. Oni po prostu każdego dnia podejmują decyzje, które stopniowo czynią ich coraz większymi skurczybykami. Dla porównania, każdy ciepły prysznic, który Carl wziął tego roku, pogarszał jego gotowość na obecnie przeżywaną podróż przez hipotermię. Tyle w sprawie chińskich jaskiń, będących przecież na ogół wielkimi, suchymi jak pieprz tunelami. Kiedy tylko zaczynają się trochę ruszać, Carl odzyskuje możliwość wypowiadania się pełnymi zdaniami. Odkrywa za to, że ma kłopoty z oddychaniem i że żebra bolą go przy każdym głębokim wdechu. Powoli dociera do niego, że problem leży chyba w zbyt ciasnym neoprenie. Ogrodniczki, które trzymają go przy życiu, jednocześnie próbują go zabić.
Tymczasem Katie przymierza się do udokumentowania jeziora. Proponuje, żeby Carl wyznaczył punkt stojąc w wodzie, wskazując go swoją czołówką, w czasie kiedy ona przepłynie i dokona pomiarów. Carl wetuje ten pomysł: "Nie zamierzam stać w tej wodzie. Kiedy już wejdziemy do jeziora, płynę na drugą stronę i się nie zatrzymuję". Przyjmując ze zrozumieniem konieczność uproszczenia rysunku, Katie zanurza się i rozpoczyna przeprawę na drugi brzeg. Zmniejsza jasność swojej czołówki - nie po to, żeby oszczędzać baterię, ale raczej żeby ukryć przed swoją wyobraźnią wijące się masy białych ryb i kijanek.
Carl płynie jako drugi. Próbuje najpierw kraulem, potem żabką, potem pieskiem. Tak czy siak, płynie bardzo wolno. Ramiona znów mu drętwieją, ale tym razem nie jest to dla niego zaskoczeniem i perspektywa śmierci w zimnej wodzie nie jest już aż tak intensywna. W końcu udaje się mu dotrzeć na półeczkę, na której Katie wielkodusznie puszcza go przodem. Pozostaje już tylko pokonać rozgrzewającą, 20 metrową pochylnię w błocie o konsystencji biegunki...
Podsumowanie wyprawy: w sumie umieściliśmy w jaskini 850 metrów liny żeby sprawdzić powyższy mokry przodek oraz pewien gigantyczny, suchy tunel, ktory nie mógł się tak po prostu skończyć. Jednak ku naszemu rozczarowaniu, obydwa główne "tematy eksploracyjne" zakończyły się w połowie wyprawy - kiedy to Mateusz i Ola opuszczali bazę. Sprawdziliśmy też kilka bocznych ciągów, odnotowanych na tej oraz na poprzednich trzech wyprawach. Znaleźliśmy też kilka nowych jaskiń, które prawdopodobnie łączą się z LSK, ale nie było czasu na ich dokładne zbadanie. W czasie wyprawy zbadaliśmy ok. 1.5 km korytarzy, ustanawiając znaną długość jaskini na około 8.6 km. Choć jest jeszcze kilka znaków zapytania, nieprędko pewnie będzie miała miejsce kolejna wyprawa do Luo Shui Kong. Ciąg w jaskini San Wang Dong (77 km długości) kierujący się w stronę LSK urywa się studnią, jest on więc pewnie bardziej porywającym punktem startowym do poszukiwania połączenia między San Wang Dong, Er Wang Dong i Luo Shui Kong - którego znalezienie mogłoby doprowadzić do powstania systemu jaskiniowego o długości ponad 130 km.
Uczestnicy wyprawy dziękują za wsparcie Administracji Dziedzictwa Kulturowego i Historycznego Okręgu Wulong, Administracji Okręgu Wulong, rodzinie Yu oraz Instytutowi Geologii Krasu Chińskiej Akademii Nauk.
Tekst: Carl Bern, redakcja: Kathleen Graham, wstęp i przekład: Mateusz Golicz
Beskid Śląski - Skrzyczne od południa
Zachęceni warunkami z ostatniego tygodnia ponownie uderzamy na Skrzyczne lecz tym razem za cel bierzemy południowe zbocza. Podchodzimy szlakiem od Ostrego U góry bardzo mocny wiatr. Po przerwie w schronisku zjeżdżamy na przełaj wprost na południe. Początkowo wiatr zatrzymywał nas w miejscu lecz troszkę niżej warunki były idealne a zjazd do dol. Potoku Malinowskiego zaliczać można do najpiękniejszego w Beskidach. Wszystko pod lazurowym niebem w otoczeniu białych szczytów. W dolinie po przetartym szlaku z "łyżwy" szybko docieramy do auta. Zrobiliśmy 722 m przewyższenia i ok. 10 km dystansu.
Tu część zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2019/Skrzyczne2
Beskid Żywiecki – Wielka Racza
Pierwotne plany wyjazdu dotyczyły Tatr, ale wiadomo 3 stopień lawinowy i halny szybko je zweryfikował. Trasę wybraliśmy pod kątem dłuższego turowania i liczyliśmy na przyzwoity zjazd. Niestety po odpoczynku w schronisku rozpadało się, śnieg stał się mokry i tępy co zmusiło nas jedynie do zjazdu bez historii do auta. Jedyną smutną obserwacją jest stan drzewostanu bukowego zniszczonego przez masy śniegu na grani.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FWielkaRacza
Beskid Śląski - Skrzyczne od wschodu
Aż dziw bierze jak wschodnie stoki Srzycznego diametralnie różnią się od przeciwnej strony. Brak szlaków, nartostrad a co za tym idzie brak ludzi. Tym razem wystartowaliśmy z Podlasu. Po mokrym śniegu podchodzimy na wprost zostawiając za sobą i pod sobą mglistą szarość. Ostatnie stromizny pokonujemy zakosami wydostając się na szczyt Skrzycznego (1257) pełnego przywyciągowych narciarzy choć i skiturowców też kilku było. Krótka chwila w schronisku i szybko w dół rozkosznym zjazdem po owych stromiznach a potem łagodniej w lesie. Bez szwanku docieramy do auta. Zrobiliśmy 750 m przewyższenia i 7 km dystansu. Był to nasz trzeci zjazd w tą "dziką" stronę i każdy można zaliczyć do bardzo atrakcyjnych pod każdy względem.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FSkrzyczne
Beskid Śląski - Czantoria - skitour
Paskudne warunki; deszcz, mgła. Podejście czerwonym szlakiem na wierzchołek i zjazd nartostradą tuż przed zamknięciem wyciągu.
SŁOWACJA - Babia Góra - skitour
Ze Slanej Vody żółtym szlakiem na wierzchołek i z powrotem. Warunki przy szczycie jak w tunelu aerodynamicznym (był em niedawno) - a z powodu mgły zjazd bez GPS byłby loterią. Generalnie zjazd słaby: najpierw ta mgła i kalafiory, potem mokry i hamujący śnieg a n a koniec plaskato. Tyle dobrze, że był to prawdziwy zjazd.
Beskid Mały - Czupel
Zgadaliśmy się ze Strzelcem, że oboje mamy wolną sobotę i chęć wybrania się gdzieś, jednak żadne z nas jakoś nie miało ani weny, ani specjalnych chęci wymyślić co robimy. Poza mglistym ,,jedziemy w góry” nie mieliśmy pomysłu co robić. W sobotę rano, spakowani na wycieczkę, otwarliśmy w samochodzie mapę i zaczęliśmy przerzucać się pomysłami na Beskidzkie szczyty, żaden z nich nie wydał nam się oryginalnym pomysłem, szukaliśmy czegoś nowego i dostosowanego do pogody, ale jednak czegoś co można by nazwać ,,konkretnym” wyjściem. Godzina (8:30!) też miała duży wpływ na poszukiwanie miejsca destynacji. Szukając coraz bliżej, trafiliśmy palcem na mapie na Beskid Mały i najwyższy jego szczyt Czupel (930m). Tak więc pojechaliśmy do Czernichowa, stamtąd weszliśmy na wspomniany Czupel, niebieskim szlakiem przez Suchy wierch. Pogoda wiosenna, blisko 10 stopni na plusie i nawet za mocno nie wiało (halny w Tatrach!). Jednak topniejący śnieg okazał się bardziej uciążliwy niż się spodziewaliśmy, mimo wydeptanych śladów i tak zapadaliśmy się jeszcze bardziej, po kolana, a czasami bardziej. Moje buty na szczycie już chlupotały :}. Zdecydowaliśmy się schodzić czerwonym, żółtym i zielonym szlakiem przez Przysłop i Suchy Groń. Co okazało się śmiesznym pomysłem gdzieś w okolicach żółtego szlaku. Poza zapadaniem się w śnieżnej brei, deptaliśmy po wodzie do kostek, która z się wytopiła ze śniegu i pod nim płynęła. Uciekliśmy ze szlaku, jak tylko pojawiła się możliwość zejścia odśnieżonymi uliczkami. Choć wycieczka była bardzo fajna i przeszliśmy około 11km i zrobiliśmy nieco ponad 600m przewyższenia, to czułam się zmęczona nie mniej niż jakbym poszła na solidną ,,wyrypę"…
zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FCzupel
Beskid Śląski - Czantoria - skitury
Samotne wyjście na Czantorię po pracy. Niebieskim szlakiem od Poniwca wychodzę na wierzchołek. Zjazd lasem mniej więcej drogą podejścia.
Beskid Śląski - Czantoria od dol. Suchego Potoku
Znów na Czantorię. Tym razem od Doliny Suchego Potoku. Kilka lat temu podchodziliśmy tym niezwykle stromym jak na Beskidy podejściem lecz co najwyżej teren był przyprószony śniegiem a zjechać musieliśmy natrostradą. Tym razem śniegu było dużo a warun wymarzony do zjazdu (na twardym podłożu warstwa świerżego puchu). Podchodzimy prawym orograficznie skłonem doliny, której zbocza robią się później strome i tylko podejście licznymi zakosami pozwala zdobywać teren. Po wydostaniu się na szlak zaliczamy szczyt Czantorii (995) by w chwilę później w śnieżnej zadymce mknąć w dół pięknym bukowym lasem. Celem był zjazd wąwozem lecz po kilkudziesięciu metrach zjazdu tym wąskim parowem zacząłem się zapadać do głębokich jam, które pojawiały się pod naporem nart. Śniegu optycznie było dużo lecz zalegał na wierzchołkach głazów bez konkretnego podkładu (wina spływającej tam wody). W ostatnim więc możliwym momencie wydostaję się z wąwozu na strome zbocze by kontynuować zjazd lasem najpierw równolegle do rozpadliny a później optymalnym wariantem ku dolinie. Jak zwykle szybko osiągamy dno doliny i w kilka chwil jesteśmy przy aucie w Polanie. Czantoria od tej strony oferuje ciekawe pod względem skiturowym możliwości dla bardziej wymagjących narciarzy.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FSuchy%20Potok
Tatry - Jaskinia Kasrowa Niżnia
W Tatrach pełnia zimy. Wyruszamy z Kuźnic w kilkustopniowym mrozie. Pod jaskinię docieramy po przetartej ścieżce. W trakcie przebierania, dochodzi do nas kurs z Krakowa. Czując ich oddechy na plecach, szybko wrzucamy resztę rzeczy do plecaków i wskakujemy do dziury.
Kasprowa Niżnia jest moją ulubioną jaskinią, a ostatni raz w Tatrzańskiej jaskini byłam już jakiś czas temu, więc wyszło na to, że wpadłam do dziury jak narkoman na głodzie chcąc pożreć wszystkie wspinaczki i poręczówki sama. Nie było po drodze żadnej wody, która by mnie zatrzymała. Po pierwszej euforii wyhamowuję dopiero gdzieś w okolicach partii Sylwestrowych, kiedy zaczyna się robić zdecydowanie ciasno, a moje nienasycenie przemienia się w ciekawość, bo do tego miejsca nigdy wcześniej nie dotarłam. Kręcimy się tu przez jakiś czas i zaglądamy w różne korytarze. Znudzeni zażądamy odwrót. Deporęczem zajmują się chłopaki.
W sali Rycerskiej nie kierujemy się w stronę wyjścia, a zbaczamy do korytarza prowadzącego do Syfonu Danka. Tam również jeszcze żadne z nas nie było. Trochę nas zaskoczył ten odcinek jaskini, każdy spodziewał się czegoś innego. Niemniej, zaskoczeni jesteśmy na plus! Kiedy w końcu docieramy do syfonu, zachwycamy się jego przejrzystością i dumamy nad tym co siedzi w głowach ludzi, którzy decycują się na nurkowanie w jaskini...
Wracamy do wyjścia. Choć przebieramy się w środku jaskini, to udało nam się przez otwór dostrzec jeszcze ostatnie odcienie dnia. Na powierzchni dalej mróz i do tego prószy śniegiem. Próbowałam jeszcze ukoronować ten dzień zjazdem na worze, ale szlak w żadnym miejscu nie był na tyle stromy, żeby mi się to udało...
zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FKasprowa
Beskid Śląski - skitury
Dość krótki wypad do Brennej. Ostatnia fala ocieplenia z zeszłego tygodnia wytopiła sporo śniegu, a ten który zostawiła, skryła pod szczelną skorupką lodu. Nic nowego nie nasypało więc szlak/droga dość daleko posypany piachem. Dopiero wyżej zaczyna się przyjemny puszek. Nasz pierwszy w tym sezonie. Z zachwytu zapominamy o pierwotnym planie i po wejściu na Kotarz zjeżdżamy i podchodzimy różnymi drogami i lasem tak żeby trenować (i delektować) zjazdy. zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2Fkotarz
AUSTRIA: Alpy Salzburskie – jaskinia Lamprechtsofen
Trzy dni ciekawej działalności za sprawą Mateusza, który zorganizował akcję do systemu Lampo. W pierszy dzień Mateusz z Olą, Magdą i Bogdanem. wybrali się na skiturach w stronę szczytu Schwalbenwand (2011) a pozostali na spacery po okolicy. Wieczorem wszyscy (my dojechaliśmy wprost na spotkanie) spotykamy się na prelekcji Mateusza Golicza w siedziebie austriackiego klubu, która się mieści w jednym z pomieszczeń pałacu w Salzburgu. Wykład o eksploracji masywu Goll z udziałem m. in. legendy tuejszej speleologii Walterem Klappacherem spotkał się dużym zainteresowaniem sporej grupy obecnych. Jeszcze wieczorem ustalamy szczegóły akcji jaskiniowej.
Akcja do Lampo miała na celu dotarcie do Mondhalle (+300 m) i przetestowanie urządzenia – cavelink. Urządzenie to pozwala na komunikację tekstową bez kabla na spore odległości w jaskini. Oprócz tego mieliśmy wynieś niepotrzebny sprzęt oraz śmieci. Z kolei Mateusz chciał naprawić uszkodzone mocowanie jednej z drabinek. Podzieleni na dwie polsko - austriackie grupy realizowaliśmy zaplanowane zadania. Obecnie Lampo to jedna z najgłębszych jaskiń świata (najgłebsza w Europie) a różnica między najwyższym otworem (CL 3) a dolnym wynosi 1735 m co stanowi najgłębszy trawers jaskiniowy świata. 60 km korytarzy daje pojęcie o potędze tej dziury. Pierwsze kilkaset metrów jaskini latem jest udostępnionych dla turystów. Zimą dostępna jest tylko dla grotołazów. Przez kilkadziesiąt lat eksploracji pokolenia grotołazów założyły tu setki drabinek, lin, bolców i różnego rodzaju patentów w celu łatwiejszego posuwania się w górę jaskini. W jednym z zalanych korytarzy jest nawet tratwa, którą trzeba przepłynąć kilkadziesiąt metrów. Niemniej jednak poruszanie się wymaga trochę gimnastyki. Po 5 godzinach udaje nam się dojść do Mondhalle (ok. + 300 m) i ku naszemu zdumieniu udaje się nawiązać łączność z Miłoszem, który był w wstępnych partiach jaskini. W drodze powrotnej spotykamy natomiast Mateusza z Olą i Iwoną przy feralnej drabince a na końcu Miłosza, który jeszcze siedział przy cavelinku. Pozostali z jaskini wyszli wcześniej. Chatka w której mieszkaliśmy znajduje się kilkadziesąt metrów od otworu co jest kolosalnym ułatwieniem.
Z uwagi na ogromne opady śniegu przed naszym przyjazdem, wszystkie drogi prowadziły wąwozami w śniegu a w górach było wysokie zagrożenie lawinowe. Wstaliśmy o świcie. Najbepzpieczniejszy w okolicy był właśnie Schwalbenwand, na który wyszliśmy na skiturach. Było mroźno lecz u góry słonecznie. Zjazd był przecudowny. Przez wielkie polany w otoczeniu szczelistych szczytów po wspaniałym śniegu. Zrobiliśmy 1200 m deniwelacji i niespełna 9 km dystansu. W południe ruszamy w droge powrotną do domu tak jak i reszta ekipy (którzy też odbyli krótkie wycieczki po okolicy).
Tu niektóre zdjęcia (reszta trochę później): http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FLampo
Beskid Śl. - Czantoria przez Gahurę
W górach śniegu moc. Robimy szybki wypad w upatrzone 2 lata temu miejsce. Jest to dolina Gahury, której odnoga wcina się stromo od wschodu w masyw Czantorii (995). Auto zostawiamy przy kamieniołomie w Wiśle Obłaziec i dalej ciągle po śniegu wgłąb doliny. Zaskoczeniem były świeże ślady skiturowców lecz po kilkuset metrach skręciły gdzieś w bok w stronę wyciągów. My w bardzo głębokim śniegu windujemy się powoli do góry znacząco się zapadając nawet mimo nart na nogach. Podejście w tych warunkach zajmuje nam bite 2 godziny (613 m przewyższenia). Oczywiście w lesie nie spotykamy nikogo. Spokój zaburzały jedynie spadające z drzew ogromne czapy śniegu. Na szczycie widoczność ograniczona (prószył śnieg). Tylko przepinka i po chwili mkniemy w dół mniej więcej trasą podejścia. Były to przewspaniałe chwile gdyż zjazd był właściwe płynięciem po grubej warstwie puchu a nastromienie stoku pozwalało na rozwinięcie znaczącej szybkości. Bardzo szybko osiągamy więc drogę w dolinie, którą niebawem przy sipiącym już deszczu dojeżdżamy do auta.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FCzantoria
Beskid Żywiecki - Pilsko - skitury
Skiturowy debiut Jacka. Super warunki w lesie, aż do samego parkingu. Kolejno śnieg zmrożony, świezy puch, śnieg ubity niczym na trasie.
Beskid Śl. - Skrzyczne
Wycieczka na Skrzyczne od strony Lipowej-Słotwiny. Początek trasy ścieżką przez las, który w wyższych partiach się rozrzedza. Pod sam koniec napotykamy na bardzo stromą ściankę wzdłuż grani Skrzycznego, którą osiągamy przekopując się przez nawisy – serio! Generalnie mam wrażenie, że było lawinowo… wiał bardzo silny i mroźny wiatr i sporo nawiał śniegu, plus miejscami spora stromizna. Generalnie warunki bardzo zimowe. W schronisku grzejemy kości, wsuwamy po batoniku i zjeżdżamy. Początek niebieskim szlakiem, z którego odbijamy na wschód, niestety trochę niżej niż planowaliśmy więc musimy pokonać fragment bardzo stromego terenu, dalej świetna zabawa w puchu między drzewami. Pod sam koniec trafiamy na krzaki i sporo wąwozów, których żadna mapa nie wskazywała, więc się trochę pomęczyliśmy aby dostać się na trochę bardziej narciarki teren. Potem drogą, na nartach docieramy do auta. Zdjęć brak bo pozamarzały telefony.
Beskid Żyw. - masyw Romanki
Zrobiła się prawdziwa, śnieżna zima. Przy tak wysokim zagrożeniu lawinowym w wyższych górach zostają nam zawsze do dyspozycji Beskidy. Uderzamy w masyw Romanki (1366) z Sopotni Małej. Za ostatnimi opłotkami wioski szlak jest kompletnie zasypany a czym wyżej tym śniegu więcej. Nawet poruszając się na nartach skiturowych solidnie się zapadamy co przekłada się na dość wolne tempo podejścia. Śnieg zamienił rozłożyste świerki w białe posągi o niewyobrażalnych kształtach. Osiągamy finalny grzebiet Romanki lecz do punktu oznaczającego szczyt nie docieramy z obawy przed nadchodzącym wcześnie zmrokiem. Aby dostać się na północ do doliny Małej Sopotni należy zjechać na przeł. pod Kotarnicą a potem przez rzadki las stromo w dół. Musimy pokonać odcinek stromego, najeżonego różnym przeszkodami zbocza co w tych warunkach jest łatwe bo śnieg dużo wybacza. Po tym ekscytującym choć niezbyt długim odcinku zjeżdżamy do leśnej drogi, którą szybko osiągamy dolinę a wraz z nią przetartą drogę. Da samego auta szybko docieramy na nartach. Zrobiliśmy niespełna 900 deniwelacji i ok. 13 km dystansu.
Tu kilka zdjęć z wycieczki: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FRomanka
Beskid Śl. - masyw Magury
W padającym deszczu prosto z Dolnego Szczyrku na przełaj przez bukowy las wydostajemy się w szczytowe partie masywu Magury (1129). Śnieg wprawdzie dość mokry i ciężki lecz zjazd nieskalaną bielą dostarczył sporo radości. Generalnie warun całkiem dobry.
Tu kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FMagura
Beskid Śl. - Błatnia nocą
Ja z Sonią i znajomymi o godzinie 22.00 zaczęliśmy podejście na Błatnią z Jaworza. Na Błatniej byliśmy o 23.45. Im wyżej, tym więcej śniegu, aż po kolana. Na górze było wielkie ognisko. O północy był pokaz sztucznych ogni i życzenia noworoczne. Jak wszyscy się rozeszli i ognisko przygasło poszliśmy do schroniska na zabawę aż do rana. Rano zeszliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu.
Tu kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2019%2FB%B3atnia