Wyjazdy 2022
Tatry Zach. - jaskinia Wlk. Litworowa
W jaskini odwiedzamy Partie Szwajcarskie/III Płytowiec startując z dna II Pięćdziesiątki. Stroma pochylnia (jest tam lina) wyprowadza nas wysoko aż do miejsca gdzie korytarz się zwęża do niedostępnych szczelin. Na pochylni zalega sporo rumoszu i większych kamieni, które lecą pod byle jakim pretekstem. Wychodzimy jeszcze za dnia. Cały dzień chłodny. Na zejściu szmaragdowe Tatry w zachodzącym słońcu.
Tu kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FLitworka
Tatry Wys. - Zadni Kościelec
Mieliśmy wyjść o 6, a wyszliśmy o 7.30. Mieliśmy mieć rozdzielony i spakowany szpej, a nie mieliśmy... Ostatecznie docieramy pod ścianę w godzinach około południowych. Szpeimy się i w drogę. Nie mamy radia i komunikacja stanowi poważne wyzwanie. Nie mamy lin połówkowych tylko pojedyncze. Reszta sprzętu tez mocno okrojona i kombinowana. Jednak jakoś idziemy w górę przez kolejne wyciągi. Gdy jesteśmy na czwartym wyciągu sprawdzamy asekuracyjnie meteo. Zapowiada się zlewa. Ciągniemy wiec ostatni wyciąg i przez Mylną Przełęcz wycofujemy się bezpiecznie w doliny. Pod Murowańcem natrafiamy na deszcz. Dalej już w okolicach Psiej Trawki dopada nas konkretna zlewa i gradobicie. Mimo wszystko fajny dzień. Czekamy na kolejne akcje.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FZadKoscelec
Tatry Wys. - Wspinanie na Kościelcu
Startujemy o godzinie pierwszej w nocy z Rudy Śląskiej, mi udało pospać się dwie godziny, jednak Łukasz i Bogdan zarywają nockę (co niestety da o sobie znać pod koniec dnia i następnego poranka). Na parkingu przy rondzie połowa miejsc już zajęta! Ruszamy żółtym szlakiem w stronę Murowańca, mijamy pojedynczych ludzi. Przy Czarnym Stawie Gąsienicowym przerwa na śniadanie i idziemy dalej. Szybko znajdujemy ścieżkę prowadzącą pod Wschodnią ścianę Kościelca i pod naszą pierwszą tatrzańską drogę wspinaczkową – słynną Setkę!
Z wrażenia Bogdana łapią skurcze i powalają na kolana, jednak niezmordowany człapie za nami pod podstawę ściany. Czekamy aż zespół przed nami zacznie drugi wyciąg i ruszamy. Prawie pokłóciliśmy się z Łukaszem o prowadzenie, jednak jest ode mnie szybszy (i wyższy) więc szybciej wciąga się na pierwszy wyciąg, a ja zadowalam się asekuracją. Zmieniamy się prowadzeniem na kolejnych wyciągach, po trzecim wyciągu puszczamy zespół za nami, przodem (co dwójka, to nie trójka...). Przynajmniej możemy podpatrzyć gdzie znajdują się kolejne stanowiska :D Radia ułatwiają nam komunikację, jednak jesteśmy jedynym zespołem, który korzysta z takich ułatwień. Kolejne wyciągi nie sprawiają nam problemów, w większości są dość proste do pokonania, a stanowiska wygodne, droga idealna dla początkujących, jest dużo miejsca na ćwiczenia operacji linowych (oj! klar na stanowisku to coś co szczególnie musimy doszlifować) i orientacyjnie droga również nie jest trudna. Pogoda sprzyja, nie pada, choć jak słońce zajdzie za chmurami to wieje chłodem. Kończymy na grani Kościelców i stamtąd schodzimy na Kościelcową Przełęcz, wzdłuż ściany na Karb.
Droga powrotna dłuży nam się okropnie, nim trafiamy na noclegi, szybki obiad przy rondzie, po którym dopiero zaczyna padać lekki deszcz, który był zapowiedziany na dużo wcześniejszą porę. Następnego dnia idziemy rozprostować Bogdanowe skurcze robiąc krótki i przyjemny szlak przez Juranovą Dolinę.
Kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2Fkoscielec
Jura - jaskinia Między Sosnami
Postanawiamy skorzystać z użyczonego przez Emka klucza, do jaskini jedziemy na szybką akcję. Ja, żeby zobaczyć to czego nie udało mi się zwiedzić w sobotę, a Łukasz,żeby zobaczyć całą jaskinie. Pierwszy sukces zaliczyliśmy w miejscu parkowania, odnaleźliśmy moją zgubę z soboty najeżdżając na nią kołem ;] Szybko podchodzimy pod otwór, dojeżdżamy do miejsca gdzie skończyłam w sobotę. Trochę rozczarowana zjeżdżam niżej za Łukaszem, bo wg. szkicu technicznego zapowiadało się jeszcze na długi zjazd, a w rzeczywistości zostało zaledwie parę metrów. znajdujemy ostatni zjazd i odklepujemy dno. W zaciski już się nie pchamy. W drodze powrotnej krótki postój w Dąbrowie, na pogawędkę i oddanie klucza.
Jura - jaskinia Między Sosnami oraz W Straszykowej Górze i W Zamczysku
Nadarzyła się okazja do wejścia do jaskini Między Sosnami z czego skwapliwie korzystamy. Dziura zacna. Rozwinięta na dużej szczelinie z 3 zjazdami. Środkowy zjazd (wszystko poręczował Łukasz) z kiepskiego punktu (koniecznie do wymiany) ciasnawą szczeliną, potem szerzej. Dolny fragment jaskini stanowią zaciskowe szczeliny, obecnie dość zagruzowane (deniwelacja jaskini - 38 m, dł. - ok. 140 m). Wyjście okazuje się łatwiejsze niż zjazd. Dziura niewątpliwie warta zwiedzenia.
Idziemy jeszcze do jaskini W Starszykowej Górze gdzie przechodzimy do końca piękny i obszerny meander (na końcu rozwidlony na dwie malownicze odnogi). Ostatnią dziurą jest jaskinia W Zamczysku. Zjeżdżamy "główną" studnią a wychodzimy równoległą, która łączy się ciasnawym przełazem z tą pierwszą.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FMiedzySosnami
Jura - jaskinia Między Sosnami
Dzięki uprzejmości zaprzyjaźnionego klubu, dostajemy klucze do jaskini. Akcja przebiega sprawnie i szybko: najpierw zalegamy przy samochodach przez 2 godziny nie mogąc się zebrać (jednocześnie nadrabiając pandemiczne zaległości towarzyskie), a później uzbrojeni w GPSy i opisy dojścia, gubimy się w lesie. Szczęśliwie nikogo nie dorwało żadne dzikie zwierzę i nie musieliśmy zjeść żadnego uczestnika wyjazdu.
Finalnie Asia znajduje otwór zabezpieczony klapą będącą w stanie przetrwać wybuch atomowy.
Schodzimy w dół. Tzn. Bogdan schodzi poręczując, za nim pędzi Asia, a jako trzeci lezę ja. Piter zostaje na górze na wypadek, gdybym nie mógł przejść i trzeba było mnie przepchnąć kijem w dół.
Koniec końców wszyscy wchodzimy do dziury by podziwiać jej liczne walory. Ja naliczyłem dwa: nie lazło się na łeb i jednak udało mi się wyleźć. Tyle z plusów.
Subiektywnie: dziura nie dla mnie. Ciasno, niewygodnie, rozwinięcie w szczelnie nie pozwalało się wygodnie porozglądać i nacieszyć obiektem. Widok Asi gdzieś w dole, mającej wokół siebie naprawdę niewiele przestrzeni sprawił, że straciłem chęć na dalsze zwiedzenie dziurwy. Podobnego zdania jest Piter, więc wycofujemy się odpuszczając trzeci zjazd.
Droga w górę standardowa: Piotr raz dwa wychodzi na powierzchnię, a ja gabarytem skutecznie zatykam otwór wyjściowy. Po kilku solidnych minutach walki, zaliczeniu stanu przedzawałowego i utracie chęci do życia, udaje mi się wyszarpać zad na powierzchnię.
Podsumowując: dla kogoś mniejszego – dziura być może ciekawa. Jak dla mnie: więcej zawracania głowy niż radości. Wydaje mi się, że nawet mając trzy porcje serniczka mniej wokół bioder, dokładnie tak samo odebrałbym jaskinię Między Sosnami.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2Fmiedzysosnami
Tatry Zach. - jaskinia Śnieżna
Dość sporą bo 6 osobową grupą udajemy się na lekko do Śnieżnej. Cel był ambitny - Biała woda. Dziura zaporęczowana wcześniej przez Kamilę. W systemie dość sporo wody. Kapie już w Wielkiej Studni, na Płytowcach wody tylko więcej. W wodociągu wody również sporo. Następuje zmiana planów (częściowo też przez mojego wielkiego niefarta tego dnia oraz okrutne zamulanie). Dziewczyny planują zrobić sesję a ja i Darek w tym wszystkim występujemy w charakterze autonomicznego zestawu oświetleniowego sterowanego głosem :) Zdjęcia wykonane przez Sylwię i Anie na prawdę zachwycają - kilka z nich obejrzycie w galerii. Na początek udajemy się w rejon Pierwszego Wodospadu. Niestety woda wali w takich ilościach, że na sucho nie da rady przejść - odpuszczamy więc dojście do samego wodospadu. Kolejny cel - Warszawskie Kaskady - rzadko odwiedzane - a bardzo piękne partie jaskini Śnieżnej. Piękny meander, magicznie zdobione ściany i same kaskady. Te partie mają na prawdę wiele uroku i polecam je każdemu, kto już zdecyduje się na zjazd do wodociągu. No i przyszedł czas powrotu. Jeszcze chwila na przekąszenie pod Prożkiem Jenny'ego i w górę. Ekipa żeńska ostro ciśnie do przodu (ja staram się za bardzo nie odstawać - niestety nieudolnie). Za mną idzie Darek. Docieramy w końcu pod Wielką Studnię. Tu dziewczyny już zaczynają się wpinać. Kamila robi pokaz jak się powinno chodzić po linach (oj chciałbym być chodź w połowie tak szybki jak ona). Reszta dziewczyn zamierza zrobić jeszcze małą sesje w Wielkiej Studni. Zmieniamy się z Darkiem na Zamku i wychodzimy za dziewczynami robiąc im światło do zdjęć. teraz jeszcze tylko Lodospad, Rura i.... Powierzchnia przywitała nas pięknym słońcem. Akcja, którą na pewno na długo zapamiętam - przede wszystkim ze względu na moje przygody (no ciekawe ile razy komuś z was udało się uszkodzić oba źródła światła podczas jednego wyjścia). Poruszanie się po Wielkiej Studni i Lodospadzie na linach 8,5mm bezcenne
- ) . Dzięki wszystkim uczestnikom za fajną akcję.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FSniezna
MTB Główny Szlak Świętokrzyski
Początek szlaku był w miejscowości Kuźniaki przy sklepie u AGI (to tak na zachód od Kielc) a koniec w Gołaszycach na przystanku PKS (to tak na wschód od Kielc). I tu można już polec z logistyką, bo o ile jak ktoś posiada auto to nie ma problemu dojechać można prawie wszędzie, ale co potem. Brak PARKINGU (choćby taki pod Biedronką, Kościołem) na początku jak na końcu szlaku, czarna dupa. W tym przypadku premiowana jest turystyka piesza. Po dogłębnym przeanalizowanie za i przeciw wyszło że najbliższy parkplatz jest w Opatowie pod supermarketem DINO 13 km od Gołaszyc. Więc idea rodząca się w bólach była taka - tam i nazot w dwa dni. Cały szlak 2 x 95 km plus 2x 13km. I tu z pomocą przyszła 8 letnia chrześnica, która była u babci w Łężycy na wakacjach (5 km od Gołaszyc). Zapakowaliśmy do samochodu rowerki, rodziców rzeczonej wybawicielki i problem z przerzuceniem auta i parkingiem rozwiązał się sam. Cała reszta to tylko wspaniałe widoki, wiatr w włosach i uciekające kilometry. Góry świętokrzyskie idealnie nadają się na MTB. Przejazd całą trasą Kuźniaki-Gołaszyce wręcz stworzony jest pod rower górski. Wypych na parę górek też był ale zjazdy leśnymi duktami rekompensowały wszystko. Pokonujemy pięć pasm: Oblęgorskie, Tulmińskie, Masłowskie, Łysogórskie i Jeleniowskie. GSŚ to dobry test dla naszego sprzętu i kondycji, można potraktować to jako trening przed innymi wycieczkami rowerowymi.
Rowerami od źródła Wisły do ujścia
Wisła to synonim polskości. Nasza najdłuższa rzeka ma 1045 km długości więc odcinek do przejechania jest podobny. Startujemy z Baraniej Góry, żmudnym podejściem z rowerami kamienistym szlakiem. Schodzimy źródłowym odcinkiem Białej Wisełki a potem zjeżdżamy leśnymi drogami znanymi dobrze Jasiowi pod Nadleśnictwo Wisła. Tu rozdzielamy się. Ja jadę samotnie do Oświęcimia a Jasiu ten odcinek przejeżdża częściowo nocą. Z Oświęcimia wyskakuję do Rudy na pogrzeb kolegi z klubu i nazajutrz spotykamy się znów w Oświęcimiu skąd już razem jedziemy dalej doliną naszej ojczystej rzeki. Ponieważ Jasiu miał tylko tydzień czasu to nie możemy marudzić. Obecnie jest realizowana budowa Wiślańskiej Drogi Rowerowej lecz w sumie gotowych odcinków nie ma zbyt dużo. Szlak prowadzi często po wałach. Raz jest to dobra droga rowerowa, innym razem zarośnięta wysokimi trawami ścieżka pełna wybojów. Po za tym poruszaliśmy się drogami polnymi, trzeciorzędowymi drogami wiejskimi, ścieżkami rowerowymi i głównymi drogami niestety również (co było podyktowanie pośpiechem). Naszym katem była pogoda. Najpierw burze, potem brazylijskie upały (jechaliśmy na granicy udaru cieplnego), przeżyliśmy (dosłownie) nawałnicę w środkowym biegu Wisły. Na naszych oczach łamały się drzewa, konary spadały na drogę a grad wielkości piłek golfowych chciał nas zabić, temperatura spadła o dobre 20 stopni i trzęśliśmy się z zimna. Z skrajności w skrajność. W Otwocku przygarnęli nas na noc nasi klubowi przyjaciele – Agnieszka i Piotrek. Mogliśmy się wygodnie wyspać, przeprać ubrania i odpocząć ciut dłużej. Wielkie dzięki za pomoc. Potem znów w nieznośnym skwarze ku następnej burzy pod Płockiem. Pół dnia jechaliśmy w przeciwnym wietrze i zacinającym deszczyku. Tak minęliśmy Włocławek i dalej Toruń. Ostatni odcinek był bardzo piękny. Było bardzo ciepło, słonecznie ale nie upalnie. Teren pagórkowaty, szlak bardzo atrakcyjny przez stare krzyżackie miasta. Do ujścia Wisły przy Mewiej Łasze docieramy o zachodzie. Udało się. Biwakujemy na wydmach. Potem jeszcze krótki odcinek do Gdańska gdzie kończymy naszą przygodę z Wisłą.
Krótkie podsumowanie:
Przejechaliśmy ponad 1100 km w 152 h. Czystej jazdy 54 h. Średnio na dzień przypadało ok. 160 km. najdłuższy etap liczył 190 km. Ruszaliśmy po siódmej rano a kończyliśmy tuz przed zmierzchem z przerwą na obiad lub posiłek. Biwaki na dziko lub w ogródku. Jeden nocleg u Agnieszki. Ogólnie trasa fajna choć dla mnie zbyt monotonna. Na przedostatnim etapie mijaliśmy zawodników ultra maratonu rowerowego „Wisła-1200” jadących w przeciwną stronę. Ich limit czasowy wynosi 180 h brutto (łącznie z snem). Nawet biorąc pod uwagę trochę inny przebieg trasy my wyrobiliśmy się w limicie tego ultra wyścigu. W pewnym więc sensie nasz czas był trochę „sportowy” co nie znaczy, że jechaliśmy „z klapkami na oczach”. Spędziliśmy bardzo piękny i wypełniony do każdej minuty czas w sposób niesamowicie atrakcyjny i aktywny.
W roku 1977 wraz z kolegą dokonaliśmy spływu pontonem Wisły od Oświęcimia do Warszawy http://nocek.pl/arch/arch_splyw.htm a w 1978 kajakiem składanym z Warszawy do Włocławka.
W WYPRAWACH ukaże się szersza relacja z naszego ostatniego przejazdu.
Tu niektóre zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FWisla-22
SŁOWACJA - Wielki Chocz
Rewelacyjna wycieczka piesza w Górach Choczańskich. Najpierw z Valaskiej Dubovej leśnymi ścieżkami dostajemy się nad fenomenalne, wapienne ściany Sokoła (1134). Następnie docieramy do bardzo mało uczęszczanej, leśnej drogi prowadzącej przez Stredné (1181) i dalej południowymi zboczami Zadniego Chocza na Sedlo Spuštiak (1095). Tu spotykamy się na chwilę z porządnym turystycznym szlakiem, ale wkrótce znów z niego zbaczamy, aby obejść długim leśnym trawersem dolinę Turíckiego Potoku. Dalej ścieżką opisaną na mapie jako "starý chodník" przeskakujemy na czerwony szlak, prowadzący na Wielki Chocz od wschodu. W tym miejscu, jakieś trzy godziny po starcie, spotykamy pierwszych ludzi. Po zrzuceniu wszystkich kleszczy, poruszamy się już dalej szlakami - przez Sedlo Vráca na Wielki Chocz (1611), a następnie przez Stredną Poľanę z powrotem do wioski. Pogoda dopisała. Widoki na Tatry super. Ludzi nawet na szlakach niewiele, pogadaliśmy sporo. Według mapy w sumie wyszło nieco ponad 17 km i ok. 1400 m przewyższenia.
Tatry Zach. - jaskinia Marmurowa
I tak oto za nami pierwszy wypad do jaskini pod wspólnym nazwiskiem :) Najpierw deszczowa sobota na niezawodnej Polanie Rogoźniczańskiej przy interesujących rozmowach z wieloletnią kierowniczką Ewą w otoczeniu sporej ilości poznaniaków z WKTJ na m2 i paru Bobrów. Liny czekają sobie zworowane od piątku (aby zmniejszyć ilość potencjalnych wymówek rano). Budzimy się w niedzielę i to jest to. Przestało padać i idzie ku lepszemu. Śniadanko, szybkie dopakowanie plecaka i ruszamy. Po drodze w głowie pada kilka klasyków np. po co mi to (w końcu niesiemy na plecach prawie po 100 m liny na głowę w ramach treningu). Słońce w pełni, pogodowy foch za nami, jest wręcz za gorąco, a ze źródełka trudno nabrać wody. Docieramy pod otwór Marmurki i wspomnienia z kursu wracają, mimo że warunki mieliśmy wtedy bardziej przypominające końcówkę jesieni. Szybko się przebieramy, dzwonimy do Rysia (każdy pretekst dobry ;)) i zaczynamy zjazd. Pierwszy poręczuje Staszek, potem się zamieniamy. Jesteśmy tu w końcu po to, żeby ćwiczyć. Przychodzi nawet czas na flashback z kursu i przeciskania wora przez zacisk <3 Potem już tylko zjazdy, zjazdy, zjazdy, a potem wychodzenie, wychodzenie, wychodzenie. Na górze meldujemy się przed planowaną godziną wyjścia, ciesząc się z czystych kombinezonów. Teraz pozostaje już tylko przebieranie, dojadanie słodyczy zanim stopi je słońce i bieg czym prędzej na dół :)
Jura Południowa - Tenczynek - Jaskinia Mała Buczynka oraz Pod Wiszącym Korzeniem - eksploracja
Zapowiada się gorąca niedziela - więc trzeba się schłodzić. Już od dawna zamierzaliśmy wrócić do Tenczynka rozwiązać problemy, które pojawiły się po ostatnim wejściu. Bartek chce jeszcze zakończyć temat eksploracji jaskini Mała Buczynka. Tym razem zamierzamy wyruszyć większą ekipą, bo przewidujemy wydobywanie urobku. Ostatecznie jedziemy w cztery osoby. Za pierwszy cel obieramy jaskinię Mała Buczynka. Łukasz wchodzi na przodek jako pierwszy i kopie zgodnie z radami Bartka w określonym kierunku, gdzie widać wąską, mytą rurę w górę. Rura niestety jest bardzo wąska i cała zamulona i Łukasz od razu nie widzi tam perspektyw. Jednak podczas kopania odsłania podobną rurę - tym razem idącą w dół - i tu wydaje się bardziej perspektywiczna opcja. Następuje zmiana na przodku (na którym jest bardzo duszno). Tym razem do akcji wkracza Bartek i również stara się odsłonić ową nową rurę. Wyrzuca kilka kamieni i ziemi. Jednak wejścia do rury broni dość duża wanta - niestety nie do ruszenia. Kolejna zmiana na przodku. Tym razem do akcji wkracza Ania, która próbuje podkopać wantę od dołu, niestety ta dalej się nie rusza. Zgodnie stwierdzamy, że są tu małe perspektywy na jakiś większy sukces bez dużego nakładu pracy. Ania wycofuje się z przodka. Bartek postanawia skartować to co zostało odkopane i na chwilę obecną kończymy temat eksploracji w tym miejscu.
Przenosimy się kilkaset metrów dalej - do Jaskini Pod Wiszącym Korzeniem licząc, że tam uda się rozwiązać chociaż jeden z problemów, które pojawiły się podczas ostatniego wyjazdu. Postanawiamy uderzyć od razu na sam przód - do partii, które "puściły" podczas ostatniego wyjazdu. Ponownie jako pierwszy rusza Łukasz. W salce nad pierwszym zaciskiem czeka na kolejną osobę. Jako druga idzie Ania. Gdy dochodzi do salki nad aciskiem, Łukasz Stoi już w pierwszym zacisku - Eliminatorze, który tym razem puszcza bez żadnych problemów. Jako trzeci idzie Bartek a za nim Błażej. W salce pomiędzy zaciskami. Łukasz od razu przymierza się do drugiego zacisku, który ostatnio jakoś skutecznie go odstraszył. Gdy Ania wchodzi do salki między zaciskami Łukasz praktycznie bez problemów pokonuje zacisk. W między czasie do tej salki schodzi również Bartek. Łukasz kierowany przez Bartka schodzi na dno dolnego piętra. Tam szybki rzut oka i znajduje potencjalne dwa problemy. W sumie stwierdza, że jest dość dużo miejsca i spokojnie może wejść kolejna osoba. Schodzi więc Ania, która ogląda zauważone przez Łukasza problemy. Jeden z nich od razu skreśla , drugi uważa za perspektywiczny. Nie mamy na dole narzędzi, więc wraca po nie Bartek. W między czasie Łukasz stara się kopać rękami. Wyciąga też kilka want, niektóre z nich rozkruszając. Bartek wraca z narzędziami, a Ania chcąc zrobić mu miejsce wycofuje się na górę. Łukasz rozkopuje jeszcze chwilę miejsce, w którym spodziewamy się sukcesu - kopanie idzie nad wyraz łatwo. Teraz zmiana. Za rozkopywanie skrzyżowania szczelin bierze się Bartek, Łukasz postanawia jednak ponownie sprawdzić miejsce, które poprzednio też uznał za potencjalny problem. jest tam kilka mniejszych want, które udaje się wydobyć, po tym zauważa, że namulisko jest dość słabo związane i osuwa się pod jedną z dużych want. Wołamy, żeby ktoś z góry zszedł pomóc nam w działaniu. Po jakimś czasie dociera Ania. Zmienia una Łukasza na miejscu kopania. Łukasz w tym czasie wycofuje się na powierzchnię, aby odpocząć. Ponownie oba zaciski puszczają bez problemu. Stwierdzamy też, że przez niedrożną studnię, zaraz za pochylnią wejściową jest świetna komunikacja ze wszystkimi piętrami jaskini. Zapewne po jej udrożnieniu dość znacznie można by skrócić drogę dotarcia na przodek. Na razie jednak ten wariant nie jest traktowany jako problem i postanawiamy go pominąć. Ania wycofuje się chwilę po Łukaszu, a Bartek sprawdza jeszcze miejsce, w którym kopali Łukasz, a później Ania i również wycofuje się na powierzchnię. Błażej asystuje wszystkim przy wychodzeniu i pomaga z transportem narzędzi i innego sprzętu. Na powierzchni, krótka narada. Bartek potwierdza obserwacje Łukasza jednak zauważa duży problem z usunięciem dwóch want, które blokują wejście do tego co poniżej. Na chwilę obecną dwa główne problemy pozostają nierozwiązane. Ania z Bartkiem wchodzą ponownie do dziury, tym razem celem dokonania pomiarów ciągu głównego. Przy czym górne piętro mierzą dość dokładnie.
Chodź długość jaskini na razie nie powala - udało się uzyskać już 12,7m deniwelacji - co jest już całkiem dobrym wynikiem. A wydaje się niemal pewne, że puści jeszcze w dół. Na pewno czekają nas kolejne wyjazdy do tej jaskini. Niemal pewne jest, że w mocnych składach, niestety skończyło się na dole miejsce na odkładanie urobku. Trzeba będzie zacząć opracowywać jakiś system transportu urobku na górę. Wyjazd na duży plus.
Spływ Rudą
Spływ kajakowy Rudą, miał być krótki sobotni wypad na kajak, ale z powodu problemów ze znalezieniem odpowiedniego miejsca na parking i wodowanie kajaków wyszedł całkiem pokaźny spływ. Zamiast ruszyć z Rybnika Paproć, wystartowaliśmy z Rybnika stodoły i skończyliśmy wg. planu w Kuźni Raciborskiej. Po drodze dużo przeszkód (w wodzie) w postaci zwałów i bystrzy, szczególnie na ostatnim odcinku, które wydłużyły całość i były dość uciążliwe, ponieważ przez niektóre trzeba było przeciągać kajaki siłą (zwłaszcza ten dwuosobowy z psem na pokładzie), Iwona w lekkiej jedynce pruła do przodu, przez wszystkie przeszkody bez problemów. Łącznie pokonaliśmy wodą 22km.
http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2Fsplywruda
AUSTRIA - Totes Gebirge - Ahnenschacht
Dzięki kontaktom Jacka załapujemy się na biwak eksploracyjny w jaskini Ahnenschacht. Otwór tej jaskini znajduje się w bezpośredniej bliskości szlaku turystycznego, wobec czego znany był już od bardzo dawna. Nic dziwnego, że przed kilkudziesięcioma laty Ahnenschacht przedmiotem zainteresowania grotołazów belgijskich i francuskich. Jednak czasy wtedy były inne, eksploracja była dokumentowana według nieco innych standardów, a i pewnie nie było jeszcze wiadomo, że tuż obok znajduje się Schönberg-Höhlensystem, czyli najdłuższa jaskinia Austrii (153 km). Stąd właśnie pomysł Clemensa, żeby uruchomić regularną re-eksplorację Ahnenschacht - poniekąd na podobnych zasadach, jak my na masywie Göll re-eksplorujemy ostatnio z sukcesami Gamssteighöhle.
Z pomysłu, abyśmy wzięli udział "międzynarodowej, wiosennej wyprawie do Ahnenschacht" wszyscy byli zadowoleni. My cieszyliśmy się, że zobaczymy nową jaskinię - i że coś poeksplorujemy poza naszą wyprawą - a Austriacy cieszyli się, że w ogóle ktoś jest chętny żeby z nimi pójść. W sobotni poranek, o 07:30, spotkaliśmy się (i w ogóle po raz pierwszy zobaczyliśmy na żywo) na parkingu Rettenbachalm (650). Przesortowaliśmy jedzenie i sprzęt, przesiedliśmy się do busa Clemensa i drogą "tylko dla uprawnionych" najpierw zawieliśmy nasze plecaki na kolejkę transportową, a następnie podjechaliśmy na wyższy parking na ok. 950. Pogoda była dobra na chodzenie po górach - po nocnej burzy na niebie zostały wysokie, gęste chmury, dzięki którym nie dokuczał nam skwar. Jedyny problem może w tym, że trawa była nieco mokra. Podejście do otworu jest dosyć tatrzańskie. Pierwszy etap to chatka Ischler Hütte na 1380. Tam wypiliśmy szybką kawę i odebraliśmy nasze plecaki, które dalej już na naszych grzbietach przemieściły się pod otwór (1891). My musieliśmy zataszczyć nasz sprzęt osobisty, wiertarkę i śpiwory. Gospodarze szli na dosyć lekko, bo ich sprzęt - a także liny i zespołowy "metal" - został wcześniej zatransportowany pod otwór helikopterem. Spodziewałem się zobaczyć big-bagi, siatkę czy coś w tym rodzaju ... ale jak się okazało, ten transport polegał po prostu na zrzuceniu czterech worów w kosówkę przy okazji jakieś "innej roboty".
Akcję w jaskini zaczęliśmy od zjazdu na biwak, na -274. Zjazd ten przebiega obszerną, kaskadową studnią wlotową. Mocno zaskoczyło nas bardzo oszczędne poręczowanie - mało przepinek, trawersy zaporęczowane jako kontynuacja zjazdów ... jak nam potem powiedziała Iza, tutejszy zwyczaj polega na "jak najmniejszym zużywaniu liny". Do poziomych partii prowadzi krytyczne okno, które zostało odkryte w czasach drabin przez znudzonego asekurującego, który wówczas musiał pozostawać przez cały czas trwania akcji w jaskini nad każdą przeszkodą techniczną. Zaraz za oknem zaczynają się nacieki. W tych kwestiach pewnie wszystko jeszcze przede mną ... ale jak na razie, tyle nacieków w jednej jaskini w Alpach jeszcze nie widziałem. "Karotengang" (Korytarz Marchewkowy), "Hasengang" (Korytarz Zająca), Gemüsegarten (Ogród Warzywny) - wszystko nazwane od zwisających stalaktytów.
Razem z naciekami zaczęło się i błoto. Dużo błota. Ta kombinacja - wszechobecne błoto i wszechobecne nacieki - w tym wypadku powoduje, że po "poziomych" korytarzach Ahnenschacht poruszać trzeba się ostrożnie. Nie jest potrzebna duża wysokość, aby ześlizgnięcie się z jakichś ubłoconych nacieków na trawersie na ubłocone nacieki na spągu zaskutkowała efektami jak w starej grze Prince of Persia (tej na DOSa). Tutejszy biwak również został założony w błocie - na utwardzonej, błotnej półce, z błotną kuchnią i błotno-naciekową toaletą.
Spożyliśmy szybki posiłek i ruszyliśmy na dwie wiertarki i dwa młotki do nowo odkrytych i jeszcze nie narysowanych partii za "Hasengangiem". Prowadzą tam miłe, obszerne, udekorowane i względnie suche korytarze. Słowem, lepiej niż w Czarnej. Na końcu miał być przodek, który na ostatniej akcji został odpuszczony bo "zabrakło już czasu". Tak przynajmniej było napisane w folderze reklamowym. Ale jednak, na miejscu było jakieś "ale". Tak konkretniej to zabrakło czasu na dosyć ambitny, hakowy trawers nad głęboką studnią. Na oko jakieś dwa dni roboty. Zwiedziliśmy z Jackiem ten przodek, serdecznie życzyliśmy naszym gospodarzom powodzenia i wróciliśmy się w kierunku biwaku, rozpracowywać jakiś wskazany nam po drodze, poboczny problem. Zamiast jednak jechać w dół, wbiliśmy się w ciasne okno "w bok", odkrywając nową salkę. Tam wykonaliśmy łatwą wspinaczkę (2m) i trudny, hakowy trawers (4m) do kolejnego okna... które z kolei doprowadziło nas wkrótce do zjazdu do obszernego, opadającego korytarza o szerokości 5-6 metrów. Radość nie trwała długo, bo korytarz po 35 m rozwidlał się na odnogę zakończoną zawaliskiem i odnogę zakończoną ciasnotą. Na Göllu z pewnością to zawalisko byśmy rozbierali, szczególnie że czuć było w nim przewiew - ale czy tutaj się zdecydują? Wątpię. Skartowaliśmy 111 metrów. W tym samym czasie Isa i Clemens pociągnęli do przodu swój hakowy trawers, choć - tak jak się spodziewaliśmy - nie udało im się go dokończyć.
Jeśli jeszcze chodzi o zestawienia z Göllem: dzięki porównaniu z biwakiem w Ahnenschacht, poczuliśmy z Jackiem samozadowolenie z techniki biwakowania wypracowanej na "naszej" wyprawie. Nie to, że było jakoś źle. Biwak zorganizowany przez Clemensa spełniał swoją funkcję - posililiśmy się, wypoczęliśmy, przygotowaliśmy sprzętowo do kolejnego dnia. Ale jednak u nas na Göllu cieplej, przytulniej i jedzenie lepsze!
Następny dzień minął nam na eksploracji w partiach nazwanych Emmental. Rzadko posługuję się frazą "pokonywanie jaskini", ale tym razem była ona adekwatna. Aby dotrzeć do przodka, musieliśmy pokonać rozległą szczelinę na znacznej długości i deniwelacji. W programie były zjazdy zakończone niewygodnymi trawersami, zapieraczki, zwykłe, niewygodne trawersy i przeciskanie się. Potem "trójkowe" pochylnie na żywca i biegi na czworakach po błocie. Ponownie ekipa austriacka poszła na "sam koniec", wskazując nam interesujący ciąg boczny do opracowania. Tym razem czekało nas obicie krótkiego traweru nad studnią - trawers wprawdzie o długości może czterech metrów, ale niewygodny, a studnia głęboka co najmniej na dwadzieścia, więc asekuracja była absolutnie konieczna. Na ścianach wykształciły się prawdopodobnie aragonitowe kryształy złożone z cienkich igiełek, niektóre o 4 cm średnicy. Niestety kilka musieliśmy odstukać młotkiem, aby móc wbić w skałę kotwy. Trawers doprowadził nas do niewielkiej, ale wysokiej sali. Na szczycie 10-metrowej wysokości progu na drugim jej końcu widniało wyraźne okno. Wspięlismy się do niego, przeszliśmy kilka metrów w poziomie i ... wypadliśmy w stropie korytarza o szerokości i wysokości na poziomie 3 czy 4 m. Na te kilka metrów zjazdu zabrakło nam już jednak prądu. Skartowaliśmy zaledwie 29 m. Pozostałą część dnia zagospodarowaliśmy na pobieranie próbek i wycieczkę turystyczną po innych partiach jaskini (Südgang i Kamingang), połączoną z pomiarami struktur tektonicznych.
Wieczorem, po powrocie na biwak, dowiedzieliśmy się, że gospodarzom puściło świetnie i że skartowali około 800 metrów. Choć dotarli do ślepego końca, to jednak wydaje się, że w Emmentalu jest jeszcze potencjał do nowych odkryć. W dobrych nastrojach (i suchych wnętrzach) położyliśmy się spać i w poniedziałek - po spisaniu i spakowaniu biwaku - ruszyliśmy w drogę powrotną na powierzchnię. Tam czekał nas szok termiczny i ryzyko poparzenia (dobrze, że Isa przewidująco zabrała ze sobą krem na słońce!). Całą przygodę zakończyliśmy uroczystym posiłkiem w Ischler Hütte, popijanym piwem (niektórzy bezalkoholowym) i wodą z syropem z czarnego bzu (pycha). Pozostał tylko nudny powrót; do Katowic dotarliśmy nieco przed północą.
SŁOWACJA: Tatry - Cichy Wierch
Wybieramy wszystko co ciche dosłownie i w przenośni. Tak więc Cicha Dolina, Cichy Potok i Cichy Wierch w słowackich Tatrach okazały się adekwatnym celem. Z Podbanskiego 12 km przemierzamy rowerami w/w dolinę do "serca" gór. Później niemal bezludnym szlakiem w przecudownej scenerii i takiż pogodzie, już pieszo wychodzimy na przełęcz Zawory a później na Cichy Wierch (1979), wznoszący się na południe od tej przełęczy. Nie było możliwości znaleźć na niebie choć jednej chmurki więc Tatry, i te Wysokie i te Zachodnie a nawet Bielskie wydawać się były z zasięgu ręki. Byliśy tylko my i góry. Nikogo wokół co przy takiej pogodzie i długim weekendzie było dziwne, bo to przecież nie koło podbiegunowe. Z ociąganiem wracamy na Zawory. Potem jeszcze tylko podejście na Gładką Przełęcz by zerknąć na nasze 5 Stawów i w dół do rowerów. Skwar, łagodził łagodny wiatr, szumiały drzewa i potoki. Po prostu odlot. Na koniec błogi zjazd rowerami do Podbanskiego z krótkim przerywnikiem na moczenie nóg. Zrobiliśmy 1200 m deniwelacji (z tego 300 m rowerami) i 36 km (w obie strony).
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FCichyWierch
SŁOWACJA: Tatry Zach. - Bystra
Długi weekend. Początkowo miał być wspin na Zamarłej. Perspektywa jednak dzikich tłumów w D5SP oraz mokrej skały po czwartkowych i piątkowych opadach skutecznie nas zniechęca. Do wypadu dołącza również Halina. Plan jest taki a aby uniknąć tłumów. Pada więc na Bystrą. Z Gliwic wyjeżdżamy z Haliną przed 6. Po drodze zbieramy ze Skoczowa Sylwię i już w komplecie udajemy się do Podbanskie. Docieramy na miejsce dość późno bo po 10. Pogoda wyśmienita. Planujemy trasę Kamenista Doliną do przełęczy Pszniańskiej. Sama dolina to jedno z najbardziej dzikich miejsc w Tatrach. Po drodze spotykamy może z 6 osób. Pniemy się w górę wzdłuż Kamenistego Potoku. Kilkakrotnie przekraczamy go. Słońce grzeje niemiłosiernie. Docieramy w końcu na Przełęcz Pyszniańską. Na samej przełęczy spotykamy kilka osób, a sami urządzamy sobie krótką przerwę. Teraz dalej granią w górę ścieżką na Błyszcz, a z niego granią na Bystrą. Pogoda piękna. Widoki również na całe pasmo Tatr oraz wszystkie okoliczne pasma. Tu ponownie krótka przerwa. Aby nie wracać drogą podejścia planujemy zejść przez równie dziką dolinę Bystrą (wzdłuż Bystrego Potoku). Po drodze spotykamy jedynie dwie osoby, kozice i rodzinkę świstaków. Docieramy do Rozdroża pod Bystrą. Teraz już ostatnie kilka kilometrów znakowaną na czerwono "autostradą" do parkingu. Na powrocie nawigacja płata nam małego figla i zwiedzamy po drodze chyba wszystkie pasma górskie Słowacji. W Gliwicach meldujemy się chwilę po północy.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FBystra
Sudety - Wspinaczka - warsztaty PZA
Bardzo podobał mi się pomysł zorganizowania 2 lata temu warsztatów wspinaczkowych dla grotołazów. W ostatnim czasie moja wspinaczka ograniczała się tylko do dróg sportowych, także bardzo fajnie byłoby przypomnieć sobie podstawowe zasady przy drogach wielowyciągowych, a także jak osadzać poprawnie własną asekurację. Dlatego bardzo się ucieszyłem, że w tym roku znowu takie warsztaty zostały ponownie zorganizowane. Jak tylko pojawiła się informacja o zapisach, wysłałem swój formularz, a następnego dnia Asia potwierdziła, że również się zgłosiła. Po otrzymaniu maila, że zostaliśmy zakwalifikowani, zdzwoniliśmy się z Asią, aby ustalić co bierzemy z klubu, a co z własnego sprzętu.
Na miejsce tj. Janowice Wielkie docieramy po ok. 23 (czwartek), rozkładamy namiot i idziemy przywitać się z ludźmi. Po drodze spotykamy Brzozę, który informuje, że pierwszy dzień zaczynamy unifikacji sprzętu o 9. Tak też się stało, ekipa instruktorska przedstawiła nam podstawy podstaw, ale mimo wszystko, dobrze było sobie przypomnieć. Następnie wyruszyliśmy z bazy (swoją drogą bardzo urokliwa miejscówka) w rejon Zamku Bolczów na Skalne Bramy oraz Majątkowe Skały. Pod nimi był kolejny wykład, a następnie podzieliliśmy się na cztery grupy. My z Asią trafiliśmy do Lewego. Po oszpejeniu się Lewy wyznaczył nam drogi, które zaczęliśmy robić. Pierwszy szedłem ja, trudność III/IV, ale w zasadzie nie sprawdzaliśmy trudności w topo. Początki trudne, mało byłem obyty, bo to był pierwszy wypad w skały w tym roku. Asia do mnie dochodzi, robimy zjazd. Później zmiana na prowadzeniu i ostatecznie robimy trzy drogi. W tym czasie Lewy do nas dogląda i wymieniamy się uwagami, co można poprawić. Po powrocie do bazy, prysznicu i jedzeniu zbieramy się wszyscy i słuchamy kolejnych wykładów o różnych stanowiskach i stanowiskach o stanowiskach: angielskim, francuskim (o jakieś nazwie której nie przytoczę) i dopiero o 21-22 kończymy teorię. Następnie chwila relaksu przy wspólnych rozmowach z pozostałymi uczestnikami warsztatów.
Kolejny dzień (sobota) zaczyna się od przypomnienia technik awaryjnych: opuszczenie partnera oraz metody „U”. Następnie wsiadamy do aut i podjeżdżamy na przełęcz karpnicką i z stamtąd podchodzimy pod Fajkę, reszta kieruje się na Bibliotekę. Kolejny raz Lewy wyznacza nam drogi tradowe z zakresu III/IV, które już pewniej robię. W tym dniu najważniejszą lekcją (nie nauczoną na własnej skórze) było to, że friendy nie są pancerne i wylatują. Tego dnia po powrocie nie było już wieczornych wykładów i od razu mogliśmy wspólnie z innymi grotołazami powtórzyć przyswojoną wiedzę, a to zawsze procentuje ;)
W ostatni dzień (niedziela) ponownie wybraliśmy się w okolice Zamku na skałę Strażnicę. W tym dniu pokonała mnie pewna rysa, którą po moim wycofie bez zawahania powtórzyła Asia. W tym dniu również robimy trzy drogi i po 15 zbieramy się do bazy, gdzie instruktorzy robią podsumowanie i rzucają hasło, aby kolejne warsztaty były o wspinaczce hakowej. Szybko zbieramy nasze manatki i ruszamy do domu. Owocne trzy dni. Może nie zrobiliśmy życiówek, ale z Asią na pewno sobie odświeżyliśmy wiedzę, która jak najbardziej przyda się np. do działalności w Tatrach, aby zebrać te dla przykładu około 30h przewodnikowych :) Zdjęcia: Jak ogarnę :)
Bikepacking czyli na welocypedzie będzie poręczniej
Pomysł był prosty na rowerze przejechać Mały Szlak Beskidzki od Rabki do Bielska. Jedyne ograniczenie to weekend ma tylko dwa dni. Po zimowym noszeniu nart na huzara „naszła” mnie myśl, iż są łatwiejsze sposoby przemieszczania się po górach.
DZIEŃ PIERWSZY- Beskid Wyspowy i Makowski
Podjazd na Luboń Wielki z Rabki skończył się klasycznym wypychem na szczycie melduje się o 9 rano. Dalej szlak biegnie do Mszany Dolnej tu szlak pokazał swoje oblicze. 120mm pod kierownicą i tylny damper 90 mm dają radę a ja dzięki nim. Potem wspinaczka na Lubogoszcz i zjazd. Myk-myk ratuje mój kręgosłup choć wysunięcie tyłka poza siodełko jest tu normą. Następny jest Lubomir z planetarium i mnóstwem turystów. Mijam Kudłacze z schroniskiem. Parę kilometrów i robię pierwszy postój przy kasie w Lidlu chyba całe Myślenice zasadzają się na grilla. Ogarniam zapasy mokrej i zimnej wody. Teraz najdziwniejszy odcinek do Zembrzyc nie ma ani sklepu ani schroniska jest tylko ośrodek rekolekcyjny Totus Tuus (za te domki które w zimie nas uratowały to można w ciemno zapisać się na każde rekolekcje). Dalej dojeżdżam do osady Koźle. Robi się wieczór. Brak wiaty i agroturystyki sprawia że ląduje na budowie domku letniskowego, rozwieszam hamak pod tarasem z widokiem na Jezioro Mucharskie. Hotel pod wieloma gwiazdami. Tak minęły pierwsze 90 km.
DZIEŃ DRUGI – Beskid Mały
Po nocy jem śniadanie przy wspaniałym wschodzie słońca. Niestety niedziela, jak to w naszej szerokości geograficznej jedyny sklep w miejscowości Krzeszów był zamknięty. I tak do Leskowca na resztkach wody dojechałem około godz. 9. Na pytanie o obiad pani grzecznie odpowiedziała kochanieńki dopiero się przygotowujemy. Zakupiłem wodę i ruszam dalej. Mijam Chatkę na Potrójnej - bardzo klimatyczne miejsce. Prowadzi je Ania i Rafał, odpoczywa się w salonie, gotuje w kuchni (salon i kuchnia jest równocześnie prywatną częścią domu). Na szczęście po szybkim minięciu Góry Żar (tłumy turystów) zaczynam piękny zjazd do Porąbki. Tu rozczarowanie myślałem że będzie już łatwo. Niestety rozpocząłem wypych życia do Groniczki (to tak z buta około 500m podejścia). Tu nie ma pitu-pitu Beskid Mały nie jest taki Mały. Na zakończenie finałowy zjazd do Straconki, podjazd do Wilkowic gdzie czeka transport. O godz.14 i po 60 km kończę przygodę z MSB.
Jura - Kartowanie poziom II - warsztaty szkicowania PZA
Mateusz w roli prowadzącego (wraz z Jackiem Szczygłem), ja i Magda w roli pilnych kursantów (jednych z parunastu). Szkolenie odbyło się Łutowcu i jak nazwa wskazuje, skupiało się na tworzeniu szkicu jaskini w jaskini. Po wysłuchaniu wskazówek, podpowiedzi i rad ,,jak szkicować" udaliśmy się na ćwiczenia do jaskiń - my w pierwszy dzień ćwiczyłyśmy w Na Dupce. Tam na wyznaczonym wcześniej ciągu pomiarowym rysowaliśmy to co widzimy. Wieczorem odbyły się zajęcia z programu QGIS.
W niedzielę rano, nasze szkice z poprzedniego dnia zostały poddane ocenie. Dowiedzieliśmy się co było dobrym pomysłem, a co nie bardzo i co zrobić, żeby było lepiej, szczególnie mając na uwadze, że rysowanie planu ,,na czysto" odbywa się nie raz, wiele tygodni po tworzeniu szkicu w jaskini. Następnie udaliśmy się do kolejnej jaskini - Trzebiniowskiej gdzie robiliśmy w parach ,,sztafetę" - po wyznaczeniu jednego odcinka ciągu pomiarowego wraz z domiarami, trzeba było narysować z pamięci mierzony fragment, w czasie tworzenia rysunku, druga osoba z pary wyznaczała kolejny odcinek ciągu i wracała na powierzchnię by narysować swój fragment, wtedy osoba nr.1 wracała do dziury, mierzyć... :)
Świetne szkolenie, temat ciekawy, dobrze było usłyszeć tyle cennych wskazówek odnośnie szkicowania w jaskini i subiektywnego spojrzenia na otoczenie. Wielkie podziękowania dla prowadzących :)
zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2Fkartowanie
SZWECJA: Laponia - masyw Kebnekaise
Łącznie samochodem 2000 km lądem przez Polskę i Szwecję oraz ponad 500 km morzem (promem) do dalekiej Laponii, położnej za kręgiem polarnym (łącznie z powrotem 4000 km autem i 1000 km promem). Celem był masyw górski Kebnekaise (2096). Podróż sama w sobie była już ciekawa gdyż wiodła wzdłuż Zatoki Botnickiej pośród niekończących się lasów i setek jezior, położonych często między dość wysokimi wzniesieniami. Zmęczeni 3-dniową jazdą docieramy do malutkiej osady Nikkiluoukta. W założeniu była próba wyjścia na ten najwyższy szczyt Szwecji i zjazd z niego na nartach oraz ewentualnie jakaś akcja alternatywna gdyż podobnie jak w ostatnim wypadzie do Macedonii prognozy pogody były kiepskie. Wszystko więc postawiliśmy po raz kolejny na jedną kartę. Z Nikkailoukty trzeba iść ścieżką 19 km do schroniska. Dalej na szczyt jest 1600 m deniwelacji i 8 km terenu górskiego. W planie mieliśmy podejście pod to schronisko z ciężkimi plecakami (namiot, maty, sprzęt lawinowy, skiturowy, zapas żywności na 3 – 4 dni i odpowiednie ubrania, dodatkowy plecak skiturowy, czekany i raki) i rozbić namiot by nazajutrz podejść pod szczyt co łącznie daje 1800 m deniwelacji gdyż po drodze trzeba wyjść na szczyt Vierranvarri (1708) a potem z niego zejść z drugiej strony 250 m pionu na przełęcz skąd dopiero podchodzi się już na Kebnekaise (2096). Jednak sprawdzając prognozę pogody w Nikkoloutka okazało się, że tylko jutro ma być ładna pogoda do 22-giej. Potem ma być tylko gorzej. Decydujemy się więc wyruszyć wcześnie, pod schroniskiem rozbić namiot by dalej na lekko iść aż na szczyt tylko z odpoczynkiem na posiłek. Trwał już dzień polarny więc nie trzeba było obawiać się nocy w górach. Był to jednak potężny wysiłek. Tak jak zaplanowaliśmy tak też robimy. W słoneczny „ranek” ruszamy w stronę ośnieżonych, stromych i rozległych gór. Auto zostawiamy na ten czas na parkingu gdzie leżały jeszcze resztki śniegu. Miejscowa pani spacerująca z psem informuje nas, że schronisko jest nieczynne a w górach jest „very wet”. Jeszcze przed wyjazdem czytałem, że regularnie latają tu helikoptery z turystami, przez pobliskie jezioro kursuje łódź ułatwiająca przedostanie się do środka gór i w ogóle mnóstwo turystów wędruje tym szlakiem. Tymczasem jest tu totalna pustka. Po kilku jednak kilometrach marszu z przytłaczającymi plecakami spotykamy Szwedkę, która zawróciła spod schroniska z powodu „soft snow”. Potem jeszcze spotykamy dwóch Hiszpanów schodzących z tych samych powodów. Najpierw ucieszyliśmy się, bo przecież mamy narty. Wkrótce jednak przekonujemy się o czym mówili mijani wędrowcy. Otóż górna część szlaku dojściowego pokryta był dziesiątkami płatów śniegu od kilku do kilkudziesięciu metrów szerokości. Trudno je było omijać a wchodzenie na nie zawsze powodowało zapadnięcie się kilka razy na długość całej kończyny. Nie opłacało się na takie krótkie odcinki zakładać nart więc stanowiły one tylko dodatkowy balast nie wspominając zaczepiania górą o gałęzie karłowatych drzew. W końcu jednak w niespełna 5 h dowlekamy się zmęczeni ciężarem w okolice schroniska, w pobliżu którego, w karłowatym brzozowym lasku rozbijamy namiot, gotujemy liofilizy i od razu ruszamy dalej, tyle, że w butach skiturowych i z nartami oraz sprzętem potrzebnym w góry. Reszta rzeczy zostaje w namiocie. Przy schronisku spotykamy tylko faceta, który był tu ochraniarzem i zresztą jeszcze raz nas poinformował, że z schroniska nie można w żaden sposób korzystać. Wyżej nie było już żadnych ludzi. Ruszamy szybko z buta by nie tracić cennych minut dobrej pogody. Jednak wciąż nie ma ciągłej powłoki śnieżnej i dalej musimy się męczyć z coraz bardziej upierdliwymi śnieżnymi przeprawami. W butach chlupocze woda bo śnieg topił się w nich a ponadto przekraczamy wiele strumieni z roztopów oraz swego rodzaju rzekę. W końcu zagłębiamy się w dolinę Kittelbäcken anonsowaną potężną, pionową ścianą Tolbagorni. W dolinie co prawda zalega śnieg, lecz kamienisty szlak wiedzie zboczem doliny i nie chcemy tracić wysokości by podchodzić na nartach. Wkrótce docieramy do potężnego kotła ograniczonego przez pionowe zerwy Vierranvarri i Kebnekaise oraz innych bezimiennych stromizn. Po przejściu stalowego mostku nad strumieniem wpadającym później pod śnieg. Tu już zaczynały się niemal nieprzerwane pola śnieżne, nieskalane żadnym śladem pieszego czy narciarza. Po twardych firnach podchodzimy w jedynym możliwym miejscu na przełęcz pod potężnym depozytem śnieżnym. Na przełęczy jednak znów brak śniegu i na Vierranvarri podążamy przez potężne piarżyska. Tylko kopuła szczytowa pokryta jest śniegiem co skwapliwie wykorzystujemy zakładając narty. Nawet kawałek zjeżdżamy na fokach bo dalej znów trzeba schodzić na butach. Byliśmy już bardzo zmęczeni a w dodatku przez zbieg okoliczności zabraliśmy zbyt mało jedzenia. Na szczęście, sąsiednie zbocze pokryte było już w całości śniegiem i pokonujemy je narciarsko (po drodze lekka awaria sprzętu), początkowo dość stromo, potem łagodniej. Niby wydolność fizyczna dobra, lecz cały dzień na pełnych obrotach wysysa ze mnie resztki sił. Dobra dotychczas pogoda zaczyna się psuć. Wieje wiatr a przez górę przetaczają się chmury. Są tu wprawdzie dwa drewniane schrony lecz cóż nam da przesiadywanie w nich, tym bardziej, że wejście do górnego jest prawie całe zasypane śniegiem. Stąd widać świetnie białą piramidę szczytową lecz ja zdaję sobie sprawę, że jeżeli wywlokę się na szczyt to może mi nie starczyć sił na ponowne (musowe) podejście na Vierranvarri. Osiągnęliśmy wys. 2025 m i decydujemy się odpuścić wierzchołek kosztem bezpieczniejszego zejścia/zjazdu. Z partii szczytowych rozlega się niesamowity widok. Potężne i rozległe góry, lodowce i doliny pokryte śniegiem. Żadnych budynków czy odznak cywilizacji. Jesteśmy tu tylko my i wokół górskie bezludzie. Zjazd w takiej scenerii wydawał się nieziemski i to jeszcze po twardym firnie. Były wprawdzie pułapki w postaci zapadnięcia w cukrowatą dziurę lecz większość z nich poznaliśmy już na podejściu. Na przełęcz dostajemy się szusem by wykorzystać zaśnieżony w dole przeciwstok. Potem już mozolne podejście powrotne, którego tak się obawiałem i to w dodatku przez głębokie śnieżne płaty. Wydaje się trwać w nieskończoność. Na Vierranvarri nawet nie chciało nam się zakładać nart, ale po kilku krokach i zapadnięciach rozum wraca. Psycha się poprawia gdy piarżyskiem zeszliśmy na drugą przełęcz i początek ciągłych śniegów. Zjazd doprawdy majestatyczny. Najpierw do owego kotła a potem doliną Kittelbäcken do jej wylotu. Dalej już przeważnie z buta. Do namiotu wracamy skrajnie zmęczeni w środku „nocy” (bo przecież było wciąż jasno). Dziś pokonaliśmy ponad 1800 m deniwelacji i 35 km dystansu, z czego sporo w przepadających śniegach i innych utrudnieniach z dużym obciążeniem na plecach.
Kilka razy w nocy słyszeliśmy deszcz na namiocie. Nazajutrz zwlekamy się koło południa. Akurat podeszło z dołu 4 młodych Szwedów, którzy po kilku godzinach snu chcieli iść na szczyt. Marnie ich widziałem. Wprawdzie ołowiane chmury zeszły na ok. 1600 m, to nie było tak źle. Potężne zakwasy i ból każdego mięśnia a z drugiej strony kuszące śniegi dawały nową perspektywę. Bezimienna grań która ograniczała dolinę nad schroniskiem od północy oferowała kilka dobrze wyśnieżonych żlebów. Gdy tylko jakoś przychodzimy do siebie wyruszamy na ową grań najkorzystniejszym wg mnie żlebem. Narty już zakładamy kawałek od namiotu. Każdy kto wędrował po górach Skandynawii wie, że to co widzi się z dołu, często niekoniecznie jest szczytem czy granią. Tak jest i tym razem. Za stromym podejściem zaczyna się dość rozległy field wznoszący się w stronę kulminacji grani pokrytej chaotycznym piarżyskiem. Wałęsa się tu stadko reniferów. Czasem pada mżawka. Z miejsca gdzie field blokowały piarżyska, zaczynamy zjazd. To była kolejna narciarska nirwana. Po twardych firnach śmigamy do doliny ciesząc się każdą sekundą tego niebywałego uczucia. Zjeżdżamy pod same baraki schroniska. Zrobiliśmy 800 m deniwelacji i kilka kilometrów dystansu. To były najlepsze zjazdy sezonu.
Po kolejnej nocy w namiocie, już w permanentnym deszczu schodzimy te 19 kilosów do auta. W pobliżu jest kuchnia do turystów, ubikacje i prysznic. Pomieszczenia są otwarte więc wykorzystujemy te możliwości. W chwilę po nas zeszli poznani Szwedzi. Zgodnie z tym co przypuszczałem zawrócili przy pierwszych głębszych śniegach. Dopiero dnia następnego ruszamy w drogę powrotną do domu. Bez przeszkód docieramy po długiej podróży do promu. Z Gdańska zawożę Pawła do Warszawy i po spędzonej tam nocy wracam do domu.
Skandynawia jest inspirująca, zwłaszcza strefa subarktyczna. O ile te same obszary w Rosji czy Ameryce są z różnych względów trudno dostępne o tyle tu istnieje wiele możliwości do robienia ciekawych rzeczy dla wspinaczy, skiturowców, rowerzystów górskich czy kajakarzy, a nawet grotołazów.
My mimo uczucia leciutkiego niedosytu (w końcu na wierzchołku nie stanęliśmy) jesteśmy usatysfakcjonowani z przeżycia kolejnej pięknej przygody.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2022/Szwecja
Tu filmik: https://drive.google.com/file/d/13ja0nhfULbUivvP8txlHvW2lP_UIX1LP/view?usp=sharing
Jura - Warsztaty z autoratownictwa jaskiniowego PZA
W miniony weekend odbyły się warsztaty z autoratownictwa jaskiniowego, organizowane przez Polski Związek Alpinizmu. Razem z Łukaszem mieliśmy okazję uczestniczyć w zajęciach dedykowanych dla grupy zaawansowanej. Na zajęciach ćwiczyliśmy łącznie znanych już nam technik podstawowych, albo jako całość lub z dodaniem nowych elementów. Poza ściąganiem poszkodowanego w dół po linie, ćwiczylismy również wyciąganie go do góry metodami hiszpańskiej przeciwwagi i ruchomego bloczka w różnych wariacjach, które przyspieszyły i ułatwiały cały proces przenoszenia z odcinka na odcinek. Poznaliśmy również kilka nowych metod ściągania poszkodowanego uwięzionego w przyrządach zarówno zjazdowych, jak i do wychodzenia. Przećwiczyliśmy również zjazdy przez węzeł/ przepinkę, wyciąganie z ucha przepinki, czy ściąganie ze zjazdu kierunkowego. Były to dwa intensywne i pouczające dni.
zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2Fautoratownictwo
Jura - Ryczów, Straszykowe Skały
Ekipa działa w rejonie od piątku. Ja wstępnie miałem dotrzeć w sobotnie popołudnie. Ostatecznie przyjeżdżam w niedzielę rano. Na skałach dość pusto. Zaczynamy działania od Skrzyni. Następnie działamy na Fircyku. Na koniec idzie Weselna. Zabawa idzie bardzo sprawnie. I naszym łupem padają kolejne drogi. Wspinamy się raczej na ilość dróg niż na cyfrę. Tak więc pada kilka łatwych dróg o wycenach pomiędzy 4 - 6.1 . O 15 nadciągają ciemne chmury więc postanawiamy zakończyć działania i wracamy. Całkiem dobry dzień. Wszyscy zaliczają po kilka dróg.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FRyczow
Beskid Żyw. - okolice Żabnicy
W pierwszy dzień bardzo późno robimy krótką lecz niezwykle atrakcyjną trasę rowerową: Żabnica - Suchy Groń - Słowianka - Żabnica. Przepiękna pogoda, bardzo urozmaicona terenowo trasa oraz widoko na Romankę i sąsiednie góry pokryte świeżą, majową zielenią.
W drugi dzień piesza wędróka przeważnie poza szlakami po leśnych dróżkach, ścieżkach czy bezdrożem. Tak więc najpierw na Redykalny Wierch, potem Boraczy i Lipowski. Z tego ostatniego zejście na przełaj, stromym zboczem pełnym wykrotów i zarośli co było fajnym doznaniem.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FZabnica
Jura - obchody 46-lecia klubu w okolicy Piaseczna
Na starym ale jakże uroczym miejscu nieopodal Piaseczna aranżujemy kolejne spotkanie. Oprócz gawęd i śpiewów, wspinaczki na okolicznych skałach i zwiedzanie pobliskich jaskiń.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FLecie
AUSTRIA - Alpy Ötztalskie - skitury
Wyjeżdżamy w piątek o 15:00, w drodze rezerwując późny nocleg gdzieś za Innsbruckiem. W sobotę rano przebywamy samochodem ostatnią godzinę dzielącą nas od parkingu w Vent (1900), skąd wnosimy na plecach nasze narty do Martin-Busch-Hütte (2500). Wiosna przyszła w tym roku wcześnie. Zabranie "adidasów" z auta było bardzo dobrym pomysłem, bo aż do samej chatki nie ma nawet pięciu metrów, na których można by podejść na fokach. Na szczęście dla nas, śnieg zaczyna się jakieś 5 minut za budynkiem schroniska, a problemem numer jeden na następne dwa dni okazuje się być nie brak śniegu, a słaba widoczność.
W chatce spotykamy dwóch Niemców, którzy właśnie wrócili z wycieczki na Fineilspitze. Rano mgła była tak gęsta, że zupełnie niepotrzebnie nieśli narty przez godzinę - nie widząc, że po łatwo dostępnej, drugiej stronie doliny zbocza są pokryte śniegiem. Zachęceni raportami o świeżym opadzie pod szczytem, postanawiamy ruszyć w tym samym kierunku. Udaje nam się dotrzeć na ok. 3220, do obelisku upamiętniającego odnalezienie doczesnych szczątków niejakiego "Ötziego", zakonserwowanych w lodowcu na jakieś pięć tysięcy lat. Na tym etapie mgła i wiatr smagający śnieżną krupą po naszych twarzach skutecznie zniechęcają nas do brnięcia dalej. Ötzi nie był przypadkowym, zabłąkanym mieszkańcem podalpejskiej wioski. Skoro dotarł aż tutaj, to musiał najwyraźniej znać teren i być przygotowanym na panujące w górach warunki. Zresztą znaleziony przy nim ekwipunek wskazywał na to, że zapewne doskonale poradziłby sobie z przeprawą na drugą stronę grani... gdyby nie jakaś krwawa awantura, w jaką się najwyraźniej wdał. Tymczasem my jesteśmy od krwawych awantur bardzo dalecy i do decyzji o odwrocie nikt nie składa zdania odrębnego. Nasz zjazd rzeczywiście przebiega po nawet niezłym śniegu, ale wymaga dużej czujności. Każda utrata kontaktu wzrokowego z naszymi śladami podejścia skutkuje utratą orientacji przestrzennej. Na szczęście obyło się bez groźnych wywrotek. W dolinie widoczność jest wprawdzie lepsza, ale śnieg przepada i hamuje.
W niedzielę o godzinie 09:30 mijamy się z kolegami z Niemiec. My zakładamy buty narciarskie i wychodzimy ... a oni właśnie wracają (wstali o wpół do czwartej). Tak jak oni wcześniej, i my we mgle i na koniec w lekkich opadach śniegu docieramy na Similaun (3599). Na szczycie przeciera się tylko chwilami i zawsze tylko w jakieś niewielkiej części widoku, więc za tło do zdjęć może służyć nam jedynie "Gipfelkreuz". Nieco spod samego wierzchołka prowadzi po lodowcu przyjemna linia zjazdu. Z początku znów ubolewamy, że nie można się rozpędzić, ale gdzieś na 3300 przejaśnia się i momentami wychodzi nawet słońce. W końcu możemy docenić piękno okolicy i puścić się w dół ciasnym skrętem. W związku z poprawą warunków meteo, Furek próbuje nas nakłonić na dodatkowe podejście, ale wysokość wybrała z nas siły i zamiast tego decydujemy się na dłuższy relaks i wygrzewanie się na słońcu pod chatką.
W poniedziałek wstajemy o piątej rano - to najwcześniejsza godzina, jaką udało się nam wykrzesać z naszych połączonych determinacji. Rano widoczność jest świetna, ale wkrótce po naszym wyjściu z chatki na dolinę schodzi najgęstsza jak do tej pory mgła. Dopiero po godzinie podejścia udaje się nam zostawić ją pod sobą. Ze szlaku na Hauslabkogel (3402) świetnie widzimy nasze wczorajsze ślady zjazdowe na lodowcu Marzellferner. Okazuje się, że poprzedniego dnia zdobyliśmy kawał porządnej góry. Surowość grani prowadzącej na wierzchołek utwierdza nas w przekonaniu, że wczorajsza decyzja, aby zdjąć narty na ostatnich 80 metrach pionu była jedyną słuszną. Na Hauslabkogel też nie narzekamy, mimo jego mniejszej wybitności nad poziom morza. Po poranku spędzonym na słońcu, śnieg jest odrobinę ciężki nawet powyżej 3000 m. Ale jak na (prawdopodobnie dla mnie) ostatni zjazd sezonu, absolutnie nie ma na co narzekać. O 10:30 jesteśmy z powrotem przy schronisku i wkrótce znów z nartami na plecach wdychamy zapach rozgrzanej skały i kosodrzewiny. O zimie na wysokościach przypomina tylko lawina z mokrego śniegu, która efektownie wypełniła jeden z licznych żlebów na naszej drodze (... tuż po naszym przejściu). W dolinach tymczasem niemal 20 stopni. Przed północą jesteśmy z powrotem na Śląsku. Te dojazdy i powroty są niezwykle męczące, ale nawet na trzy dni w górach się opłaca. Razem wyszło nieco ponad 3300 m w trzy dni. Biorąc pod uwagę zastane warunki pogodowe i śniegowe, jesteśmy bardzo zadowoleni.
Jura Południowa - Tenczynek; Jaskinia Pod Wiszącym Korzeniem - eksploracja
Jaskinię odkrył zimą Bartek, który już odbył kilka wyjazdów eksploracyjnych. Już od jakiegoś czasu umawiamy się na wspólny wyjazd eksploracyjny. W końcu się udaje. Dojeżdżamy do Tenczynka. Tym razem nie mamy dużo gratów. Raczej zabieramy ze sobą jedynie narzędzia do eksploracji. + na wszelki wypadek dwie krótkie liny. Docieramy do otworu i przygotowujemy się do działania. W jaskini mamy do rozwiązania jeden problem, który wynikł podczas ostatniego wyjazdu eksploracyjnego, oraz rozejrzenie się za następnymi. Z otworu wejściowego niewielką pochylnią udajemy się w głąb jaskini. Po drodze mijamy otwory dwóch potencjalnych studni (na chwilę obecną jeszcze nie drożne). Po kilku metrach docieramy do niewielkiej podwójnej salki, która stanowi również naszą bazę podziemną na tym wypadzie. Salka jest jednym z nielicznych miejsc, gdzie dwie osoby są w stanie wymienić się na prowadzeniu. Zostawiamy część gratów i przez zacisk w spongu - nazwanym przez nas pieszczotliwie - Eliminator - jak do tej pory tylko nam udało się przez niego przejść (Bartek zrobił już to na poprzednim wyjeździe) przenosimy się do niewielkiej salki pod zaciskiem. Zacisk w dół puszcza w miarę bez problemów. Salka pod zaciskiem - to na chwilę obecną drugie i ostatnie miejsce, w którym dwie osoby są w stanie się minąć. Teraz kolejną pochylnią przechodzimy dalej w dół. Tu znajduje się nasz kolejny problem - udrożnienie kolejnego zacisku w spongu. Udaje się to stosunkowo szybko i zacisk puszcza dalej. Bartek schodzi na dół rozejrzeć się. Wychodzi i oznajmia że jest ciasno, ale szczeliny puszczają dalej. Wrzucone kamienie lecą jeszcze dość daleko. Wydawało nam się również, że po zrzuceniu jednego na końcu usłyszeliśmy plusk. Próbujemy jeszcze choć odrobinę rozwiać kwestię problemu, który pojawił się przy tym wyjeździe. Niestety, wymaga to dość dużego nakładu pracy, więc na chwilę obecną postanawiamy odpuścić ten problem i zająć się miejscami, które puszczają łatwiej. Postanawiamy wyjść z jaskini chwilę odpocząć.O ile pierwszy zacisk puszcza Bartka do góry bez problemu, to niestety Łukasza łapie kombinezon. Na górze odpoczywamy chwilę i wchodzimy ponownie. Teraz cel to przejście drugiego zacisku, zejście pochylnią, która jest pod nią i sprawdzenie szczelin. Teraz zaciski puszczają bez problemu. Bartek schodzi na dół - jest ciasno, ale pojawia się kolejny potencjalny - problem. Wygląda na to, że dołożyliśmy następne 20 m i znaleźliśmy kolejne problemy do rozwiązania. Wyjście w górę tym razem bez problemu. Około 16.30 wyjeżdżamy z Tenczynka. Tak poobijani z jaskini jeszcze nie wyszliśmy. O specyfice jaskini może powie fakt, że jedyne dwa miejsca, gdzie można stanąć wyprostowanym to pionowe zaciski.
Foto:
https://www.dropbox.com/s/9lycrmo9niydy9k/Photos-001%20%281%29.zip?dl=0
https://www.dropbox.com/s/p7e7jnh6o88g05j/Photos-001.zip?dl=0
Beskid Śl. - na rowerach dookoła Skrzycznego
W słońcu wyjeżdżamy z domu lecz w górach niski pułap chmur i lekki deszczyk. Na rowerach startujemy z Szczyrku. Północnymi i wschodnimi stokami oraz podnóżami Skalitego i Skrzycznego bardzo urozmaiconym terenem docieramy do doliny Zimnika. Potem doliną w górę i skośnym trawersem dobry uphill pod Milinowską Przełecz na niemal 1100 m n.p.m. Stąd fajnym zjazdem do płaju i nim na przeł. Salmopolską skąd już drogą jezdną w szalonym tempie docieramy do auta. Trasa bardzo urozmaicona i ciekawa. Pogoda w miarę dobra się utrzymała. Zrobiliśmy 31 km i 1000 m przewyższenia. W tym wariancie raczej na trasie mało turystów i bikerów a jak już to na "elektrykach".
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FSkrzyczne-wokol
CZARNOGÓRA: speleomajówka
W słońcu wyjeżdżamy
Jura Południowa - Dolina Kobylańska, Kula
Mam wolne tylko sobotnie popołudnie. Umawiam się więc z Gonim w Dolinie Kobylańskiej. On jest tam ze swoimi znajomymi od rana. Ja docieram po 14. Ekipa siedzi na Rozpadzitej, na której panuje tego dnia mega tłok. Wraz z Gonim udajemy się na Kulę. Nasz cel to zrobienie przynajmniej jednego wielowyciągu. O dziwo - Kula praktycznie pusta. Niestety nasz zapał do łojenia skutecznie studzi rozpoczynający się właśnie deszcz. Czekamy na rozwój sytuacji. I po 15 zaczynamy się wspinać. Na pierwszy ogień leci dwuwyciągowa droga IV+/IV. Kiedy zjeżdżamy znowu zaczyna kropić. Czekamy na rozwój sytuacji i ruszamy w góręRobimy jeszcze jedną drogę V. Zapały były na dalsze wspinanie, niestety nasz czas się kończy i musimy wracać.
Jura Południowa - Dolina Kobylańska, Kula
Na zaproszenie Agi, która wraz ze swoimi znajomymi biwakuje w Dolinie Kobylańskiej udaję się, by dołączyć do ekipy biwakującej i razem się powspinać. Docieram kilka minut po 10.00. Ekipę biwakującą zastaję podczas śniadania. Jeszcze szybkie ogarnięcie obozowiska i idziemy pod skałę. Już dnia poprzedniego ustaliliśmy, że będzie to Kula. Wspin typowo towarzyski bez napiny i parcia na cyfrę. Robimy kilka prostych dróg w przedziale od 5-6.1 . Osobiście prowadzę drogę 5 i z górną asekuracją 6. Są to najwyższe cyfry w tym sezonie. W dolinkach tłumy. Mnóstwo wspinaczy, turystów, grilowiczów. W skałach tłok. O 16 kończymy imprezę i rozjeżdżamy się do domów. Dzień na plus.
SŁOWACJA: Tatry Zach. - Pachola
Szukając nisko położonego śniegu, decydujemy się odwiedzić Dol. Rohacką (znów). Tym razem bliskie otoczenie Salatyna omijamy szerokim łukiem i udajemy się na szczyt Pachoła.
Na dole śniegu niby brak ale trasa narciarska wyśnieżona do samego parkingu z niewielkimi przetarciami (wyciąg jeszcze działa). Idąc dnem doliny, ku naszej radości, śnieg pojawia się już po ok. 10 minutach marszu.
Spokojnym tempem, cały czas na nartach wchodzimy na przełęcz Banikowską i dalej granią na szczyt Pachoła.
Niebo cały dzień zachmurzone z przejaśnieniami ale chmury wisiały na tyle wysoko, że mogliśmy bez przeszkód podziwiać rozległe widoki. Przed samym zjazdem zaczyna nawet delikatnie prószyć śnieg.
Zjazd w większości drogą podejścia. Śnieg w wyższych partiach mokry ale pozwalający na bezpieczną, a więc i mocno frywolną jazdę. Niestety im niżej tym śnieg bardzo hamujący, przez co pomimo niewielkich trudności terenowych masakruje nasze uda.
Cała wycieczka zajmuje nam ok. 5 godzin. Przewyższenia wyszło jakieś 1150 m.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FPachola
Jura - wspin na Januszkowej Górze
Na Januszkowej górze jest kilka ciekawych i dość wyskokich skał i wiele obitych dróg wspinackzowych. Robimy kilka nietrudnych (IV - V) dróg na skale Mur z Płetwą niopodal jaskini Januszkowa Szczelina.
Jura - kursowe zajęcia wspinaczkowe
Jednym z elementów kursu jest szkolenie wspinaczkowe. W miniony weekend odbyła się jego pierwsza część. W piątek spotkamy się na Birowie. W pierwszy dzień zapoznajemy się z tajnikami sprzętu używanego podczas wspinaczki sportowej. Na pierwszy ogień trenujemy wspinanie z asekuracją górną (na wędkę). Następnie zapoznajemy się z prowadzeniem dróg ubezpieczonych i uczymy się przewiązywać przez stanowisko. Wszyscy robią po kilka prowadzeń. Na deser została najfajniejsza część - czyli zjazdy. Każdy oddaje serię zjazdów - zdecydowanie najfajniejsza część zajęć. Jednak żeby nie było kolorowo, na sam koniec Emek zostawił wisienkę na torcie - ćwiczymy podchodzenie przy użyciu węzłów zaciskowych. Pogoda i ogrom wiedzy, którą musieliśmy przyswoić dała zdecydowanie w kość.
W sobotę spotykamy się w Ryczowie i idziemy na Straszykowe Skały. Na początek robimy powtórkę z prowadzeń. Następnie ćwiczymy wspinanie w zespołach z wycofem zjazdami. Później jeszcze robimy Komin, gdzie zadaniem jest zejście po wspinie ta samą drogą. Na deser poznajemy podstawowe rodzaje stanowisk i zespołowo pokonujemy jeszcze jedną drogę, gdzie na górze montujemy stanowisko i wycofujemy się zjazdem.
W niedzielę ponownie wracamy na Birów, gdzie spotykamy zaprzyjaźniony podczas obozu kurs z Katowickiego Klubu Speleologicznego. Zaczynamy od poznania szpeju służącego do wspinania na własnej protekcji. Po zaznajomieniu z wszystkimi typami kości i innych elementów wykorzystywanych do zakładania własnej asekuracji przechodzimy do zajęć praktycznych w zacieraniu najróżniejszych kości w jurajskich wapieniach, oraz wiązaniu kluczek w zwisie jedną ręką. Kolejny etap to ćwiczenia praktyczne z wyłapywania lotów. Tu w ruch idzie Henio. Gdy już każdy wyłapuje po kilka lotów przechodzimy do dalszych zajęć praktycznych. Jeden zespół robi powtórkę z ego co się nauczył, natomiast drugi w między czasie pokonuje swoją pierwszą drogę na własnej protekcji, wycofując się zjazdem. Pierwszą część kursu kończymy teorią na temat rodzajów lin używanych podczas wspinania, współczynników odpadnięcia oraz wielu innych wskazówek i porad co poprawić.
Tu zdjęcia: https://drive.google.com/drive/folders/1ynlk_pNKgstTsHNY_iSXIpSqEG7pYABG?usp=sharing
Tatry - Dolina Gąsienicowa
Widziałem prognozy pogody, ale uległem namowom kolegów. Twierdzili, że zima się kończy i trzeba korzystać. Przyznałem im, że coś w tym jest.
Najpierw z Kuźnic podchodzimy na Kasprowy Wierch. Od wysokości 1550 widzialność 20 m. Do tego na szczycie wiatr ok. 40, w porywach do 70 km/h. Ogrzewamy się na górnej stacji kolejki, po czym zjeżdżamy do Doliny Gąsienicowej po mokrym, ale przeratrakowanym śniegu. Kolej linowa jest nieczynna, więc narciarze nie rozjeździli przygotowanej trasy. Dzięki temu - oraz dzięki tyczkom wyznaczajacym trasę, służącym za punkt odniesienia w przestrzeni, możemy względnie bezpiecznie zjechać we mgle. Wiatr zostaje z nami już do końca, ale w dolinie przynajmniej trochę się przeciera. Przez "Stawki" docieramy na przełęcz Karb (tu widzialność OK) i zjeżdżamy do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Śnieg mokry i odpuszczony, ale większość tego zjazdu była nawet całkiem przyjemna. Najlepiej oczywiście w puchu... ale jeśli tego nie ma, to w sumie lepiej po trochę mokrym, niż po betonach. Z wyraźnie roztapiającego się już Stawu ruszamy w stronę Granatów. Po tym, jak pokonujemy jakieś 150 m pionu zaczyna padać deszcz, którym wiatr smaga po naszych twarzach. Śnieg robi się coraz bardziej mokry i hamujący. Postanawiamy więc zakończyć dzień i wrócić do Kuźnic najkrótszą drogą, czyli nartostradą prowadzącą zboczami doliny Olczyskiej. Na nartostradzie przemakamy już do suchej nitki. Zmokłem niedawno na nartach w Austrii, ale dziś był to jeszcze wyższy poziom przemoczenia. A skoro już wspominam o poziomach ... to według mapy wyszło mi do statystyk około 1450 m przewyższenia.
MACEDONIA PÓŁNOCNA: masyw Korab
Masyw Korab leży na granicy albańsko-macedońskiej. Jego najwyższy szczyt (to również najwyższa góra Macedonii i Albanii) Golem Korab ma 2764 m wysokości i na niego próbowaliśmy wejść na nartach. Niestety, fatalne warunki pogodowe, kiepska widoczność lub jej brak, śnieżna krupa na przemian z deszczem zdecydowały o zawróceniu z wysokości ok. 2400 m.
Są takie wyjazdy, że przeciwności tworzą swoistą synergię. Prognozy pogody były fatalne i tylko jeden dzień rokował na słabsze opady, wtedy właśnie mieliśmy udać się w góry. Z Rudy do Macedonii Północnej jest niemal 1400 km. O ile wyjechaliśmy w słonecznej pogodzie to dalej już było tylko gorzej. Na granicy węgiersko-serbskiej trzeba z godzinę odstać. Potem w deszczu serbską autostradą do Jagodiny gdzie Paweł zabukował fajny i tani hostel. W następnym dniu w niemal ciągłej zlewie jedziemy do granicy macedońskiej (tu też trzeba swoje odstać) i dalej macedońskimi autostradami na których co chwilę trzeba uiścić 1 euro do Gostivaru. Stąd lokalnymi drogami o coraz gorszej jakości do miejsca startu u wylotu doliny Rabika Radika już na terenie parku narodowego Mavrowo. Podobno zwykłym samochodem można dojechać szutrowo-kamienistą drogą aż do strażnicy granicznej Strezimir na wys. 1450 m. Próbowaliśmy, lecz stan drogi po zimie i ulewnych deszczach spowodował, że drogę tarasowały różnej wielkości kamienie oberwane z stromych zboczy. Może autem z wysokim zawieszeniem i dobrym silnikiem da się tam przeskoczyć lecz naszym autem nie chcieliśmy podejmować tego sprawdzianu. Cały czas lało więc wracamy do wylotu doliny gdzie był mały budyneczek bez drzwi i okien (były tylko otwory). Ponieważ założeniem wyjazdu był start z auta z wys. 1450 to teraz musieliśmy zmienić taktykę. Biwakujemy w tym miejscu (spanie w aucie i w ruderze). Pobudka o 3.30. Na lekko ruszamy więc z wys. 950 m. To „na lekko” oznaczało zrezygnowanie z sprzętu lawinowego, czekanów (zabraliśmy tylko raki), kasków (te zostawiliśmy już w domu). Zabieramy tylko sprzęt skiturowy i podchodzimy w trekach. Do Strezimira jest 13,5 km co zajęło nam 2,5 h. Po drodze mijamy dolną strażnicę graniczną, unosił się dym z komina lecz nikogo nie spotykamy. Dalej droga jest znacznie gorsza co tylko utwierdziło nas w podjętej decyzji co do auta. Górna strażnica graniczna jest opustoszała i popadająca w ruinę. Są tu 2 wiaty i kilka innych budynków różnego przeznaczenia jednak nikogo tu nie było. Treki ukrywamy i dalej już w butach skiturowych w górę. Tuż nad strażnicą jest już sporo śniegu i od razu zakładamy narty. Początkowo na śniegu były ślady pieszych lecz później teren zupełnie nie przetarty. Czym wyżej tym gorsza pogoda. Mżawka na przemian z deszczem, potem śnieżna krupa. Z lasu od razu wychodzi się w bezdrzewny teren. Brak nawet kosówek. To łagodniej, to bardziej stromo pniemy się do góry. Szlak oznaczony jest tyczkami wystającymi z śniegu. Czasem jednak musimy ich szukać bo widoczność była zmienna. W coraz gorszych warunkach windujemy się do góry aż do trawersu wiodącego pod zboczami głównej grani. W tak podłej pogodzie ciężko ocenić rodzaj śniegu i teren (zagrożenie lawinowe). Dalsza droga to sztuka dla sztuka wiec decydujemy się na zjazd z tego miejsca. Mimo złej pogody zjazd nie zły choć problemy z błędnikiem znaczne. Zjeżdżamy aż do strażnicy a potem tą samą drogę z buta do auta. Zrobiliśmy 1500 m w pionie i 34 km dystansu. Znów leje. W dodatku na zejściu przyplątał się do nas duży pies, który ciągle węszył, okrążał nas i utrudniał spakowanie. Z gotowania więc tym bardziej nic nie wyszło. Aby pozbyć się psa musimy po prostu wyjechać autem. Zresztą trochę dalej w Trnicy znów 3 duże psy uniemożliwiają przygotowanie posiłku. W tym dniu nie spotkaliśmy w górach ani jednego człowieka. Wracamy do domu tą samą drogą nawet śpiąc po drodze w tym samym hostelu. Jedynym „urozmaiceniem” było oczekiwanie na granicy serbsko-węgierskiej 4,5 h na wjazd do UE.
Podsumowując. Góry ciekawe i nawet pomimo braku wyjścia na szczyt zapoznaliśmy się z specyfiką i charakterem tych gór. No po za tym może wyjazd dość ekstrawagancki gdyż sporo czasu (w sumie ponad 3 doby) zajął nam dojazd autem, ale co się nie robi dla przygody w górach?
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FKorab
Beskid sądecki
Nasza rodzinka wybrała się na wspólny urlop, by uciec przed tłokiem, który nastąpi w długi weekend majowy. Celem był Beskid sądecki, który jest nam całkiem obcy. Wyjazd z dzieckiem jednak każe modyfikować i przeliczać swoje siły na zamiary. Początkowe prognozy pogody, które były całkiem korzystne, nie sprawdziły się i pogoda była istnie jesienna, włącznie z opadami gradu. Nam taka pogoda nie byłaby stratna, ale mając roczne dziecko, trzeba było odpuścić. W związku z powyższymi musieliśmy na nowo określić nasze cele, aby nasza Karolinka wytrzymała i nie zamarzła na szlaku. Ostatecznie operujemy z Piwnicznej Zdrój i robimy kilka szlaków, dochodząc do schroniska na Hali Łabowskiej (niedziela) oraz wchodząc na Radziejową (poniedziałek). Pod koniec wyjazdu, dziecko nam się rozchorowało, więc we wtorek wracaliśmy już domu, mimo iż na ten dzień mieliśmy plany pójść w góry.
Góry Orlickie - Orlica
Samotne podejście z buta z Zieleńca na grzbiet graniczny i nim na Orlicę (1084). Śniegu dużo. Z Orlicy powrót czeskim szlakiem z powrotem do Zieleńca. W tym czasie Bianka jeździła na nartach korzystając z miejscowych wyciągów.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FOrlica
AUSTRIA - Alpy Zillertalskie - wycieczka narciarska na Gabler
W piątek z parkingu pod pensjonatem Finkau podchodzimy do Zittauer Hütte (2328), w której kilka lat temu gościłem z Markiem i Furkiem. Dotarcie do chatki z cieżkimi plecakami zajmuje nam ok. 4:40, z czego tylko jakieś pierwsze 20 minut na butach. Pogoda pod psem. Mokniemy w ulewie, mijając ściany doliny znaczone torami lawin gruntowych. Na szczęście chmury są powyżej chatki i przynajmniej widzimy, dokąd zmierzamy. Na wysokości 2300 temperatura jest nadal dodatnia. Prawdopodobnie właśnie dlatego komin chatkowego pieca działa słabo i rozpalenie ognia zajmuje całą godzinę.
Sobotę spędzamy na wypoczynku biernym. Ochłodzenie powoduje, że śnieg wokół nas tężeje, zamieniając się w beton. Ogrzana poprzedniego dnia pokrywa śnieżna szybko nasyca zimne powietrze parą wodną i nastaje wielkoskalowa mgła. Poruszanie się na nartach po twardym śniegu nad przepaściami, nie widząc dokąd się idzie czy jedzie, to raczej słaby pomysł. Znaliśmy prognozę pogody i byliśmy na taki kaprys aury przygotowani. Śpimy więc i czytamy książki. Wieczorem dołączają do nas młodzi bawarczycy, Lena i Ruben. Z zainteresowaniem słuchają o jaskiniach, ale i trochę się nabijają z ilości rzeczy, jakie my wnieśliśmy na własnych grzbietach. Stwierdzają, że widocznie to właśnie chodzenie po jaskiniach powoduje, że człowiek przestawia się na stałe w - jak to nazwali - "emergency mode". I pakując się nawet na krótki alpejski wyjazd, przesadza z ostrożnością.
W niedzielę wszyscy wstajemy wcześnie i po śniadaniu ruszamy w kierunku wierzchołka Gabler (3263). Gaz wniesiony na moim grzbiecie umożliwia nam znacznie szybszy start. Żeby mieć herbatę na drogę, Lena i Ruben muszą rozpalić piec. Prognozy pogody i tego dnia sprawdziły się: od rana bezchmurne niebo i na wysokości chatki osiem stopni mrozu. Pod wpływem słońca betony przy chatce trochę odpuszczają, a od około 2700 pod nartami mamy już miękki śnieg. Z doliny na Gablera ciągną tłumy. Szczyt jest jedynym opisanym "w Internecie" celem w dolinie Wildgerlostal, więc dla lokalsów nie ma sensu spać w chatce (teoretycznie "nie ma co robić" następnego dnia po noclegu) - już lepiej podejść na lekko z doliny. Na wysokości ok. 3000 wiatr wzmaga się na tyle, że przestaje być przyjemnie. Końcówka podejścia to bardzo twarde i wywiane zbocze, a następnie skalista grań, w żadnych warunkach nie do zjechania na nartach. Ola zawraca z 3130, a ja podchodzę najdalej, jak tylko się da na nartach (niecałe 3200); na potrzeby przyszłego planowania pozwalam sobie odnotować, że razem z przerwami podejście zajęło nam ok. 3:15. Zjeżdżamy łatwo, pysznie i inaczej niż wszyscy - do chatki, a nie do doliny - na kilkuset metrach pionu znacząc dziewiczy śnieg naszymi nartami.
Słońce jest jeszcze wysoko nad horyzontem, decydujemy się więc szybko dopakować nasz dobytek pozostawiony w chatce i zjechać od razu do samochodu. Plecaki ciążą, ale jedzie się nawet dobrze. Śnieg w dolinie jest lekko rozmiękły, a jednak niesie, będąc dobrze ubitym przez liczne ekipy zjeżdżające wcześniej tego dnia z Gablera. U wylotu doliny rodziny z dziećmi zwiedzają platformy widokowe, korzystając ze słonecznej, Wielkanocnej niedzieli. Tymczasem my musimy zdjąć narty, bo śnieg się kończy. Wraz z ostatnimi 10 minutami piechotą, zjazd z chatki w sumie zajął ok. 1:20. Dalej była ta najbardziej męcząca część wyjazdu, czyli powrót do domu. Tym razem bardzo pomaga lektor czytający nam powieść Victora Hugo. Na minutę przed północą docieramy do Katowic. Do statystyk dopisaliśmy jakieś 1800 m.
Jura - Jaskinia Spełnionych Marzeń
Trafia się luźna sobota, więc w piątkowy wieczór pada pomysł, żeby wybrać się do jakiejś dziury. Wiem, że na B.B. zawsze można liczyć w tej kwestii. Nie inaczej było tym razem. Spotykamy się w Bytomiu około 10.00 i udajemy się na Jurę do Rodak. Nasz cel to jaskinia Spełnionych Marzeń. Dojeżdżamy na polankę z sosenką, przebieramy się w kombinezony i szpeimy. Zabieramy liny 70m i 30m - na wszelki wypadek. wiążemy linę do drzewa i do "wtarabaniacza". Łukasz poręczuje. Najpierw zjeżdżamy w stronę Studni Zefir. Nad studnią zefir zostawiamy wory (w tym ten z zapasową liną) i dalej jedziemy na lekko. Na dole najpierw udajemy się w Partie Sławkowskie. Następnie idziemy zwiedzić Partie Olkuskie. W tych partiach znajdujemy ślady eksporacjii. Na końcu też widzimy obitą szczelinę, a na górze zawieszoną poręczówkę. Niestety nasza lina "na wszelki wypadek" została nad Studnią Zefir. B.B odpoczywa - to on będzie wspinał. Łukasz tym czasem wychodzi na górę po linę. Po wywspinaniu okazuje się, że jestem strasznie krucho, na dół lecą kamienie, kilkoma z nich obrywa Łukasz. Przejście jest dalej, jednak kruszyzna i niepewność punktów skutecznie zniechęcają. B.B. zjeżdża. podchodzimy Studnią Zefir. Łukasz Wychodzi powyżej drugiej przepinki, a B.B w tym czasie deporenczuje i trawersuje do Studni Latających Niespodzianek. Zjeżdżamy do rękawa. Jednak jakoś nie mamy ochoty ryzykować wciskanie się do niego. Sprawdzamy jeszcze przejście diabelski korytarzyk, ale nie pchamy się w niego. Teraz powrót. Pierwszy idzie Łukasz a B.B. Deporenczuje. Na dwóch ostatnich przepinkach dostajemy strasznie w kość... Wychodzenie takich ciasnych szczelin potrafi nieźle dać w kość. Jednak wszystko idzie gładko i bez przygód. Po chwili obaj meldujemy się na powierzchni. Zasłaniamy otwór i wracamy. Jak zwykle akcja na plus.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FJSM
Tatry Wys. - Kozia Przełecz oraz Krzyżne
Wszyscy razem podchodzimy z Brzezin do Murowańca. Tu się dzielimy. Łukasz z Marcinem udają się na przeł. Krzyżne (2112) skąd zjadą z powrotem do Brzezin natomiast ja z Tomkiem na przeł. Kozią (2137). Niestety pogoda nie była zbyt łaskawa. Chmury wisiały gdzieś na wys. 1900 m. Trasa na naszą przełęcz była zupełnie nieprzetarta a po ostatnich opadach, śniegu na podejściu było sporo. W pewnym momencie w ogóle nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy gdyż biel była pod nartami i w powietrzu. Gdy już rozważaliśmy zmianę trasę przez Zawrat szara opończa się rozdarła co utwierdza nas w fakcie, iż jesteśmy na właściwej drodze. Podejście górnej części żlebu w głębokim śniegu to walka o każde kilka centymetrów w osuwającym się śniegu, który tak na marginesie był dość podejrzany. Z przełęczy do pierwszej skały schodzimy w rakach a później na nartach stromy zjazd do Pustej Dolinki i dalej do schroniska w dol. 5 Stawów. W schronisku spotykamy naszych klubowych przyjaciół - Staszaka i Magdy. Następnie zjazd do Dol. Roztoki. Tu znów spotykamy kolegi z klubu - Andrzeja G, który szedł na szkolenie lawinowe. Fajny zjazd doliną od szałasów. Niżej kilka razy zdejmujemy narty lecz generalnie zjeżdżamy prawie do samej drogi przy Wodogrzmotach. Teraz jeszcze czeka nas podejście na Rówień Waksmundzką (1415). Na podejściu śniegu niezbyt dużo lecz zjazd w drugą stronę całkiem nie zły. Śnieg kończy się kilkaset metrów przed Brzezinami. Na parkingu czekał już Łukasz z Marcinem, którzy z przygodami (pękła skorupa buta Marcina) zrealizowali swój cel (może Łukasz coś więcej napisze...). Zespół z Krzyżnego zrobił 1350 m deniwelacji i 21 km. Zespół z Koziej zrobił 1800 m deniwelacji i 28 km dystansu.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FKoziaPrzelecz
Beskid Śl. - Gawlas
Szybki lecz atrakcyjny wypad rowerowo - skiturowy. Z parkingu ruszam rowerem po mocno zaśnieżonej drodze (wziąłęm rower po sądziłem, że nisko będzie kiepsko z śniegiem) Doliną Białej Wisełki. Przed Barańskim Mostem ukrywam rower w chaszczach i dalej podchodzę na nartach doliną Głąbczańskiego Potoku. Pokrywa śnieżna zmienna. Wyżej panuje prawdziwa zima. Trochę na przełaj, trochę leśnymi ścieżkami docieram do grzbietowego szlaku a nim na niezbyt wybitny Gawlas (1077). Stąd zjazd na wprost rzadkim lasem po wastwie świerzego śniegu zalegającym na bardzo twardym podkładzie. Zjazd do dojściowej drogi jest wspaniały. Później ostrożnie gdyż w kilku miejscach słońce mocno już nadwyrężyło biały kobierec. Potem już na rowerze do parkingu. Po drodze zaliczyłem upadek lecz nie groźny (na szczęcie miałem kask na głowie bo akurat tam stukły mnie narty). 650 m deniwelacji i kilkanaście km dystansu. W Wiśle spotkałem klubowego kolegi - Jasia.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2022/Gawlas
Tatry - rejon Hali Gąsienicowej
Znowu udajemy się w Tatry. Znowu pada na rejon Hali Gąsienicowej. Warunki śniegowe znakomite. Narty ponownie wynosimy na Karczmisko. Stamtąd zjazd na halę. Krótka przerwa w schronisku i dalej w głąb Hali Gąsienicowej. Jako pierwszy miał wlecieć Karb. Śniegu dosypało sporo. Wisi kupę nawisów. Depozyty widać z daleka. Widać też kilka świeżych większych i mniejszych wyjazdów. Na przełęcz docieramy bez przygód. Tam oceniamy żleb. Leży kupę świeżego, ale w sumie żleb już przejechany. Ja decyduję się na zjazd. Piotr i Ala jednak odpuszczają. Więc muszę się dostosować i zjeżdżamy razem w rejon Zielonego Stawu i dalej do dolnej stacji kolejki z Hali na Kasprowy. Tu pada propozycja podejścia w ramach rekompensaty na Kasprowy. Wychodzimy więc kawałek i zjeżdżamy bokiem po świeżym puchu pod samo schronisko dokładnie przez leje krasowe stanowiące system odwodnienia Hali Gąsienicowej. W Murowańcu jemy obiad i dalej zjeżdżamy nartostradą do samego parkingu w Kuźnicach. Warunki na nartostradzie bajeczne. Od Nosalowej Przełęczy należy jednak być czujnym - wystają kamienie. Tym razem wyjazd mega na luzie - śniegu dużo, jednak wszystko leży na betonie i dość łatwo wyjeżdża.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FHG
Kraków - Unifikacja instruktorów taternictwa jaskiniowego
Wziąłem udział w obowiązkowym spotkaniu unifikacyjnym instruktorów taternictwa jaskiniowego. W piątkowy i sobotni wieczór szef szkolenia KTJ PZA i jego zespół przekazali nam oficjalną wykładnię w temacie sprzętu zespołowego dopuszczalnego do użycia na kursie podstawowym (liny, karabinki), problematyki legalności zastosowania przyrządu "Shunt" w sporcie oraz bazy sprzętowej do stosowania przy wspinaczkach w jaskini. Krótko mówiąc, według naszych nadinstruktorów, z "Shuntem" jest wszystko dobrze, podczas szkolenia mamy kursantów wyposażać w zakręcane karabinki do poręczowania, a zachowanie się liny 9 czy 8.5 czasem jednak zademonstrować - ale w bardzo kontrolowanych okolicznościach. Wspianie na statyku nie jest wprawdzie zalecane, ale nie jest też traktowane jako błąd w sztuce, o ile tylko konfiguracja terenu i punktów asekuracyjnych jednoznacznie wyklucza możliwość odpadnięcia z wysokim współczynnikiem...
Oprócz dyskusji, odbyło się również sporo zajęć praktycznych, podczas których zademonstrowanych i omówionych zostało wiele szczegółowych patentów technicznych i dydaktycznych. W sobotę zajmowaliśmy się doborem sprzętu osobistego dla kursantów przy wspinaczce na drogach ubezpieczonych (trzymamy się trzech HMS!), odblokowywaniem przyrządów hybrydowych pod obciążeniem, technikami awaryjnego podchodzenia, budową stanowisk, zjazdami ze ścian z tychże stanowisk i wycofami z dróg ubezpieczonych. W niedzielę z kolei było o zestawie osobistym w jaskini (obecnie wg standardu KTJ zawsze mają być w turbce dwa dodatkowe zakręcane karabinki!), o wycofywaniu się z progów w jaskiniach; o poręczowaniu, deporęczowaniu i pokonywaniu trawersów; o opcjonalnych, ale prostych i skutecznych technikach autoratowniczych (uwalnianie z przyrządów zjazdowych "kołyską"!), o subtelnościach zjazdu kierunkowego. Nie zabrakło krótkiego, ale wyśrubowanego parametrycznie toru przeszkód, na którym każdy mógł sprawdzić we własnym zakresie poprawność doboru długości swoich lonży i stópki. Firanki kursantów z naszej ścianki to był przy tym pikuś! Na koniec, jako ciekawostka, została powieszona "lina" o średnicy 5 mm i sprawdzaliśmy na niej działanie poszczególnych przyrządów. Chętnych do lobbowania za takim kierunkiem rozwoju techniki sprzętowej jakoś nie było.
Zajęcia miały pierwotnie odbywać się na świeżym powietrzu, ale podczas dwóch dni na Jurze spadło jakieś 20 centymetrów śniegu. Na szczęście udało się znaleźć rozwiązania zastępcze, za co wszyscy jesteśmy wdzięczni naszej nadinstruktorskiej kadrze. W sobotę ćwiczyliśmy na dużej ścianie wspinaczkowej w szkole w Niepołomicach, w niedzielę zaś zajęcia odbyły się w hali magazynowej jednego ze znanych podkrakowskich przedsiębiorstw inżynieryjnych. Dużo staliśmy w miejscu, dużo siedzieliśmy; było to wszystko trochę męczące dla nas, miłośników ruchu. Wiadomo - byłoby miło spędzić dwa dni na nartach - szczególnie po dwóch z kolei weekendach, w które coś większego czy mniejszego organizowałem. Jednak tak łatwo zapomina się o różnych ważnych drobiazgach, szczególnie z zakresu technik rzadziej stosowanych w tatrzańskich podziemiach. A instruktorowi nie wypada nie wiedzieć! Cieszę się więc, że tegoroczne zajęcia nie były tylko regulaminową koniecznością, ale miały też w sobie sporo wartości merytorycznej i dały mi nowe, lepsze odpowiedzi na trudne pytania zadawane czasem przez kursantów.
Góry Opawskie - Biskupia Kopa
Dość nietypwa wycieczka. Sąsiadki z swoimi dziećmi chciały pojechać w góry, to pojechałem z nimi jako przewodnik. Trasa wiodła z Pokrzywnej tzw. Drogą Amalii na szczyt, a powrót Złodziejską Drogą z powrotem. Niektóre dzieci były pierwszy raz w górach, najmłodsze miało 3 lata. Wszystkie weszły i nie marudzili. Podobała mi się ta wycieczka.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FBK
Tatry Wys. - Granaty
W środę odzywa się Ala z pytaniem czy bym nie podziałał coś z nią i Haliną w Tatrach. Wstępnie w planach była jakaś Słowacja i Tatry Zachodnie. Ale ze względu na zapowiadane prognozy - od razu zaświtały mi w głowie Granaty. Dziewczyny chciały na Słowację, ale ostatecznie udaje mi się je przekonać. W między czasie do składu dołączył Piotr. Plan standardowy. Z Piotrem spotykamy się w Pszczynie, następnie dziewczyny zgarniamy w Bielsku i udajemy się do Kuźnic. Tu zakładamy narty na plecy i "z buta" przyzwoitym tempem udajemy się przez Boczań w stronę Hali Gąsienicowej. Narty zakładamy na Karczmisku i bez zakładania fok zjeżdżamy pod Murowaniec. Tu szybka herbatka, zakładamy foki i trawersując zbocza małego Kościelca sprawnym tempem udajemy się nad czarny staw Gąsienicowy. W między czasie grupa zaczyna marudzić, że może jednak gdzieś indziej, bliżej, prościej. Nie daję się jednak przekonać do zmiany planów. Szybkim tempem pokonujemy Czarny Staw i dalej w górę . Na fokach dochodzimy mniej więcej do połowy żlebu prowadzącego do Zmarzłego Stawu. Tam zakładamy narty na plecy i dalej z buta wychodzimy do kotła Zmarzłego Stawu. Tu spotykamy pierwszych narciarzy zjeżdżających z Granatów. Ich zjazd nie brzmi przyjemnie. Sami narzekają na tragiczne warunki. Mam jednak świadomość, że z minuty na minutę, przy tak pięknej pogodzie warunki będą się tylko poprawiać. Ponownie zapinamy narty i przez próg wkraczamy do Koziej Dolinki. Tu trochę przeraża mnie widok Granatów - tak mało śniegu o tej porze roku jeszcze tam nie widziałem. Standardowy wariant podejścia i zjazdu (przez niewielkie żeberko rozdzielające dwa żlebiki) praktycznie nie istnieje - trawa i głazy. Decydujemy się więc podchodzić żlebikiem po prawej stronie. Na fokach wychodzimy do połowy żlebu. śnieg bardzo fajnie odpuszcza. Decydujemy, że szybciej i bezpieczniej będzie pokonać górny fragment z buta. Piotr decyduje się nawet na założenie raków. Docieramy na przełęcz, gdzie robimy chwilę przerwy. Piotr z dziewczynami zwiedzają szczyty Zadniego i Pośredniego Granatu, ja natomiast oceniam możliwości zjazdu. Niestety w żlebach mnóstwo wystających skał. Jedyny dla mnie sensowny wariant to przetrawersować do żeberka opadającego spod Pośredniego Granatu zjazd i w dolnej partii powrót do żlebu, którym podchodziliśmy. Zjadam ostatniego z dwóch batoników, które ze sobą zabrałem, popijam ciepłą herbatką, odklejam foki i przygotowuję się do zjazdu. W między czasie reszta ekipy powraca z wędrówek. Jednak nie chcą zjeżdżać z samej przełęczy. Ja przedstawiam mój pomysł na ten zjazd. Reszta decyduje, że zniesie narty trawersem do żebra, którym zamierzam zjeżdżać i tam się przepną. Zaczynają więc schodzić, a ja zjeżdżam między głazami i kamieniami, trasą, którą sobie wcześniej dokładnie zaplanowałem. Szybko docieram do żeberka i stąd zgodnie z planem zjeżdżam kilkoma skrętami w dół, do Koziej Dolinki gdzie postanawiam poczekać na resztę ekipy. Po chwili widzę zjeżdżająca Halinę, która przywozi informację, ze pozostała dwójka postanawia jednak znieść narty do samej Koziej Dolinki. Pogoda rozpieszcza, więc uprawiamy leżing, plażing i robimy mnóstwo przedziwnych zdjęć. W końcu pozostali schodzą. Zapinamy więc całą czwórką narty i zjeżdżamy progiem do Zmarzłego Stawu i dalej w dół. Niestety żleb strasznie rozjeżdżony przez ześlizgi - wystaje mnóstwo kamieni, nie ma szans na zjazd obskokami. Zsuwam więc się uważnie przekraczając wystające kamienie do połowy żlebu i dalej w dół do Czarnego Stawu i dalej łyżwą do moreny. za mną jedzie Halina a chwilę później Alicja, która zaliczyła po drodze nieplanowanego dropa, zakończonego upadkiem. Piotr zdecydował zejść żleb w rakach, a Czarny Staw pociągnął z foki. Rozważamy jeszcze wejście na karb, jednak sprawdzając nasz stan płynów z przykrością stwierdzamy, że wynosi on 0. Teraz sprawa już prosta zjeżdżamy pod Murowaniec trawersem Małego Kościelca. Tu uzupełniamy elektrolity, zabieramy zapas płynów i z nartami na plecach udajemy się w stronę Karczmiska. Tu ponownie zapinamy narty i starą nartostradą zjeżdżamy w dół. Śnieg kończy się na Nosalowej przełęczy, gdzie musimy znieść narty. Ja wpinam się poniżej i pokonując po drodze kilka przeszkód zjeżdżam jakieś 300 m powyżej parkingu. Reszta znosi narty do Kuźnic i zapina się dopiero za mostkiem. To był bardzo udany wyjazd - cieszę się, że nie dałem namówić się na jakieś inne warianty. Takich dni nie można marnować! Wiosenne śniegi to wręcz marzenie. Łącznie robimy 24 km i 1600 pionu.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FGranaty
Łutowiec - szkolenie kartograficzne dla początkujących
Po dwóch latach przerwy udało się wznowić weekendowe szkolenia z kartowania jaskiń. Ćwiczyliśmy w Trzebniowskiej, Na Dupce, w Sokolnikach i w Ludwinowskiej. Nowością było całkowite zarzucenie pomiarów przyrządami tradycyjnymi. Doszliśmy do wniosku, że na wyprawach PZA prawie nikt ich już nie używa, więc nie ma sensu uczyć o poziomowaniu kompasu i technice patrzenia przez lupkę. Mimo wszystko, kursanci nadal musieli wykonać jeden szkic jaskini na papierze; nawet jeśli był to ich pierwszy i ostatni raz w życiu, to jednak jest bardzo cenne ćwiczenie, wyrabiające wzrokową ocenę odległości oraz zmysł generalizacji. Pogoda nam dopisała, pozwalając w sobotni wieczór na rozpalenie wielkiego ogniska, przy którym "brylowałem" w towarzystwie opowieściami z Lamprechtsofen.
Tatry Wys. - wycieczka narciarska z Brzezin na Kozi Wierch
Piękna pogoda, niebo bez chmur, najniższy stopień zagrożenia lawinowego plus rozmowa telefoniczna, że to niby łatwa tura, każdy tam już był, byłem tam już tyle razy. Pokrzepiony takimi informacjami ruszam z parkingu z Brzezin czarnym szlakiem, mijam Murowaniec, podchodzę do podstawy Świnickiej Przełęczy sprawdzam podeście na jutrzejszy dzień. Trawersuje dalej do przełęczy Karb. Zjeżdżam na stronę stawu Gąsienicowego Początek zjazdu stromy potem bajka aż do końca. Idę dalej (bo to łatwa wycieczka) na Zawrat. Żleb u góry jest wąski, zalodzony i ma przewężenie a raki robią robotę, 315g szczęścia (ale to łatwa tura ). Zjeżdżam do piątki i tak jak puszcza podchodzę na Kozi Wierch. Panorama Tatr przy takim słońcu jest warta trudu. Wspaniały zjazd ze szczytu do doliny, potem powrót na Zawrat. Jestem tu ostatni. Zjazd zaczynam zsuwając się do przewężenia następnie nie zatrzymując się mijam Czarny Staw, Murowaniec aż do samego parkingu. Niesamowite jest to że można zrobić tyle kilometrów zjazdu w tak krótkim czasie i to cały czas na nartach. Drugiego dnia zgodnie z planem podchodzę na Świnicką Przełęcz (tu też każdy był i jest łatwo), nawisy na górze robią niesamowite wrażenie. Podchodzę na Liliowe i zjeżdżam do Murowańca a dalej tą samą „nartostradą” w pół godziny do parkingu. Pogoda i warunki ściegowe petarda. Pierwszego dnia udało się zrobić 33 km ( 2,5 km do góry i 2,5 km zjazdu) w niedziele 20 km (1,1 km do góry i 1 km na dół). Jak widać z statystyk to z kondycją nie jest dobrze, umiejętności narciarskie to tak na 3 minus z punktu A do B i nazot. A TO PRZECIEŻ PODOBNO ŁATWA SAMOTNA TURA.
SŁOWACJA: Tatry Zach. - Spalena
Wszystko zagrało na naszą korzyść. Przepiękna pogoda, malowniczy teren, nie złe śniegi i fajne towarzystwo. Z parkingu pod Salatynem podejście szlakiem do Spalonej Doliny, a u góry dość strome podejście na wprost, na szczyt Spalenej (2083). Po drodze i na szczycie spotykamy skiturowców ale nie były to tłumy. Zjazd bardzo ciekawy. Górny fragment stromy ale szeroki, potem fajnymi trawersami do przestrzennych polan i dalej bajeczny zjazd do doliny. Wariant ten pozwala ominąć leśny odcinek szlaku. Zjeżdżamy na nartach do samego parkingu pokonując końcówkę po narciarskiej trasie biegowej. Zrobiliśmy 1100 m deniwelacji.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FSpalena
Wisła - IV Ogólnopolskie Forum Speleo
Z powodu napływu uchodźców uciekających przed wojną w Ukrainie, w ostatniej chwili musieliśmy zmienić ośrodek, w którym odbyło się Forum Speleo. Kosztowało mnie to dwie wycieczki do Wisły po pracy i kilka słabo przespanych nocy. I tak powstało nieco organizacyjnego chaosu, choćby na przykład system wydawania posiłków dla wegetarian zmienialiśmy trzy razy. Ale wszystko inne się udało - prelekcje, warsztaty, integracja i bardzo wiele rozmów o jaskiniowych projektach - tych dawnych, tych w toku i tych w planach. Było to właśnie takie Forum, jakie sobie wyobrażałem, kiedy wspólnie z Eweliną Raczyńską wymyśliliśmy tę imprezę. Może trochę zabrakło wątków o technikach jaskiniowych, ale nadrobimy za rok. Nie wiem tylko, jak poszły wycieczki terenowe, ale może jeszcze ktoś się pokusi o kilka słów opisu? :)
Tatry - Kasprowy Wierch
Z Skiturowym jest jak z Czarną - raz w roku trzeba. Bardzo się ucieszyłem kiedy Piotrek zadzwonił zapytać czy nie wybrał bym się z nim na jego pierwszą tatrzańską turę. Ucieszyłem się - bo po pierwsze z kolanem jeszcze nie jest za dobrze i ciągle je odczuwam, a po drugie od razu pomyślałem o Kasprowym. Okazało się, że postanowiła do nas dołączyć Alicja. Z obydwojgiem turowałem po Beskidach. Z Bytomia wyjeżdżam o 4.00, by po chwili spotkać się z Piotrkiem w Pszczynie. Alicję zwijamy po drodze z Bielska. Niestety... osławione (nie koniecznie dobrą sławą) zakopiańskie policjantki, chyba chciały zabrać się z nami, ale widząc, że nie ma już dla nich miejsca, postanowiły nałożyć na nas opłatę aklimatyzacyjną. Ostatecznie po 7 meldujemy się na parkingu w Kuźnicach. Standardowe przebieranki, dopinamy narty do plecaków i ruszamy w stronę szlaku. Aby oszczędzić nóg i zyskać na czasie, nie ubieramy nart od razu (chociaż foczyć można by było praktycznie od parkingu). Całkiem mocnym tempem z buta ruszamy szlakiem w stronę Myślenickich Turni. Przy pośredniej stacji kolejki ustalamy, że na szczyt idziemy dalej szlakiem. Zakładamy narty i dalej zdobywamy wysokość. Pogoda rozpieszcza, śnieg bardzo przyjemny. Lawirujemy między pod szczytowymi turniczkami i udaje się na foce bez wspomagania dotrzeć do przed ostatniego słupa krzesełka. Niestety, tu natrafiamy na lodowe pole... Nie ma wyjścia - wpinamy harszle, których nie odpinamy już do szczytu. Pogoda wyśmienita. Słonecznie, bezwietrznie - pogoda marzenia. Toteż na szczycie postanawiamy zostać na dłużej, przekąszając i ciesząc się tak wspaniałymi okolicznościami przyrody. Łącznie spędzamy na szczycie ponad godzinę. Kiedy ruszamy w dół - kusi wizja trawersu grani i zaliczenie po drodze jeszcze Karbu. Niestety jesteśmy troszkę limitowani czasowo i ostatecznie porzucamy ten pomysł, za to postanawiamy zaliczyć jakiś energetyczny napój w Murowańcu. Zjeżdżamy więc trasą (na której warunki są mocno freeridowe ) do Kotła Gąsienicowego i dalej szlakiem w stronę schroniska. Tam oczywiście obowiązkowe uzupełnienie elektrolitów i chwilę później znowu kleimy foki i dalej w stronę Kuźnic, do których zjeżdżamy starą nartostradą. Na nartach dojeżdżamy praktycznie do samego parkingu. Wyjazd czysto rekreacyjny i na spokojnie. Ale bardzo udany w doborowym towarzystwie.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FKW
Beskid Śl. - Skrzyczne od wschodu
Bardzo ciekawe przejście wschodnich zboczy Skrzycznego od przysiółka Podlas. Tym razem na podejście wybraliśmy dolinę Drągowego Potoku. Dolina ta ma charakter dość głęboko wciętego wąwozu co nadaje jej nader osobliwy charakter. Nie potrafię sobie przypomnieć czy gdzieś w Beskidach jest taki magiczny jar. Śniegu tu było brak a spodem płynie potok. Wyżej wchodzimy na twarde śniegi i przez większe lub mniejsze polanki, tudzież stokówki zdobywamy wysokość. Zbocza Skrzycznego od tej strony są bardzo strome więc ostatnie 100 m z buta wybijając stopnie w zmrożonym śniegu. Pierwszych ludzi widzimy dopiero na Skrzycznym. Zjazd generalnie drogą podejścia gdyż mieliśmy dobre rozeznanie terenu i śniegu. Nasza strona góry pogrążyła się jednak w cieniu i firnowaty na podejściu śnieg stężał w dość twardy "beton". Początkowe stromizny czujnie, potem więcej spontaniczności, lecz szybkości nabierało się błyskawicznie. Bardzo atrakcyjnym pod każdym względem zjazdem osiągamy "kanion". Początkowo chcieliśmy obejść go górą lecz gęstwina zrobiła się zbyt ciasna i nie bez trudu zeszliśmy na dno jaru. Stąd już bez problemu do auta. 750 m deniwelacji i ani jednego człowieka na podejściu i zjeździe. W ogóle, wschodnia strona Skrzycznego jest bardzo interesująca skiturowo. To bodaj był w naszym wykonaniu piąty wariant wędrówki narciarskiej w tym rejonie.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2022/Skrzyczne
Tatry - Kobylarzowy Żleb
Ach, to podejście do Litworowej! Zmora kursantów (z powodu Kobylarzowego Żlebu) i instruktorów (z powodu Skoruśniaka). Kobylarzowy Żleb jako cel wycieczki narciarskiej ma jednak swoje zalety. Długo zalega tam cień, a zimą mało kto tam idzie. Narciarzom się nie chce iść Skoruśniakiem, a piechurzy pocą się już na samą myśl o Żlebie. Moi lokalni informatorzy zarzekali się jednak, że tym razem warto, bo jest świetny śnieg. I mieli sto procent racji. Zjazd rozpocząłem nieco powyżej ścieżki do Litworowej; wszedłbym na Małołączniak, ale naprawdę nie miałem już czasu... Grzbiet wprawdzie był wywiany, ale nieco na stronę Doliny Litworowej narty prowadziły się już super. Potem do łańcuchów odcinek chwilami trochę czujny, ale i dużo po miękkim. To tu właśnie zaliczyłem małą kraksę. Łańcuchy były wystarczająco zaśnieżone, żeby zjechać na nartach. A ten fragment poniżej łańcuchów - może i krótki, ale czysta bajka. Oczywiście co było dalej, to już szkoda gadać... I tak był to bardzo dobry dzień, a raczej pół dnia; dokładnie w trzy godziny zrobiłem ok. 1060 m przewyższenia (i zjazdu, ma się rozumieć). Od Przysłopu aż do grani spotkałem pojedyncze osoby. Niebo niebieskie jak rzadko.
Beskid Śl. - Zielony Kopiec
Po wczorajszej wyrypie należało się trochę wyluzować. Dołączył jeszcze Andrzej. Z Wisły Malinki a konkretnie z Rastoki przy przecudownej pogodzie podchodzimy leśnymi drogami, ścieżkami oraz na przełaj na Zielony Kopiec (1152). Stąd jeden z piękniejszych i urozmaiconych zjazdów w Beskidach. Początkowo rzadkim lasem, potem kawałek szlakiem a w końcu leśną drogą schodzącą doliną potoku aż do parkingu. 500 m deniwelacji i ok. 12 km dystansu.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FZielonyKopiec
SŁOWACJA: przez przełęcze Wysokich Tatr
Plan był super: Start ze Starego Smokowca, następnie dolina Wielicka, Polski Grzebień, Rohatkę do Zbójnickiej Chaty - gdzie miał być nocleg. Następnie przejście przez Czerwoną Ławkę do Doliny Pięciu Stawów Spiskich i powrót do Starego Smokowca.
Wyruszamy około 7.20 jesteśmy na parkingu. Szybkie przepaki, przebieranki i hasło wyjazdu - "zostaw". Około 7.40 wyruszamy z parkingu w Starym Smokowcu. Chłopaki od razu narzucają ostre tępo. A ja z wywieszonym jęzorem staram się gonić. Podejście rozpoczynamy stokiem, następnie "sarnią ścieżką" dochodzimy do żółtego szlaku, którym kontynuujemy podejście do Śląskiego Domu. Pogoda jest przepiękna. Słońce mocno operuje. Cokolwiek byśmy na sobie nie mieli - to i tak będzie za dużo. Pod Śląskim Domem chwilę odpoczywamy, uzupełniamy wodę i ruszamy dalej w górę. Niestety przy podejściu na Próg Wielicki na zmrożonym fragmencie wyjeżdża mi narta, wypina się, i jednocześnie odzywa się stara kontuzja. Po wyjściu na górę próbuję jeszcze się zreanimować. Dochodzę do chłopaków, którzy czekają na mnie i razem ruszamy dalej. Niestety, stan kolana się pogarsza - dalsza droga nie ma sensu i może jedynie narobić wszystkim kłopotów. Teren i droga powrotu są dość proste, a mój stan pozwala na samodzielny zjazd. Żegnam się z chłopakami, którzy kontynuują turę, a ja przepinam się i mniej więcej z wysokości zejścia na "Wielicką Próbę" zjeżdżam w dół. Niestety szybko okazuje się, że z kolanem jest gorzej niż myślałem i lewoskręt praktycznie nie działa... Dojeżdżam do progu, który w międzyczasie z wymrożonego zmienił się w wielką breję (mokry, bardzo ciężki śnieg). Nie chce ryzykować pogłębienia kontuzji i zjeżdżam lewostronnym liściem. Pod Śląskim Domem zatrzymuję się dając odpocząć kolanu, a sam w między czasie organizuję sobie nocleg w Starym Smokowcu. Dalej zjeżdżam mniej więcej droga podejścia. Po drodze spotykam jeszcze naszych kolegów z SKTJ, którzy mają problem z śniegiem klejącym się do fok - pożyczam im smarowidło (mam nadzieję, że pomogło). Śniegi bardzo przyjemne, zjazd praktycznie płaski - więc i kolano wydala. Po powrocie udaję się od razu na nocleg. Wieczorem kontaktują się chłopaki, że dotarli do schroniska, mają nocleg i wszystko ok. Informują również, że nadprogramowo zrobili Świstowski szczyt i zgodnie z planem około 12.00 dnia następnego planują być w Chacie Teryego.
W niedzielę, po śniadaniu planuję jednak wybrać się na jakiś mały spacer. Pada na Schronisko Zamkowskiego - aby przy okazji sprawdzić chłopakom dolną część zjazdu. Wychodzę całkowicie na lekko (oczywiście z buta). Szybkim tempem docieram do schroniska, gdzie w ramach drugiego śniadania degustuję złocisty nektar :). Niestety znowu kolano daje o sobie znać, a więc przy zejściu się oszczędzam. Gdy docieram na Hrebieniok kontaktuje się z resztą ekipy. Okazuje się że są już poniżej Chaty Teryego (przedtem zaliczyli jeszcze Lodową Przełęcz). Przekazuje im info o warunkach zjazdowych w dolnej części trasy i najlepszym wariancie a sam schodzę do Starego Smokowca. Na dole meldujemy się prawie równocześnie.
Pomimo kontuzji i tak wyjazd udany - może plan nie wykonany, ale przynajmniej udało się skorzystać z pogody i trochę poruszać.
Oto opis zasadniczej ekipy (zrobiony przez Łukasza Pawlasa):
Wyjazd 4:30 z Mikołowa. Parkujemy w Starym Smokowcu i z auta ruszamy o 7:45.Idziemy żółtym szlakiem do Śląskiego Domu i dalej doliną Wielicką na Polski Grzebień. Łukasza M. dopada niewyleczona kontuzja i podejmuje męską decyzję o odwrocie i poczekaniu na resztę ekipy do jutra. Po drodze na Polski Grzebień prawie nikogo nie spotykamy. Na drugą stronę przełęczy, ze względu na prawie całkowite wywianie śniegu, niestety nie dało się zjechać, więc schodzimy kilkadziesiąt metrów i dalej na nartach i z buta na Rohatkę. Z przełęczy zjeżdżamy na dno Dzikiej Kotlinki, gdzie udaje mi się namówić resztę na wejście na Światowy Szczyt. Ze względu na późniejszą już godzinę, zjazd tym razem po lekko zmrożonym i znacznie rozjeżdżonym stokiem aż do Zbójnickiej Chaty, gdzie udaje nam się zdobyć nocleg na glebie. W schronisku spotykamy znajomych krakusów, dzięki którym udaje nam się umilić czas aż do godziny ciszy nocnej.
Następnego ranka ruszamy na Czerwoną Ławkę nie mogąc się nadziwić możliwościom narciarskim Słowackiej strony Tatr. Na przełęczy robi się ciasno, a od dwóch stron podchodzą kolejni, dlatego też oraz ze względu na dość zmrożony śnieg, decydujemy się na zejście kilkunastu metrów na rakach, skąd zjeżdżamy na dno Dolinki Lodowej. Po raz kolejny muszę namawiać klubowych harpaganów na zdobycie dodatkowego przewyższenia, więc wchodzimy jeszcze na Lodową Przełęcz, skąd najlepszym zjazdem tego wyjazdu mkniemy aż do asfaltu w Starym Smokowcu. Pogoda jak marzenie. Nie znam statystyk dotyczących deniwelacji itp. ale po otarciach na moich stopach musiało być tego trochę.
W drodze powrotnej chłopaki nie dają mi zasnąć i po raz kolejny muszę słuchać o emeryturach górniczych, przodkach, pokładach 501 i innych skarbkowych baśni.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FHTR
Beskid Śląski - Malinowska Skała
Dzień miał być piękny, ale wyjechać mogliśmy dosyć późno. Padł więc pomysł, żeby powtórzyć świetną wycieczkę z poprzedniej zimy. Moją ulubioną drogą wznoszącą się po północnych zboczach Kościelca docieramy na Malinowską Skałę. Zjazd do doliny Potoku Malinowskiego kończymy tuż przed zachodem słońca. Śniegu nadal dużo i dobrego. Do źródełka spokojnie dało się dojechać na nartach. Około 580 m przewyższenia.
Tatry Zach. - jaskinia Kasprowa Niżnia
Żeńskie wyjście do Jaskini Kasprowej Niżniej. Zbiórka w Katowicach o godzinie 4:30. Ruszamy. Droga mija szybko - musiałyśmy się nagadać, bo dawno w takim składzie się nie widziałyśmy. Na miejscu okazuje się, że zimno jest zimniejsze niż miało być, maszerujemy szybko żeby się rozgrzać. Trochę rozgrzewa nas informacja, że bilety wstępu do parku znowu podrożały!!! (8zł!) Pod jaskinią dochodzi do nas ekipa kursowa z innego klubu. Szybko się przebieramy i biegniemy poręczować. Idzie nam sprawnie, aż do długiego korytarza, który jest zalany wodą. Zrzucamy nadmiar ubrań, pakujemy szczelnie do worów i przechodzimy na drugą stronę starając się nie myśleć o zimnie. Za wiszącym jeziorkiem woda na szczęście była zlewarowana i przechodzimy na sucho. Za Zapałkami trochę wspomagamy się opisem, ale pomimo to droga idzie nam sprawnie. Dochodzimy do Komory Gwieździstej, z niej dalej w kierunku Szczeliny. Nim do niej dotarłyśmy wybija godzina, którą wyznaczyłyśmy sobie na odwrót. Grzecznie zmieniamy kierunek i zaczynamy wycof. Tym razem woda w długim chodniku jest zimniejsza, za to na dworze już cieplej.
Zdjęcia:http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2Fkasprowa
SŁOWACJA: Niżne Tatry - Kralova Hola
Odludny teren, rzadko uczęszczany szlak z Liptowskiej Tepliczki na Kralovą Holę (1948) wskazywał 4,20 h podejścia. Na trasie nie spotkaliśmy żadnych turystów. Od pewnego momentu w ogóle nie przetarty. Najpierw dość nudne przejście doliną a potem ciekawy szlak lasem, kosówkami a na końcu otwartym terenem na "szklaną górę". Partie szczytowe były wywiane i zalodzone. Przy trochę większym nachyleniu bez raków ani rusz. Kombinując zakosami udaje nam się wejść na szczyt. Pogoda była jednak cudowna. Pełni obaw co do zjazdu po lodowej powłoce ruszyliśmy w dół trochę innym wariantem. Kanty nart ledwo trzymały śniegu jednak zjazd wbrew obawom okazał się całkiem przyzwoity, a niżej wspaniały i to z pięknym widokiem na sąsiednie Wysokie Tatry. Z końcem dnia docieramy do auta. Dystans 25 km, 1170 m przewyższenia.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FKralovaHola
AUSTRIA - Totes Gebirge i Niskie Taury - skitury
Myślałem, że uda się nam pojechać we czworo, ale ... temu coś wypadło, tamta się uszkodziła, a inny z kolei stwierdził, że na trzy dni to się nie opłaca. Wiedząc, że później długo nie będę miał możliwości pojechać w Alpy, postanowiłem wybrać się samemu. Tego typu format wymagał szczególnego doboru celów - bliskich i łatwych.
W piątek z parkingu w Polsterlucke (625) podchodzę do Prielschutzhausu (1420). Parkowanie w Hinterstoder jest jakimś tematem drażliwym; aby pozostawić samochód na dłużej należy udać się na odpowiedni parking za znakami i uiścić opłatę 15 EUR (do 7 dni). Teoretycznie można płacić kartą, a w praktyce znów przydały się zapasy monet. Narty zakładam po 20 minutach. Podejście szlakiem przez las na fokach jest dosyć trudne - i widzę, że krasowy charakter terenu i masa roślinności powodują, że zjazd pewnie będzie jeszcze trudniejszy. Po osiągnięciu chaty i odpoczynku ruszam jeszcze się domęczyć. W jakąś godzinę docieram na południowe zbocza szczytu Südliche Brotfall, na wysokość 1800. Widoczność znacznie się pogarsza, a i dzień powoli chyli się ku końcowi. Ponieważ jednak mam jeszcze siły, a śnieg jest świetny, zjeżdżam poniżej chaty, do wypłaszczenia na 1200 m. Dzięki temu odnajduję soft-shella, który najwyraźniej wypadł mi z plecaka na podejściu. Do schroniska docieram z powrotem jeszcze przed zmrokiem. W sumie wyszło mi tego dnia około 1400 m. W terenie nie spotkałem nikogo, ale pod wieczór, do nagrzanej już przeze mnie chaty dociera jeszcze trójka Czechów, a potem jeszcze niemieckojęzyczna para młodych ludzi.
W sobotę wychodzę o 8 rano. Moi współlokatorzy o tej porze jeszcze śpią, choć umawialiśmy się na wspólną pobudkę o siódmej. Niestety okna schronu zimowego są zasypane śniegiem a na dodatek zabite deskami, trzeba więc trochę więcej motywacji aby rano się wywlec z ciepłego śpiwora. Wszyscy w każdym razie mamy ten sam cel - Großer Priel (2515) - najwyższy szczyt gór Totes Gebirge. Do górnej krawędzi Kühkaru na 2200 idzie jak z płatka. Potem jest odcinek specjalny i aby dostać się na stromą przełęcz na 2320 trzeba zdjąć narty. Na szczęście jest bardzo korzystna, rzadko spotykana kombinacja warunków - miękki śnieg i I stopień zagrożenia lawinowego! Powyżej przełęczy droga prowadzi granią. Tu śnieg jest wywiany, choć nadal w wielu miejscach puszysty. Niestety chmury schodzą w dół i widoczność spada. Do tego wieje mroźny wiatr, a na wysokości 2460 grań poważnieje. Robi się wąsko. Trzeba by wyciągnąć raki i czekan, a ze szczytu tonącego we mgle i tak nie zjedzie się na nartach. Dochodzę do wniosku, że sprawy stały się trochę zbyt poważne jak na solowe wyjście i zawracam. Stromy odcinek z przełęczy 2320 jest niemal cały "zjeżdżalny", ale i tu postanawiam nie ryzykować przemykania się samemu miedzy skałami i schodzę w rakach. Dalej jest już prawie przyjemnie, gdyby nie schodząca coraz niżej gesta mgła. Da się zsuwać, ale przyjemności ze zjazdu nie ma. Na ok. 2000 przystaję na 15 minut i czekam na poprawę sytuacji. Na szczęście na krótką, wystarczającą chwilę pojawia się okno umożliwiające mi w miarę przyjemny zjazd do chatki. Błyskawicznie zbieram pozostawione tam manatki i zjeżdżam do znanego mi z poprzedniego dnia wypłaszczenia na 1200 m. Do tego momentu jest łatwo. Dalej to już droga przez mękę. Wąskie żleby, turniczki między którymi się trzeba mieścić, masa krzaków ... Wszystko z ciężkim plecakiem. Trochę niosę narty, ale szczerze mówiąc, powinienem odpuścić jeszcze bardziej.
Do auta docieram ok. 13:30. Zahaczając po drodze o Billę, przenoszę się do miejscowości Hohentauern. Z parkingu w "centrum" podchodzę do Edelrautehütte, zlokalizowanej na wysokości 1706 m. Co ciekawe, do chatki prowadzi całorocznie odśnieżana, płatna droga. Jest ona jednak utrzymana na biało i oficjalnie trzeba mieć na nią łańcuchy - których akurat nie miałem - więc zdecydowałem się na podejście piechotą. Przy pomocy znaków drogowych gmina próbowała mi wyjaśnić, że wybudowano nową drogę do parkingu, ale połapałem się w tym dopiero następnego dnia. Zaparkowałem więc w "centrum" wioski, co dodało mi jakieś 50 m i 15 minut do nominalnie 500-metrowego podejścia. Do popularnej i obsadzonej obsługą chatki docieram przed piątą. Nocleg z wyżywieniem kosztował mnie oczywiście znacznie więcej niż noc w chatce samoobsługowej ... ale jedzenie pod nos i piwo bezalkoholowe bardzo pomogły mi się zregenerować po 1600-metrowym dniu.
Schronisko było obłożone, ale nie do granic możliwości. Wieczorem na sali oprócz mnie konsumowała zastanawiająca grupa około 12 kobiet, trzy młode dziewczyny, trzech (innych) Czechów i czterodzietna rodzina. Ale w osiemnastoosobowej sali spałem tylko ja i Czesi ... którzy przez cały czas byli zresztą przekonani, że jestem Niemcem. Rano ruszam o ósmej jako pierwszy, natychmiast po śniadaniu. Najwyraźniej tylko mi się aż tak spieszyło. Po godzinie i czterdziestu minutach docieram na najwyższy w okolicy wierzchołek Großer Bösenstein (2448). Ostatnie 100 m wywianej grani aż do krzyża na szczycie przychodzi mi pokonać piechotą tam i z powrotem. Ale od przełęczy (znów 2320) czeka na mnie absolutnie fantastyczny zjazd. Znaczną część drogi do schroniska przebiega w puchu, w wielu miejscach nienaruszonym. Błyskawicznie zgarniam rzeczy z chatki i kontynuuję zjazd do parkingu, który również jest bardzo przyjemny - w rzadkim lesie i po miękkim śniegu. O 11:00 docieram do samochodu i jeszcze przed zmrokiem docieram z powrotem do Katowic. Ten dzień dodał do statystyk kolejne 800 m. W sumie wyszło więc 3,8 km w trzy dni.
Tatry Zach. - jaskinia Czarna
Klasyczna Czarna, wyjście dwuosobowe na dwie liny i 7 karabinków. Podejście zimowe, po udeptanych, aczkolwiek lekko przysypanych śladach. Łukasz nadał tempo, choć czasem, kiedy zwijał linę udawało mi się go wyprzedzić i wpiąć kilka karabinków. Do rekordu było daleko, ale zeszliśmy poniżej 6h. Zlotówka skuta lodem, a lodowe stalagmity i polewy znajdowały się jeszcze na końcu sali Ewy i Hanki. W drodze powrotnej piękne zimowe widoki, mało ludzi i przepyszny zjazd na worze.
Zdjecia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2Fczarna
Beskid Żyw. - Romanka i Rysianka na skiturach
Zaparkowaliśmy na znanym parkingu, gdzie potok Cebulowy wpływa do Sopotni. Tym razem kierujemy się na zbocza Romanki. Podchodzimy na przełaj, przy okazji odkrywając piękne tereny. Nie spotykamy nikogo, nie licząc psa. Zamiast wprost na Romankę docieramy na Majcherkową. Poźniej tradycyjnie szlakiem kierujemy się na Romankę i dalej na Rysiankę, gdzie spotykamy dość dużo turystów. Po wizycie w schronisku udajemy się w stronę Pilska. Niestety dosć późna godzina wymusza na nas zmianę decyzji, co okazało się później bardzo dobrym pomysłem. Postanawiamy zjeżdzać z Palenicy w kierunku Polany Cudzichowej, następnie bajecznym lasem w dół i poźniej wzdłuż potoku (chyba odnoga potoku Cebulowego). Trasa zjazdu okazała się świetna, piękny zjazd w idealnym puchu, sama radość. Uznaliśmy to za odkrycie sezonu i fajną alternatywę dla klasycznego zjazdu Potokiem Cebulowym. Suma podejść wyszła nam około 1000 m i 13 km dystansu.
Tatry Zach. - skiturowa wycieczka na Trzydniowiański Wierch
Po akcji w jaskini trochę mięśnie bolały lecz pogoda była piękna więc grzechem byłoby nie pójść w góry. Z Kir przez dol. Kościeliską na Ornak (Łukasz w jaskini stłukł kolano więc wyjście kończy przy schronisku) i dalej na Iwaniacką Przełęcz. Stąd zjazd do dol. Chochołowskiej w przepysznym puchu. Z Chochołowskiej podejście pierwszym czerwonym szlakiem na Trzydniowiański Wierch. Od razu widać było, że warun jest po prostu boski. Na grani wprawdzie było wywiane (na ostatnim podejściu założyłem nawet raki) lecz i tak nie zmieniało to wiele postaci rzeczy. Zjazd mniej więcej drogą podejścia lecz po nietkniętym puchu, który w zasadzie nie powodował oporu dla nart. Po stromych zboczach po prostu się spływało w rozkosznym poczuciu "nieważkości". Z Chochołowskiej jeszcze na koniec czarnym szlakiem podejście pod Diabliniec i zjazd dol. Lejową do Kir. 1842 m deniwelacji i 27 km dystansu.
Trasa: http://foto.nocek.pl/image.php?showall=&path=.%2F2022%2FZimna%2Ftrasa.jpg&startat= ,
Profil: http://foto.nocek.pl/image.php?showall=&path=.%2F2022%2FZimna%2Fprofil.png&startat=
Tatry Zach. - jaskinia Zimna
Idziemy z Iwoną do Zimnej. Zdecydowałyśmy, że nie chcemy towarzyszyć naszym kursantom, żeby móc się bardziej zmęczyć i samodzielnie wspinać oraz poręczować. W drodze do jaskini Towarzyszymy Rysiowi i kursantom z myślą, że wyprzedzimy ich w przebieraniu i pójdziemy przodem. Niestety! Przed nami wchodzi do jaskini ekipa kursowa z innego klubu, przez co znajdujemy się w ,,potrzasku” nie jesteśmy w stanie ani wyprzedzić, ani nie możemy się zbytnio ociągać bo za plecami słychać głosy ,,naszych”. Pod Progiem Wantowym idziemy zwiedzać Salę Gotycką i zerkamy do Syfonu Zwolińskiego. Liczymy, że uda nam się wyminąć ekipę idąc obejściem Czarnego komina. Przeliczyłyśmy się i dochodzimy do ekipy przed nami kiedy już wspinają Szklany Prożek.
I już miałyśmy po raz kolejny czekać w kolejce za kursem, ale szybka reakcja Iwony i wspólny spręż sprawiły, że udaje nam się uciec wspinając Beczkę w ekspresowym tempie. Wymieniamy się na kolejnych wspinaczkach prowadzeniem. Jeszcze w okolicach Chatki minięta ekipa depcze nam po piętach, ale dalej idziemy już same. I tak do końca. Kończymy razem z kursantami już po ciemku. Spod jaskini ruszamy przodem, żeby Iwona mogła jak najszybciej ruszyć w drogę do domu.
http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2022/zimna2
Tatry Zach. - jaskinia Zimna
Kolejne w tym sezonie wyście kursowe do jednej z jaskiń zimowych odbyło się w sobotę 26 lutego. Tym razem w planie była Jaskinia Zimna i dotarcie do Chatki. Z bazy noclegowej wyruszyliśmy chwile po 8 rano i sprawnym krokiem przez dolinę Kościeliska dotarliśmy w okolice otworu. Na miejscu spotkaliśmy się z inna ekipa grotołazów, która właśnie kończyła przebierać się i wchodziła do jaskini tuż przed nami. Do jaskini weszliśmy chwile po 10 i bardzo sprawnie przemieszczaliśmy się przez różnej wielkości korytarze i szczeliny. Mijając Sale z Przepływem, a później Jeziorko z Zakrętem padały dwukrotnie pytania: „czy to już Ponor?”, za trzecim razem Rysiek w końcu już potwierdził tak to jest Ponor. Na nasze szczęście Ponor był drożny i obyło się bez brodzenia w wodzie. Niemniej jednak przebrnięcie przez zalane korytarze skutkowało tym, że po kolana byliśmy już w błocie. Nie dziwi więc nazwa pierwszego progu jaki napotkaliśmy. Trochę liczyliśmy że ekipa przed nami zostawi liny ułatwiając nam trochę zadanie jednak przez cala trasę de-poręczowali wszystko za sobą zmuszając nas do pokonania wszystkiego samemu. Błotny próg na ochotnika próbował przejść Lukasz, jednak bardzo szybko się poddał. W mgnieniu oka do akcji ruszył Rysiek, brawurowo pokonując Błotny Próg „metoda tradycyjna”, umożliwiając tym samym bezpieczne przejście dla kursantów. Do kolejnych wspinaczek przez Próg Wantowy na poziomie IV i Czarny komin (na poziomie V+) prawie „na ochotnika” wytypowaliśmy Tomka. Mimo jego dużego doświadczenia wspinaczkowego Tomka, dało się słyszeć kilka niecenzuralnych słów podkreślających poziom trudności wspinaczki. W między czasie jeszcze przed Progiem Wantowym Daniel udał się na zwiedzanie w stronę Syfonu Zwolińskich aż do momentu, w którym woda w gumiakach osiągnęła poziom alarmowy. Beczkę udało się pokonać całkiem sprawnie, w Białym Kominie ominęło nas poręczowanie, bo użyliśmy liny, która jest tam na stałe. Ostatnia wspinaczkę tego dnia poprzez Biały Komin również przekazaliśmy Tomkowi. Ostatni odcinek tuz przed Chatka zaporęczował Daniel wymijając się w tym momencie z powracającą ekipa grotołazów, która szła przed nami. Do Chatki dotarliśmy ok godziny 15:30, po chwili odpoczynku zebraliśmy się w drogę powrotna. Wszystkie liny powrotne de-poręczowaRysiek z Damianem. Wyjście z jaskini nastąpiło o godzinie 18:30.
Na bazie czekała nas przykra wiadomość. Zmarła pani Krystyna Glista, u której często "bazowaliśmy" przez szereg lat.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FZimna
Bieszczady - skitury
W bardzo słoneczny czwartek z dwoma psami wychodzimy na Duże Jasło (1153). Na szczycie wietrznie. Zjeżdżamy grzbietem w kierunku Szczawnika, a następnie do doliny potoku Pod Boweniem. Zjazd pyszny, w dużej mierze po przybyłym poprzedniego dnia puchu. Psy lubią ganiać za narciarzami po lesie, ale trzeba robić im przystanki dla złapania tchu. W sumie 480 m deniwelacji. Na trasie spotkaliśmy dwoje piechurów i dwóch drwali.
W piątek samotnie odbywam wycieczkę inspirowaną trasą tegorocznego Pucharu Połonin. Najpierw trawersuję ze Strzebowisk drogą rowerową, następnie podchodzę na grzbiet nieco na zachód od wierzchołka Fereczatej. Stąd zjeżdżam do doliny potoku Bystrego, po czym zakładam foki i wchodzę z powrotem na grzbiet, na Duże Jasło. Dalej zjeżdżam sprawdzoną trasą, jak poprzedniego dnia. Śnieg już nieco cięższy, ale nadal bardzo przyjemny. Wyszło niecałe 900 m przewyższenia. Nad głową przez cały dzień posępne chmury. Na trasie nie spotkałem nikogo.
W sobotę przed powrotem do domu wypuszczamy się na szybką wycieczkę z Jaworzca na północne zbocza doliny potoku Kobylskiego. Razem z Olą i Kawą wychodzimy na nienazwaną przełęcz w grzbiecie odchodzącym na zachód z Wysokiego Berda. Mimo północnej wystawy, śniegu w lesie jest dosyć mało. Na zjeździe miejscami walczymy ze zmrożonym podkładem i z gęstym poszyciem. Co ciekawe, jedyny upadek miał miejsce podczas wypinania się z nart. Deniwelacja raptem 350 m, ale to też był dobry dzień. Zażyliśmy słońca. Po drodze nie spotkaliśmy nikogo.
Beskid Żywiecki - Lipowska i Rysianka + Magurka Wilkowicka
Korzystając z możliwości załapania się na nocleg w schronisku na Hali Lipowskiej, rezerwuję go z rana. Zachęcają prognozy przewidujące solidny opad następnego dnia. Mam zamiar dotrzeć jak najszybciej. Być może uda się oddać jakieś kontrolne zjazdy. Niestety proza życia codziennego zajmuje zbyt dużo czasu. Na parking w Złatnej Hucie docieram około 18.00. Szybkie klejenie fok, przebieranie i start. Tuż po starcie zaczyna bardzo mocno wiać. Chcąc uniknąć "latających" drzew zmieniam plan na podejście i idę nie szlakami tylko przecinkami i polanami mniej więcej równolegle do żółtego szlaku. Na górze wieje mniej, wiec zbliżam się a na koniec dołączam do szlaku niebieskiego. W między czasie dokładnie przyglądam się warunkom na polanach i w lasach. A dobrze nie jest. Betony, lodoszreń, szreń łamliwa. Wszystkiego po trochę. Nie wygląda to dobrze. Po około 1h podejścia melduję się w schronisku. Na szczęście bufet jeszcze działa (jak się później okazało wyjątkowo długo tego dnia) a więc udaje się załapać na pierogi i złocisty nektar. Po zadomowieniu się w pokoju, siedzimy na posiadówie w jadalni tocząc debaty o planach na następny dzień. Ja akurat takowego nie mam. Założenie jest jedno - dużo zjeżdżania, mało chodzenia. Na spoczynek udajemy się około północy. Z częścią współlokatorów decydujemy się wstać wcześniej i udać się bejrzeć wschód słońca - najlepiej z Hali Rysianka.
20.02.2022
Godzina 6 minut 30, kiedy pobudka zabrzmiała... Jakoś nikomu nie chce się wstać na ten wschód. Wszyscy zgodnie twierdzą, że pogoda kiepska, że widoków nie ma. Ale skoro już wstałem - postanawiam skorzystać z dnia od samego rana. Wskakuje w schroniskowy dresik, skiturowe buty i postanawiam sprawdzić tą kiepską pogodę. Dołącza do mnie Agnieszka z Poznania. Szybkim tempem (z buta) udajemy się na Rysiankę. Pogoda okazuje się piękna, a wschód nad wyraz ładny. Zadowoleni, że jednak ruszyliśmy się wracamy do schroniska na śniadanie, bogatsi o kilka niezłych fotek tego zjawiskowego wschodu. Niestety opadu - dla którego tak naprawdę tu przyszedłem dalej nie ma. Zaczynam myśleć nad planem B. W między czasie czekając na śniadanie. Aż tu nagle zaczyna się. To prawdziwy śnieżny armagedon. Kładzie, aż miło. Śniegu przybywa w oczach. Gdy wszyscy boją się warunków (niestety poruszają się pieszo) i uciekają jak najszybciej, ja odkładam wyjście do koło 9.30. Pierwszym celem jest Rysianka - szczyt. Warun podejściowy bardzo dobry, szybka przepinka do zjazdu i odpalam pierwszy zjazd najpierw halą, później rynną w stronę Sopotni. Warunki może nie idealne ale co najmniej bardzo dobre. Zakładam pierwszą linię. Zjeżdżam do połowy rynny - czyli najlepszy fragment tego zjazdu. Szybko przepinam się do podejścia i szybkim tempem udaję się z powrotem na górę. Tym razem odpuszczam szczyt. W między czasie wiatr bardzo się wzmógł. Szkoda jednak tak dobrego warunu. Błyskawicznie przepinam się więc do zjazdu. Tym razem pada na zjazd w stronę Złatnej. Ten fragment Hali znam najlepiej, więc dobrze wiem jak wybrać linię zjazdu, żeby jechać w pięknym nawianym puchu, z dala od przewianych lodowych poletek. Zjazd jest piękny. Niemal idealny. Śnieg chyba najlepszy w tym roku! Udaję się wyrzucić spod nart kilka firan. Zjeżdżam halę i fragment lasu - dalej nie ma sensu męczyć. Ponowna przepinka i w górę na Rysianke. Wiatr dalej szaleje, a ja już trochę zmęczony postanawiam wrzucić do organizmu trochę kofeiny. Więc robię sobie małą przerwę w schronisku. Niestety mój czas szybko się kończy. Trzeba zjeżdżać do Złatnej. Tu zostawiłem sobie perełkę na deser. Zjeżdżam Halę Lipowską, dalej słupami i lasem. Ten zjazd to bajka. puch, nawiane prawie metrowe dropy. Stawiam kilka potężnych firan. W lesie trochę mało śniegu na wylodzonym podkładzie. Poruszam się więc troszkę bardziej zachowawczo (niestety zjeżdżam samotnie). Odpuszczam więc dwie nastromione ścianki na rzecz bardziej wypłaszczonych wariantów. Wkrótce docieram do pożarówki i Łąk w Złatnej. Niestety widać tam duże działania związane ze zrywką. Nie chcę ryzykować, zwłaszcza, że po ostatniej odwilży na dole śniegu nie ma aż tak dużo. Wybieram więc wariant klasyczny czyli do mostka i końcówkę zjeżdżam czarnym szlakiem. |To był chyba najprzyjemniejszy zjazd tego sezonu. Oj gdyby było +10cm świeżego śniegu w lesie to było by bajecznie. Na dole szybko się przebieram i udaję się do Bielska Białej na obiadową pizzę ze znajomą. Pizza zjedzona - czas więc troszkę ją spalić. Zabieramy więc psa Szrotkę i udajemy się na Magurkę Wilkowicką. Podejście szybkie od Przełęczy Przegibek. Śniegu zostały śladowe ilości. Jednak podejście śliskie, mocno wylodzone. Podchodzimy pożarówkami i stokówkami. Na górze jesteśmy tuż przed zachodem słońca. Nie wchodzimy do schroniska tylko szybkim tempem schodzimy w dół. Tym razem wybieramy zejście niebieskim szlakiem. Szybka akcja - pomimo, że tempo wycieczki było raczej spacerowe. To był zdecydowanie dobry weekend.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FLipowska%2BMagurka
PORTUGALIA: Wspinaczka w rejonie Rocha da Pena
Skalny mur w południowej Portugali w prowincji Algarve umożliwia jednowyciągowe wspinaczki sportowe na sporej ilości dobrze obitych dróg. Robimy 10 dróg w przedziale od V+ do VI.2 Rejon piękny z widokami na morze. Ludzi brak.
Beskid Żywiecki - Rysianka + Lipowska
Środa, a więc czas na tradycyjną skiturową grupówkę. Tym razem pada na Rysiankę i Lipowską. Z parkingu w Złatnej Hucie startujemy około 19. Tym razem podchodzimy bezpośrednio na Halę Rysianka czarnym szlakiem. Pogoda dość dobra. Bardzo ciepło. Na górze po mimo alertów wiatr znośny. Docieramy do schroniska i zaglądamy do środka aby coś przekąsić. Następnie udajemy się na Halę Lipowską. Mijamy schronisko i udajemy się pod wyciąg. Tu przepinka do zjazdu. Jedziemy najpierw wzdłuż starego wyciągu, następnie na wprost lasem. Przecinamy niebieski szlak i wzdłuż potoku dojeżdżamy do porażówki, którą (miejscami oczywiście skracając drogę przez łąki ) dojeżdżamy do czarnego szlaku na wysokości mostku. Warunki śniegowe do zjazdu grubo średnie. Na górze mocno zmarznięty śnieg, później kawałek cukrów, a na koniec ciężkie mokre śniegi, mocno łapiący. Przyjemność ze zjazdu jedynie mieli Ci, którzy mieli narty 100+ pod butem. Tura ciekawa, pogoda dopisała. Jazda w bukowych laskach po nocy zawsze na plus. Mam nadzieję, że śniegi się jeszcze długo utrzymają.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FRysianka
Mały Szlak Beskidzki
M. in. trójkowe zagrożenie lawinowe w Tatrach i konkretne opady śniegu w Beskidach (po drodze było jednak ocieplenie) nasunęły plan narciarskiego przejścia tzw. Małego Szlaku Beskidzkiego (MSB). Szlak ten wiedzie wierzchowinami Beskidu Małego, Makowskiego i Wyspowego. Wysokości niewielkie bo najwyższy punkt to 1022 m (Luboń) lecz w kilku miejscach zejścia do dolin rzecznych zwiększają całą deniwelację. Przejście z Bielska Białej Straconki do Rabki Zaryte zajęło 5 dni. Pokrywa śnieżna bardzo niejednolita lub całkowity jej brak. W Beskidzie Małym śniegu dość sporo zwłaszcza w górnych partiach więc przejście typowo narciarskie. Beskid Makowski to tragedia z śniegiem co przekładało się na niesienie nart. Tylko kilka zjazdów po zlodowaciałym śniegu lecz też całkiem fajny zjazd z Lubomira. Beskid Wyspowy to głównie zeskorupiały, twardy śnieg więc narty także użyte tylko do zjazdów. Fajne i dość emocjonujące zjazdy były z Lubogoszcza do Mszanej Dol. i z Lubonia do Rabki. Przebyty dystans to 141 km i 6160 m deniwelacji. Pogoda generalnie nie zbyt zimowa. Pochmurno, raz nawet deszczowo ale również 3 dni ze słońcem przy małym minusie. Na pewno przy większych śniegach szlak warty uwagi.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FMSB
Beskid Żyw. - Redykalny Wierch
Pogoda super. Miało wiać ale nie wiało. Pełne słońce. Zacząłem w Złatnej niebieskim szlakiem kierunek na Hale Lipowską. Wybrałem ten szlak bo jest mało przechodzony, dość długi, pięknie widokowy i tak też było. Spotkałem po drodze 2 turystów. Szedłem sam, swoim tempem, sam z moimi myślami. Wszystkie piękne widoki były tylko dla mnie, ja sam, śnieg, narty i góry. Co może być piękniejsze. I tak przez kilka godzin. Nie wchodziłem do schroniska. Gdy doszedłem na grań do Hali Lipowskiej i żółtego szlaku skręciłem w lewo - kierunek na Boraczy Wierch. Dalej do Radykalnego Wierchu a tam kończy się dla mnie grań. Tam zaczynam zjazd do dołu doliny. Trzeba się już trochę pośpieszyć, słońce zaczyna zachodzić a chciałbym zjechać jeszcze za dnia. Gdy byłem na Zapolance zrobiło się całkiem ciemno, a tam bez szlaku zjechałem do samochodu gdzie 7 godzin temu zacząłem wycieczkę.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FRedykalnyW
Tatry Zach. - Jaskinia Miętusia
Ostatnie próby wyjścia do jaskini były zakłócane przez decyzje administracyjne wydawane przez stosowne organy państwa na kolejnych naszych klubowiczów, w tym również na mnie. W związku z czym bezowocnie mijały kolejne weekendy. W między czasie udało się skontaktować z wyprawowym kolegą, któremu obiecałem pomoc w reporęczu/deporęczu zdeponowanych w jaskini Miętusiej lin, które pozostały w jaskini po odcięciu ich przez zalany z powodu odwilży Wiszący Syfonik. Postanowiliśmy urozmaicić akcję o biwak w jaskini, co było też wymuszone późnym wyjazdem Kacpra z Poznania (albo chcieliśmy zaoszczędzić na noclegu u Gaździny, typowe poznańskie podejście ;) ). Po odebraniu Kacpra z dworca PKP w Katowicach i dojeździe do Kir, docieramy ok. 23 pod otwór Miętusiej, a w samej jaskini meldujemy się 30 min później. Do Błotnych Zamków docieramy przed 1 w nocy i zastanawiamy się do co robić, czy próbować zrobić Wielkie Kominy, czy zakładać nasz biwak. Pora była już późna, percepcja z każdą minutą gorsza, to rozsądnie było się najpierw przespać. Biwak rozbiliśmy w Błotnych Zamkach na jedynej płaskiej platformie pomiędzy Kominami a Prożkiem Beaty, która była idealna pod mój namiot - klasyczne dwuosobowe iglo. Zasnęliśmy po 2 w nocy i wstaliśmy 6h później. Po śniadaniu i porannej toalecie zawitaliśmy na dnie Wlk. Kominów (byłem w nich pierwszy raz, bo na kursowym wyjściu było zdecydowanie więcej wody, a na dworze temperatura ok. -25C i podjęliśmy kolegialną decyzję, aby się wtedy nie moczyć lub jednoosobowo taką decyzję podjął Instruktor - nie pamiętam;) ). Następnie po spakowaniu klamotów do worów, ruszyliśmy w stronę wyjścia, zbierając po kolei liny Kacpra. Po drodze w Kaskadach mijamy ekipę z Krakowa. Idzie w miarę sprawnie, tylko w Rurze więcej trzeba było się napocić, pomimo tego, że Kacper dał mi fory i nierówno podzielił liny pomiędzy nas. Na zewnątrz jesteśmy po 14. Po przepakowaniu i przebraniu się wyruszamy do auta. W dolinie tłumy, co nie było dziwnym zjawiskiem, bo pogoda była cudna w ten weekend.
Tatry Zach. - Jaskinia Kasprowa Niżna
Wyjście kursowe. Jaskinia leży blisko. Sprzętu trzeba niewiele. To też tym razem kursanci zebrali się silnym składem. Sprawny dojazd. Krótkie dojście w dobrych warunkach śniegowych. Po chwili całą ekipą meldujemy się pod otworem jaskini. Przebieramy się w środku i po chwili ruszamy w głąb. totalnie suche najniższe miejsce korytarza wlotowego dobrze rokuje. Całość idzie nad wyraz sprawnie. Szybko docieramy do Gniazda Złotej Kaczki - jest sucho. W Długim Chodniku jest woda - ale tylko do kolan - więc obywa się tylko na zdjęciu skarpet i przechodzimy bez zbędnych kąpieli. Ostatecznie kursanci docierają do Zapałek. Po krótkim zwiedzaniu wracamy. Powrót również bardzo sprawny. W dobrych nastrojach meldujemy się około 15 przy samochodach.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FKasprowaNizna
Beskid Śl. - Magurka Wiślańska
Śniegu moc. Doliną Kameszniczanki od leśniczówki Na Golechowce startujemy w głębokich śniegach. Wkrótce słoneczny pejzaż zmienia się w stosowną do pory roku kurniawę. Nie przetartymi ostępami po pokonaniu strumienia wydostaliśmy się na grzbiet wyprowadzający na szczyt Magurki Wiślańskiej (1140). Smagani śniegiem szybko śmigamy w dół w lekko zsiadłym puchu. Zjazd piękny aż do doliny. Niżej temperatura oscylowała około zera więc na ostatnich metrach kleił mi się śnieg do nart ale to szczegół nie zmieniający wrażenia pięknej skitury. Deniwelacja - 565 m, dyst. - 10 km w śnieżycy i głębokim śniegu.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2022/MagurkaWislanska
Beskid Śl. - Skrzyczne
Takich warunków na skitur w Beskidzie Śląskim się nie odpuszcza. Startujemy od Hotelu Zimnik i podchodzimy niebieskim szlakiem do schroniska. Śniegu niesamowicie dużo. Niestety wiatr okazał się bezlitosny-jego porywy niemalże przewracają mnie na podejściu. Wyziębnięci docieramy do schroniska tuż po 10. Zjazd w puchu to marzenie i nawet wiatr już mi nie przeszkadza. Końcowy odcinek już troszkę gorszy ale i tak zaliczam ten wyjazd do bardzo udanych.
Beskid Śl. - Malinowska Skała
W piątek po pracy postanawiamy zrobić krótkie wyjście kondycyjne. Pada ma Malinowską Skałę. Tym razem planujemy podejść od strony Ostrego. Parkujemy w dolinie Zimnika. Zapinamy narty i najpierw asfaltem, następnie pożarówkami, później stokówkami a na końcu totalnie na azymut docieramy na szczyt Malinowskiej Skały. Do podejścia warunki bardzo dobrze. Śniegu kupę (w niektórych miejscach wchodziły całe kijki). Na grani i szczycie bardzo silny wiatr. Do przepinki zjeżdżamy więc kilka metrów poniżej, aby schować się za świerkiem. Po przepince zjeżdżamy najpierw do żółtego szlaku, następnie wzdłuż niego dojeżdżamy do ruin, gdzie odbijamy w lewo na stokówkami, a następnie pożarówkami zjeżdżamy do asfaltu, by ostatni odcinek przełyżwować do samochodu. Zjazd totalnie bez emocji (można było usnąć). Śniegi na samej górze bardzo przyjemne, z każdym metrem w dół jednak coraz bardziej mokre i ciężkie. Wypad totalnie kondycyjny.
Beskid Żyw. - Pilsko
Zachęcony wczorajszym warunem rzucam propozycję turowania Bartkowi. Jest decyzja pozytywna. A więc w niedzielę nieco później wyjeżdżamy w stronę Korbielowa. Prognozowany silny wiatr nas nie zniechęca. Szybko się przebieramy i ruszamy w górę. Niemal już tradycyjnie wybieramy podejście przez Byka i Solisko. Niemal od razu podejmujemy decyzję, że odpuszczamy szczyt, a nawet nie będziemy wychylać nosa z lasu. tak więc dochodzimy przez Solisko do czerwonego szlaku. Warunki śniegowe doskonałe. Cały czas pada śnieg. Ślady są zasypywane w tempie błyskawicznym. My udajemy się bezpośrednio w górę na granicę lasu. Kiedy docierają do nas coraz mocniejsze podmuchy postanawiamy się przepiąć do zjazdu. W bardzo głębokim, świeżym śniegu, leżącym na solidnym podkładzie zjeżdżamy do podnóży Soliska. Tu przepinamy się do podejścia. Kolejnym celem jest Hala Miziowa. Niestety przekraczając ostatnie żeberko schodzące z Pilska uderzają w nas tak mocne podmuch, że postanawiamy zawrócić. Tu najpierw zjeżdżamy na fokach, następnie w dogodnym miejscu dokonujemy kolejnej przepinki do zjazdu. Tym razem objeżdżając Solisko zjeżdżamy mniej więcej droga naszego podejścia, by po chwili odbić mocno w prawo. Teraz dość stromym i szybkim zjazdem mniej więcej z lewej strony Potoku Glinne zjeżdżamy do Jaworzyny. tu niestety po dotarciu do drogi kolejna przepinka i tym razem poboczem drogi 945 udajemy się w stronę Korbielowa. Na obrzeżach Korbielowa odbijamy w lewo i wzdłuż stoków obchodzimy z lewej strony lasek, później przez polankę i jeszcze kilka metrów zjazdu na fokach drogą i jesteśmy na parkingu - skąd startowaliśmy. Wypad bardzo udany. Warunki rewelacyjne i jedne z najlepszych zjazdów tej zimy w pięknym białym, świeżym puchu.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FPilsko3
Beskid Żyw. - Hala Lipowska
W sobotnie popołudnie udajemy się do Złatnej celem podziałania skiturowego w regionie i biwaku. Ogólnie mamy zostać na dwa dni i zrobić tyle, na ile starczy sił. W drodze decydujemy, że biwakujemy na dole. Po przyjeździe robimy więc szybki przepak, alby pierwsze i ostatnie podejście tego dnia zrobić jak najbardziej na lekko. Nasz linia podejścia to esencja tego wyjazdu. Udajemy się na wprost, wzdłuż (a właściwie wręcz korytem) potoku. Nie raz musieliśmy przekraczać potok to na jedną, to na druga stronę. Śniegu mnóstwo. Przeprawy ułatwiają śnieżne mostki, z których ochoczo korzystamy. Dość szybko zdobywamy wysokość. W końcu docieramy do najwyższej drogi pożarowej. Drogą tą dochodzimy do słupów, wzdłuż których udajemy się przez Halę Lipowską. W końcu docieramy do starego wyciągu i wzdłuż niego do szlaku żółtego i niebieskiego. Stąd już tylko chwila i jesteśmy w schronisku. Tu przy gorącej czekoladzie i złocistym nektarze prosto z cieszyńskiego browaru omawiamy plan na dzień następny. Tak mija nam około półtorej godziny. W końcu przyszedł czas, aby zjechać na biwak. Wybieramy zjazd wzdłuż niebieskiego szlaku aż do żółtego, by na koniec dojechać do szlaku czarnego i nim dotrzeć na parking - gdzie mieliśmy spędzić noc. Niestety już po kilku metrach staje się rzecz najgorsza. Koledze rozpada się jedno wiązanie. Na szczęście tylko tył. Wiemy już, że tym samym nasz biwak właśnie się skończył. Na szczęście dopadały ogromne ilości śniegu, co strasznie spowalnia zjazd, ale dzięki temu udaje nam się bezpiecznie zjechać na dół. Właściwie to cały zjazd wykonujemy na wprost. Skręcamy jedynie aby wyminąć dość nie licznie wysiepujące przeszkody. Warunki zjazdowe bardzo dobre. Śniegu wręcz za duże. Po dotarciu na parking nie pozostało nic innego jak spakować sprzęt i wrócić do domów. Szkoda bo warun perfekcyjny.
Beskid Śl. - Magurka Radziechowska
Trochę opóźniony start z Lipowej (zakopaliśmy się samochodem na parkingu) doliną Leśnianki a potem bez szlaku boczną dolinką na szczyt Magurki Radziechowskiej (1108). 560 m deniwelacji lecz od doliny w zupełnie nieprzetartym terenie a śniegu było dużo. Pogoda nie zła. Ludzi po za szlakiem nie spotkaliśmy żadnych. Zjazd przepiękny bo w cudownym puchu.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FMagurkaRadziechowska
Jura - Jaskinia na Tomaszówkach Górnych oraz Jaskinia Biała Dziupla
Plan był prosty. Po pracy jedziemy zwiedzić jaskinię Biała Dziupla. Spotykamy się na parkingu pod Łabajową i po przebraniu i spakowaniu wesołą gromadką udajemy się w kierunku Tomaszówek Górnych. Na miejscu rozpoczynamy poszukiwania otworu. Jest ciemno, a nie chcąc drażnić miejscowej ludności działamy bez czołówek. Najpierw szukamy otworu wspólnie, później każdy na własną rękę, aż w końcu samoistnie dzielimy się na dwie grupy. Jakub działa wspólnie z Anią, a Łukasz z Emilem. Pierwsza grupa szybko odnajduje otwór i rozpoczyna odkopywanie. Natomiast Łukasz z Emilem natrafiwszy na otwór jaskini na Tomaszówkach Górnych. Jaskinia krótka ale bardzo obszerna. Z wielkim otworem wejściowym - ale dla nas mało interesująca zwiedzanie zajmuje kilka minut i już po chwili obie grupy spotykają się pod otworem celu właściwego. Ania z Jakubem odgruzowali już całkiem sporo. Łukasz z Emilem przyłączają się do odkopywania otworu. Już po chwili wejście do jaskini Biała Dziupla jest otwarte. Wiążemy linę do drzewa. Pierwszy wchodzi Łukasz. Za ciasnym otworem znajduje się mały korytarzyk/salka. Za Łukaszem idzie Ania następnie Emil i Jakub. Następnie ciasnym przełazem przechodzimy do obszernej salki. Łukasz i Ania cisną przodem, Emil i Jakub gonią. Kolejnym ciasnym przełazem wchodzimy do małej salki, której ściany i strop pokryte są mlekiem wapiennym, które również w sporych ilościach zalega na spongu. kolejnym ciasnym przełazem wchodzimy do ostatniej sali w jaskini. Właściwie jest to wielka salostudnia. Najpierw schodzimy bardzo śliską, gliniastą pochylnią, następnie zjeżdżamy 8 metrową studnię. Na dnie meldujemy się w kolejności Łukasz, Emil, Ania. Jakub stając nad progiem studni postanawia poczekać na górze. Na dnie szybka przekąska. Jak to z Emilem na wyjazdach bywa radlerek też musiał być :). No to do góry. Najpierw idzie Łukasz. Na górze salostudni spotyka czekającego Jakuba. Razem przechodzą do obszernej sali. Ponieważ na dworze śnieg i wiatr, to tu się rozszpejamy, zwijamy liny i szykujemy do odwrotu. Następnie dochodzą Ania i Emil. Gdy wszystko już jest gotowe wychodzimy na zewnątrz. Teraz tylko zakopać otwór jaskini, zamaskować i wrócić do samochodów. Jaskinia Biała Dziupla jeste bardzo ładnym, stosunkowo nowym obiektem na jurze. Jeszcze nie zadeptanym. Szczerze polecam wszystkim odwiedzenie tej jaskini
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FBialaDziupla
Beskid Żyw. - Pilsko nocą
Środa to dobry dzień na tury. Po problemach z dojazdem udaje nam się w końcu w stawić w komplecie na parkingu w Korbielowie. Razem jest nas 6 osób. Spokojnym towarzyskim tempem udajemy się w górę. Trasa - to moje ulubione podejście przez Byka i Solisko. Śnieg jest. Nastroje dopisują. Po drodze toczą się różne dyskusje na tematy sprzętowe, śniegowe, najlepsze zjazdy w Beskidach, ale również zostają poruszone tak ważne problemy jak wyższość ogórków mętnych nad tymi nie mętnymi. Bez pośpiechu idziemy do góry. Jest wyjątkowo ciepło. Niestety nic co dobre nie trwa wiecznie... W górnych partiach widoczność na maks 10-15m. Wiatr dość silny. Zgodnie stwierdzamy, że na szczyt nie ma co iść. Trawersujemy więc pod kopułą szczytową do czarnego szlaku. Przepinamy się w dość komfortowych warunkach między choinkami - około 200m od polskiego wierzchołka. Pierwszy odcinek pokonujemy poza trasami narciarskimi. To była esencja tego wyjazdu. Zjazd w bardzo przyjemnych śniegach, końcówkę pod schronisko na Hali Miziowej pokonujemy trasą. Do parkingu zjeżdżamy nartostradą przez Buczynkę, a następnie stokiem. Warunki śniegowe bardzo dobre, ale w kilku miejscach można się było natknąć na niespodzianki. Integracje kończymy około północy i rozjeżdżamy się do domów. Zdecydowanie udany wyjazd.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022
Beskid Śl. - Czantoria
Słonecznie, bezwietrznie i z lekko kąsającym mrozikiem, czyli idealne warunki pogodowe i nie złe śnieżne. Z Polany podchodzimy początkowego doliną Suchego Potoku a później wbijamy się z grzbiet Kończana, którym bez szlaku podchodzimy aż na szczyt Czantorii nie spotykając nikogo. Finalne podejście dość strome. Z szczytu bardzo rozległe widoki. Zjeżdżamy najpierw szlakiem a potem nartostradą gdyż w lesie pokrywa śnieżna jest jeszcze bardzo zmienna. Zrobiliśmy ok 10 km i 610 m deniwelacji.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2022/Czantoria2
Beskid Żyw. - Pilsko
Przez tydzień spadło nawet sporo śniegu. Tym razem z Korbielowa podchodzimy doliną Buczynki leśnymi drogami oraz na przełaj bez szlaków na Halę Górową. Stąd już szlakami na Halę Miziową (krótki postój w schronisku) i dalej na szczyt polskiego Pilska (1534). Warunki śniegowe na wyjściu nie złe choć śniegu do zjazdu w lesie ciut za mało (ale tylko ciut bo da się zjechać). Z szczytu zjazd nartostradami do Korbielowa a ostatni odcinek wzdłuż drogi do parkingu. Pogoda raczej mglista. Zrobiliśmy 960 m deniwelacji i ok. 14 km dystansu.
Tu zdjęcia i mapka: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FPilsko
Beskid Żyw. - Pilsko
Podejście przez Byka i zjazd nartostradą. Zrobilismy ok.12 km i 800 m prz.
Tatry Zach. - jaskinia Miętusia Wyżnia + szkolenie lawinowe
W końcu jest pierwszy zimowy wyjazd kursowy. Kursanci długo na niego czekali, bo wcześniej zawsze coś wypadało. Spotykamy się w piątek o 18.00 i razem ruszamy w stronę Tatr. Niestety ale cel główny - Jaskinia Kasprowa Niżnia jest zalana. Pozostaje skupić się na celu rezerwowym - Jaskini Miętusiej Wyżniej. Po dotarciu na kwaterę, szybka kolacja podczas której omawiamy strategię działania i plan na następny dzień. Później jeszcze szybkie rozdzielenie sprzętu, pakowanie i do spania.
15.01.2022 - Jaskinia Miętusia Wyżnia
Około 7.30 kursanci pod przywództwem Mateusza wyrusza na akcję. Po drodze nie zabrakło odpytki z topografii (może o jej wynikach nie będziemy się rozpisywać). Za grupą, na lekko goni Iwona, która tego dnia pełni funkcję dodatkowej pary oczu Mateusza - a zdecydowanie została bohaterem akcji, ale o tym za chwilę. Iwona dogania grupę, podczas lekcji topografii, na chwilę przed zejściem ze szlaku. Teraz wspólnie ruszamy w dalszą drogę. Na Wyżniej Równi Miętusiej jeszcze jedna lekcja topografii. Pogoda nas rozpieszcza. Słonko świeci. Śniegi idealne. Nie ma potrzeby zakładania raków. W dobrym tempie kierujemy się do żlebu i już po chwili jesteśmy na Małej Świstówce, a po chwili pod ścianą podejściową do jaskini. Tu przebieramy się. Tomek H. - zdecydowanie nasz najlepszy wspinacz na kursie na ochotnika deklaruje, że wywspina to podejście. Asekuruje Tomek B. Po kolei ładujemy się pod otwór. Stawkę, zamyka Łukasz, którego zadaniem jest podmianka liny na podejściu pod otwór. Pierwszym celem akcji jest Suche Dno. To zadanie dla Daniela, który poręczuje. Za nim oczywiście porusza się Mateusz a kolejny zjeżdża Łukasz. W między czasie Tomki i Iwona zwiedzają jaskinię. W końcu całą ekipą meldujemy się na dnie. Teraz czas na nasz kolejny cel - przejście za syfony. No to lecimy do góry. Łukasz, miał dziś swój dzień reporenczowania, więc wychodzi ostatni, zawijając za sobą sznurki. Po kilku minutach spotykamy się pod Błotnym Syfonem. Mateusz stara się namówić nas na przenurkowanie syfonu. Niestety solidarnie twierdzimy, że morsowanie to nie jest coś, za czym przepadamy. No nic trzeba czerpać. Rozstawiamy łańcuszek. I tu szok. Pierwszy wór - dziurawy. Drugi wór - dziurawy. Dopiero trzeci trzyma wodę. Żeby jednak nie tracić czasu czerpiemy na trzy wory. a więc wygląda to tak. Iwona czerpie. Tomek H. odbiera wór od Iwony i podaje do Daniela. Daniel do góry do Łukasza. Łukasz podpina wór do liny. Tomek B. wyciąga wór pod rurę i podaje do Mateusza, który opróżnia. Czerpanie idzie całkiem sprawnie. Po około 30 minutach Iwona stwierdza, że przechodzi na drugą stronę i zlewaruje resztę wody do syfonu Paszczaka. Nie wierzymy w to co słyszymy, a w największym szoku jest chyba Mateusz. Iwona szybko dociera na drugą stronę. Jednak nie wszystko idzie zgodnie z planem. Lewar nie chce działać. Nie ma wyboru. Mateusz rusza z odsieczą. Udaje się. Chwila walki i woda leje się w dól. Po chwili jest praktycznie sucho. Podajemy naszym bohaterom rzeczy pozostawione po naszej stronie i linę, a sami po kolei ładujemy się do syfonu. W międzyczasie Iwona i Mateusz są już przy syfonie Paszczaka. No to zabawa zaczyna się od nowa. Trzeba opróżnić kolejny syfon. Teraz wygląda to tak. Iwona trzyma wór, który jest napełniany przez Mateusza. Na górze Tomek H. i Łukasz wyciągają wór i podają do Tomka B. i Daniela, którzy go opróżniają. Poziom wody w syfonie Paszczaka szybko się obniża, natomiast Błotny syfon szybko ponownie napełnia się wodą. W końcu jest - Syfon Paszczaka praktycznie opróżniony. Można przechodzić. Kolejno zjeżdżamy na dół i przeciskamy się przez syfon. Mateusz, Iwona i Tomek H. Docierają za Syfon Salome. Łukasz schodzi pochylnie i spotyka wracających Mateusza Iwonę i Tomka H. i zawraca razem z nimi. Tomek B. i Daniel czekają za syfonem Paszczaka. No to wracamy. Pod błotny syfon wychodzą Daniel, Tomek B., Iwona oraz Mateusz. Łukasz i Tomek H. zostają na dole jako obsługa lewarów do opróżnienia Błotnego syfonu. Idzie bardzo sprawnie. Spuszczamy wodę na cztery lewary. Po dość krótkim czasie wszystko gotowe. Pierwsi zawodnicy przechodzą z powrotem Błotny Syfon. Iwona, która musi szybciej wracać idzie przodem. Za nią Daniel. Łukasz i Tomek H. zamykają grupę wykonując reporęcz. Mateusz i Tomek B. wracają przez Mylną Rurę, natomiast Łukasz i Tomek H. cisną Ciągiem Głównym. Okazuje się, że czasowo wychodzimy tak samo, gdyż spotykamy się ponownie przy wylocie mylnej rury. Teraz ostatnie krótkie podejście po linie. i już po chwili jesteśmy pod otworem. Mateusz z Tomkami zjeżdżają w dół. Łukasz natomiast przygotowuje linę do zciągnięcia i deporenczuje. Mamy dość dobry czas. Pogoda dalej sprzyja. Jest piękna księżycowa noc, która rozświetla szczyty otaczające Dolinę Miętusią. Śniegi dalej przyjemne. Większość decyduje się na schodzenie bez raków. Na Wyżniej Równi Miętusie co chwilę zerkamy w stronę rozświetlonych blaskiem Księżyca szczytów. Jest tak jasno, że po osiągnięciu szlaku decydujemy się na wyłączenie czołówek. Bardzo fajna, dość lekka akcja. Na pewno to było coś innego niż do tej pory. Wszyscy choć cali ubłoceni jesteśmy zadowoleni. Poszło całkiem nieźle. Super warunki na dojściu i zejściu. Krótkie podejście pod otwór i niewiele sprzętu, który trzeba było wnieść i znieść zdecydowanie podniosły morale kursantów. To był dobry rozruch po przerwie przed kolejnymi akcjami, które już wkrótce. Teraz jeszcze prysznic i zmywanie z siebie przyjemnego jaskiniowego błotka, a po powrocie oprowadzenie sprzętu do stanu ponownej używalności.
16.01.2022 - szkolenie lawinowe
Po wczorajszej akcji pozwalamy sobie pospać troszkę dłużej. Rano jeszcze szybkie pakowanie i w osłabionym składzie (niestety Daniel musiał wcześniej wracać) udajemy się poćwiczyć troszkę obsługę sprzętu lawinowego. Udajemy się w pewne tajne miejsce, gdzie uchowało się jeszcze trochę śniegu. Po drodze Mateusz sprawdza wiedzę kursantów z zakresu lawinoznawstwa. Kursanci postanowili chyba trochę się zrehabilitować po wczorajszej wtopie z topografią gdyż okazuje się, że coś tam jednak wiedzą. Na treningowej polanie, chwila praktyki z poszukiwań detektorem, sondowania, kopania i zachowań podczas zdarzeń lawinowych. Nie obyło się jednak bez wtop i przygód. Łukasz zakopuje wyłączony detektor... Jednak ćwiczenia z przerzucania wody, jakie mieliśmy wczoraj w jaskini przydały się i dziś. Stan skupienia wody nie ma znaczenia. Szybko przewalamy śnieg i znajdujemy wyłączony detektor. No to wracamy. Po drodze napotykamy sympatycznego pana Rangera TPN'u z którym odbywamy krótką pogawędkę przyrodniczo jaskiniową. U samego wylotu doliny Kościeliskiej spotykamy jeszcze ekipę z KKTJ, z którymi zamieniamy kilka słów - oczywiście w tematach jaskiniowych. No to pozostało tylko wrócić na Śląsk, co o dziwo poszło równie sprawnie.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FMietusiaWyznia
Beskid Żyw. - biwak zimowy na Brożkach
Mróz tężał. Z Nędzówki przejeżdżamy autem pod Mosorny Groń. Stąd nocne podejście leśnymi drogami, dróżkami a na końcu bezdrożem na polanę Brożki (1200). Śniegu mało więc narty prawie ciągle niesiemy na plecach. Na polanie dość sporo namiotów i tyleż osób z różnych klubów speleo i nie tylko. Rozbijamy namiot i idziemy do ogniska. Jak zwykle o 22-giej Jurek Ganszer wygłasza mowę. Atmosfera bardzo wesoła. Noc była przepiękna. Pełnia księżyca i błyszcząca Babia Gora na przeciw. Po tych rytuałach kładziemy się spać. Nazajutrz zdjęcie grupowe i powrót. Na nartach idziemy przez Pólko (1248) na Kiczorkę (1298). Stąd próbujemy zjeżdżać lecz w końcu śniegu jest tak mało, że narty wędrują znów na plecy. Dość stromym zejściem osiągamy bardziej płaski teren gdzie ponownie zakładamy narty i zjeżdżamy do naśnieżonej trasy z Mosornego Gronia (1047). Nartostradą w kilka chwil jesteśmy przy aucie. Tym razem tylko 130 m w górę i 630 w dół na 6 km dystansu.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FBiwak-zimowy
Tatry Zach. - jaskinia Śpiących Rycerzy
Jakoś tak się zdarzyło, że nigdy wcześniej nie było okazji odwiedzić tej małej (choć sala w jaskini bardzo duża) acz urokliwej na swój sposób dziury. W Tatrach twardo, przeto podejście żlebem od doliny do jaskini przy pomocy różnego sprzętu zimowego. W jaskini sporo lodowych nacieków. Trochę czołgania i krótki zjazd na dno sali (brak plakietek!). Po zejściu na parking jedziemy prosto na biwak zimowy organizowany przez SBB w Beskidzie Żywieckim. W tym dniu sumarycznie zrobiliśmy ponad 1000 m deniwelacji i 17 km dystansu.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2022/Rycerze
Znikające rzeki Jury
Terenowa przejażdżka przez środkową Jurę. Rzeki Sztoła, Biała i Baba w zasadzie przestały istnieć. Przez szereg lat zasilane były wodami pompowanymi z kop. Pomorzany. Obecnie kopalnia kończy działalność więc i zasilanie w wodę uległo przerwaniu. Naturalne źródła tych rzek przez lata również uległy znacznemu zniszczeniu przez działalność człowieka.
Tu zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FJura-rzeki
Beskid Śl. - Czantoria na skiturach
W okolicy warun do bani. Zostaje więc jedynie skituring przystokowy. Umawiamy się z dziewczynami na 18.00 pod Czantorią. Jak to zwykle bywa najpierw krótkie porównanie sprzętu, macanko dech i wiązań i czas ruszać. Ja (nie wiem czym sobie zasłużyłem) mam pozwolenie od Pana z ochrony na jedno wejście i zjazd. Cała reszta, która tego dnia chciała wejść na stok ma problem. No, ale jako, że jestem z dziewczynami więc zostajemy całą trójką wpuszczeni. Reszta chętnych musiała jeszcze trochę powalczyć :) Zapinamy sprzęt i w górę. Śnieg jak to sztuczny - tragedia. Foki nie trzymają i samo podejście (zwłaszcza na buli) sprawia trochę problemów - no dobra to było moje najgorsze podejście na Czantorię. Bula totalnie wylodzona. Poważnie rozważałem założenie harszli. W połowie wynika mały problem... Jedna z koleżanek ma totalnie przestawione wiązania bez szans na wpięcie, czy chociażby skorzystanie z podpórek. Niestety, tym czym tego dnia dysponujemy (a były to super nożyczki z mojej apteczki) nie jesteśmy w stanie zmienić zakresu. Nikt też z napotkanych podchodzących, ani zjeżdżających nie dysponuje śrubokrętem (no bo i kto normalny na taką śmieszną turę po stoku zabiera ze sobą zestaw serwisowy...). No nic jakoś będziemy musieli dać radę. W najgorszym wypadku będzie zjazd na fokach. Docieramy do górnej stacji wyciągu i tu z odsieczą przychodzi kolejny Pan z ochrony (jakoś tego dnia mieliśmy do nich szczęście), który częstuje nas śrubokrętem. Szybki serwis (no może nie aż taki szybki bo trzeba było przestawić pełny zakres wiązania), przepinka i można zjeżdżać. Niestety wyjście powyżej trasy jest niemożliwe. Pogoda tego wieczoru wyśmienita. Przejrzystość powietrza ukazuje piękna panoramę okolicy, którą raczymy się podczas zjazdu. W dodatku dobra wiadomość zaczął padać śnieg. Zjazd całkiem przyjemny. Dolna część wyratrakowana. Stok mocno ubity i nie rozjeżdżony. Ja muszę kilak razy stanąć, bo buty, które są w trakcie rozbijania dają mi nieźle popalić. Cała akcja typowo towarzyska. Wszystko zajęło nam około 1,5h. Tura króciutka ale bardzo przyjemna i w fajnym towarzystwie. No i pierwsze podejście na Czantorię w tym roku odhaczone. Może jak do sypie uda się zrobić trawers obu Czantorii.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FCzantoria
AUSTRIA - Tennengebirge - Bierloch
Akcja badawcza do Bierlocha, jednego z otworów legendarnego systemu Berger-Platteneck. Choć byłem już w kilku jaskiniach, w których można się nieźle spocić nie używając sprzętu, to znowu zostałem zaskoczony. Może zmyliła mnie opowieść o 350 metrowej długości Drei-Nationen-Gangu o szerokości dochodzącej do 12 m. Rzeczywiście wielki gang był, ale co się musieliśmy naczołgać żeby do niego dotrzeć, to nasze. Zresztą - nie wpatrując się szczególnie w plan - człowiek wyobraża sobie, że takim korytarzem to przecież się pobiegnie jak po chodniku. A tymczasem jeśli duży gang - to i duże góry osadów... trzeba się na nie wdrapywać, trawersować, czujnie z nich schodzić. W tej części jaskini (wschodniej) dotarliśmy na dno do ok. 25 m studni pod zawaliskiem kończącym Drei-Nationen-Gang. Wcześniej byliśmy też na zachodzie, ale tam zawróciliśmy w Ciasnym Meandrze. Błoto, ciasnoty, woda - z każdym z tych jaskiniowych żywiołów da się żyć. Ale kiedy wszystkie się spotykają, trzeba zazwyczaj okazywać wysoki poziom poświęcenia dla sprawy. Zardzewiałe spity nie pomagały nam go w sobie odnaleźć, a zresztą z perspektywy celu naszej akcji partie wadyczne nie były aż tak interesujące.
AUSTRIA - Untersberg - Oberer Winzling
Poprzez swoje nowe kontakty w Austrii, Jacek wkręcił nas w projekt eksploracyjny na Untersbergu. Niedawno znaleziona jaskinia Oberer Winzling znajduje się 15 minut drogi od małego parkingu na zakręcie i ma szanse być dolnym otworem jednego z wielkich systemów Untersbergu. Do Riesendingu lub Kolowrata wprawdzie daleka jeszcze droga, ale położenie, przewiew i ogólne wrażenie skali zachodzących zjawisk krasowych pozwalają mieć nadzieję na połączenie.
Po krótkim zjeździe i tradycyjnej, początkowej ciasnocie, jaskinia przywitała nas ciągiem drabin i sztyftów. Wielu grotołazom w Polsce wydaje się, że tego typu sprzęt należy do technik archiwalnych, ale tymczasem na Zachodzie eksploratorzy wychodzą z założenia, że należy sobie ułatwiać życie. Plan, którym dysponowaliśmy (zresztą skądinąd bardzo dobrze opracowany) doprowadził nas do sali, ze stropu której zwisała kilkumetrowej długości lina. Dalej pomiary nie zostały jeszcze wykonane. Naszym zadaniem było wejście "kawałek po linach", a następnie wspinaczka na najbardziej perspektywicznym przodku, w najwyższej części jaskini. Okazało się, że nieskartowanych partii jest znacznie więcej, niż sobie wyobrażaliśmy i upociliśmy się jak dzicy, jak to już chyba bywa w jaskiniach biegnących "pod górę". Ostatnie ślady bytności ludzi (w postaci stanowiska z dwóch HSA) znaleźliśmy na kruchej platformie na około +70 (... a tak przynajmniej twierdził mój zegarek). Z początku trochę ubolewaliśmy nad brakiem naszego ulubionego ekwipunku ułatwiającego haczenie - tzw. pały - ale wkrótce okazało się, że w górę puszcza klasycznie i zapieraczką, a parę metrów przecież zawsze można wyhaczyć na stópce i taśmach.
W dwóch akcjach (w czwartek z Olą, w piątek już tylko we dwóch) wspięliśmy najpierw mały próg, potem meander, a potem założyliśmy trawers do kolejnej wygodnej półki. Stamtąd następny próg doprowadził nas do krótkiego poziomego korytarza, skąd następnie wspięliśmy obszerny komin, a dalej jeszcze przeszliśmy piechotą w meandrze ze 30 metrów. W sumie według altimetru przebyliśmy w pionie kolejne 70 metrów. Po wspinaczkach wszystko zostało oczywiście metodycznie zaporęczowane po Marbachu, z trawersami i odciągami uciekającymi od wody.
Warunki naszego udziału w przedsięwzięciu były, tak się nam wydawało, bardzo korzystne dla nas. Mogliśmy do woli używać sprzętu zdeponowanego w jaskini - ok. 400 m liny, całe beczki kotew HSA, plakietki, maillony - wnieść trzeba było właściwie tylko młotek i wiertarkę. Obowiązywał nas całkowity zakaz kartowania czegokolwiek. Wydawało się, że to gospodarze robią nam uprzejmość, a nie na odwrót. Tym bardziej trochę zdziwiły nas wylewne podziękowania kierowniczki projektu - Pezi - która w sobotni wieczór zaprosiła nas do swojego mieszkania w Hallein na kolację. Podano pyszną, pieczoną karkówkę z pieczonymi warzywami, Knödlem i kawałkami kalafiora panierowanymi w cieście naleśnikowym. Dla gospodyni nie było to niczym nadzwyczajnym, ale my rozglądaliśmy się z ciekawością po jej lokum, urządzonym w budynku dawnego rynku solnego. Ma się rozumieć, że po posiłku uruchomiony został komputer z planami jaskini, mapami geologicznymi i nastąpiły długie dyskusje o tym, w którą stronę i jak Oberer Wizling potencjalnie może "puszczać". Syte akcje i miła atmosfera wokół projektu sprawiły, że szybko nabraliśmy trochę emocjonalnego przywiązania do tej jaskini i mamy wszyscy nadzieję, że jeszcze będziemy mogli tam wrócić.
Bieszczady - wędrówki skiturowe i piesze
Na początku tygodnia Łukasz M. rzucił propozycję wyjazdu skiturowego w Bieszczady, niestety panująca pogoda i spływający ze wszystkich pasm śnieg, skutecznie zraził klubowiczów do wyjazdu. Łukasz M. w poszukiwaniu warunu zaczął już sprawdzać sytuację śniegową w Rumuni. Nagle w środowe popołudnie telefon. Dzwoni Asia. "To jak jedziesz w te Bieszczady? Bo my byśmy się też wybrali". Krótkie pytanie o warun (Łukasz M. dostał w poniedziałek zdjęcia od znajomych z okolic Rawek - tam było z 1,5m śniegu. Nie możliwe, że przez 3 dni wszystko spłynęło. Prognozy są optymistyczne. Szybka decyzja - jedziemy sprawdzić stare chińskie przysłowie narciarskie - "jak nic innego nie daje rady - jedź w Bieszczady".
06.01.2022
Wyjeżdżamy z Rudy w czwartkowe popołudnie. Jedziemy, a nasze nastroje są coraz słabsze.... Jesteśmy już 80km od celu a tu ani śladu śniegu. W końcu wjeżdżamy w Bieszczady i jest! Pierwszy śnieg leżący na poboczach. Z każdym kilometrem śniegu przybywa. W końcu wjeżdżamy w naprawdę zimowy klimat - i totalnie ośnieżoną drogą docieramy do naszej bazy na ten wyjazd - limatycznej, typowo bieszczadzkiej miejscówki - Przystanek Smerek. W bazie dostajemy niepocieszające info... "Śniegu mało, foczyć się nie da, to co spadło to efekt opadu, który miał tu miejscę przed godziną". Jakoś nie chcemy się z tym pogodzić i postanawiamy zaryzykować. Wieczorem przeglądamy przewodnik Wojtka Szatkowskiego - Skiturowa Polska, ustalamy cele wycieczek i robimy odział na podgrupy. Łukasze idą zrobić skiturowy zwiad śniegowy, Asia z Rufusem idą na pieszą wycieczkę poza teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego.
07.01.2022
Podgrupa 1 Łukasz P. i Łukasz M. Paportna (1199)
Startujemy z Wetliny. Niestety morale szybko spada. Nie ma szans na foczenie od samego dołu. Wprawdzie świeżego śniegu leży dobre 20cm, ale podkładu 0... Narty na plecy i bez większego entuzjazmu w górę. Decyzja jest prosta. Idziemy na Jawornik (1021). Jest źle... najpierw 700m npm, później 800m npm a po podkładzie ani śladu... Nie poddajemy się idziemy dalej w górę. Łukasz M. zauważa, że powyżej 800m npm warun zdecydowanie się poprawia. W końcu jest podkład. Na 900m npm Łukasz M. zakłada narty. Łukasz P. na szczy dociera "z buta". Na polanie podszczytowej Jawornika, z pięknym widokiem na Połoninę Wetlińską, krótka narada. Łukasz P. chce wracać, Łukasz M. który ma już założone narty oferuje, że zjedzie na przełączkę i sprawdzi jak sytuacja wygląda dalej. Jest zgoda na taką opcję. Łukasz M. zjeżdża kilka set metrów. A tu dopiero zaczyna się warun. Szybka informacja do Łukasz P. , który chyba nie do końca wierzy w to co słyszy i dalej chce wracać. A więc Łukasz M. podchodzi na Jawornik. Łukasz P. wychodzi mu na przeciwko i jest nowa decyzja. Idziemy dalej w stronę pasa granicznego czyli Rabiej Skały i zobaczymy co da się zrobić. Wiemy, że po drodze mamy Paportną i jeden z najlepszych Bieszczadzkich zjazdów. Oby tylko warun dopisał również i tam... I dopisuje. Niezbyt stromymi zakosami docieramy na Paportną. Na podszczytowej polanie z pięknym widokiem na Tatry i Połoninę Welińską. Pogoda rozpieszcza. Słonko mocno grzeje. Postanawiamy sobie urządzić popas i zastanowić się co dalej. Z jednej strony chciało by się iść dalej... Z drugiej po podejściu obaj mamy świadomość - jaki to będzie piękny zjazd. Tego dnia jeszcze nietknięty nartą. A przecież o to właśnie chodzi w narciarstwie pozatrasowym... Wiemy również, że Asia z Rufusem dotarli na Fereczatą i będą powoli wracać. A więc podejmujemy decyzję - zjeżdżamy. Pod dość sporą warstwą świeżego śniegu gruba, niestety mocno zmrożona warstwa podkładu. Zjazd najpierw polaną, następnie bardzo rzadkim bukowym lasem zachwyca! Już wiemy czemu ludzie tak zachwycają się tymi bieszczadzkimi zjazdami! Po chwili meldujemy się na przełęczy pod Paportną. Zakładamy foki i dalej w stronę Jawornika. Pierwszych turystów spotykamy dopiero pod Jawornikiem. Z Jawornika zjeżdżamy jeszcze około 1km na fokach miej więcej do wysokości 800m npm. Tu niestety trzeba odpiąć narty i do samochodu pociągnąć z buta. Wracamy do bazy, gdzie czeka już na nas Asia z Rufusem.
Podgrupa 2 Asia i Rufus Fereczata (1102)
Po powrocie obiadek, następnie sjesta. A wieczorem idziemy zabieszczadować i ustalić plan na następny dzień.
08.01.2022 Asia i Łukasz M. - trawers Rawek
Niestety noc nie przyniosła ani milimetra śnieżnego opadu. Jednak po wczorajszym dniu wiemy już, że się da. Tym razem decydujemy się na trawers Rawek. Ruszamy z parkingu przy niebieski szlaku. Tu miłe zaskoczenie. Da się foczyć od samego parkingu. Niestety już po kilku metrach trzeba odpiąć narty i podejść kilka metrów po schodach z buta. Dalej idzie już gładko. Powoli zdobywamy metry. Czasem musimy wykonywać zakosy. Czasem w dość trudnym mocno wymrożonym terenie. Jednak cały czas idziemy w górę. Tuż przed górną granicą lasu urządzamy sobie mały postój. Wiemy, że wyżej może nieźle wiać. Pogoda nie jest tak ładna jak dzień wcześniej. Po chwili meldujemy się na ostatniej polanie przed szczytem Wielkiej Rawki. Tu naszym oczom ukazują się potężne nawisy wiszące na grani Wielkiej rawki i pozostałości wielkiego obrywu, jaki całkiem niedawno tamtędy zszedł. Uzbrojeni w lawinowe ABC wkraczamy w teren zagrożenia lawinowego. Pniemy się powoli do góry zakosami, najpierw po głębokim puchu, następnie po mocno wymrożonych polach. W końcu zarośla robią się tak gęste, że nie ma gdzie robić zakosów. Narty lądują na plecach, a my z buta wchodzimy na podszczytową polanę. Tu ponownie zakładamy narty i wchodzimy na szczyt. Wiatr jest bardzo silny. Jest mroźno. Lepiej nie zdejmować rękawic. Szybko robimy kilka zdjęć i dalej w drogę. Na fokach zjeżdżamy mocno wymrożoną i wywianą granią, uważając, żeby nie najechać na nawisy, na przełęcz między Rawkami. Teraz jeszcze chwila podejścia i jesteśmy na szczycie Małej Rawki. Teraz przed nami legendarny zjazd pod drzwi Bacówki pod Małą Rawką. ze szczytu udaje nam się zjechać do rynny. Niestety, ta jest mocno wymrożona i wydeptana. Poza tym ogromny ruch turystyczny uniemożliwia zjazd rynną. Nie ma też szans na objechanie tej przeszkody. Odpinamy narty i schodzimy około 100m na granicę bukowego lasku. Ponownie zapinamy narty i długimi skrętami przemykamy pomiędzy bukami. Górna część bardzo przyjemna, miętka, niestety od połowy zaczyna się teren mocno mieszany. Z puchu wpadamy na śnieg mocno wymrożony, by po chwili znowu wpaść w głęboki puch. Dolna część bardzo mocno zmrożona. Docieramy pod bacówkę, gdzie robimy sobie chwilę przerwy. Zgodnie stwierdzamy, że zjazd całkiem dłuższy to jeszcze byłby tego dnia dużo przyjemniejszą opcją. Teraz jeszcze kilka minut zjazdu i meldujemy się na parkingu na Przełęczy Wyżniańskiej gdzie czeka na nas już Łukasz z Rufusem.
Jeszcze tylko powrót na Śląsk.
No cóż trzeba tam wrócić, jest jeszcze tyle zjazdów do zrobienia, tyle szlaków do turowania. Zdecydowanie to była dobra opcja. No i potwierdziliśmy przysłowie! Bieszczady nie zawiodły.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FBieszczady
Tatry Zachodnie - J. Czarna
Udało mi się nawiązać kontakt z Darkiem z KKS z którym miałem nie jedną przyjemność wspólnie eksplorować na naszych gollowskich wyprawach. Dał mi znać, że klubowo idą na trawers j. Czarnej. Nie mając nic do stracenia dołączyłem do nich. O 7 rano odebrałem chłopaków od Truchanowej, a o 9 zjechaliśmy zlotówkę. Dalej szło gładko i w okolicach 17 byliśmy po drugiej stronie. Po drodze mijaliśmy kursantów z KKS, którzy od północnego otworu, szli do Szmaragdu. To co zauważyłem nowego w Czarnej, to w kilku miejscach dobito nowe punkty asekuracyjne. Wspólny wyjazd dał okazję do zawarcia nowych znajomości, mam nadzieję, że w przyszłości zaowocuje to kolejnymi pomysłami na wspólne akcję, bo chłopaki mają chęć na więcej :)
Beskid Śl - Mł. Skrzyczne
Trzy dni deszczu i temperatury w okolicach + 10 skutecznie pozbawiły śniegu Beskidy a nawet Tatry. Skoro jednak wstałem wcześniej, a plecak od 2 dni jest spakowany.... Trzeba jechać, przecież buty się same nie rozchodzą. Dodatkowo motywuje fakt, że żaden wyciąg w stronę Małego Skrzycznego dziś nie pojedzie - jest szansa uniknąć tłumów. Prognozy pierwszy raz od kilku dni nie przewidują deszczu. Jedyna szansa, na kilka km podejścia i zjazdu to Szczyrkowski Lodowiec - Małe Skrzyczne. Jadę. Pod gondolą melduję się kilak minut po 8. Parking pusty. Szybki rekonesans, zbrojenie i rekreacyjnym tempem w górę. Pogoda - wyśmienita. Nawet nie wieje aż tak mocno jak zapowiadali. Po około 30 minutach docieram na Halę Skrzyczyńską. Po nieco ponad godzince melduję się na szczycie Małego Skrzycznego. Tu szybki batonik i na spokojnie przepinam się do zjazdu. Szczyrkowski lodowiec ledwo daje radę... Ale jeszcze się da. Słonko dobrze operuje na stoku. Temperatura +8. Zapowiada się całkiem przyjemny zjazd. Tak też jest. Tyko kilka zmrożonych miejsc. Cała reszta przyjemny firn. Cieszę się, że chociaż tyle śniegu udało się złapać w ten długi weekend. Mam nadzieję, że następny będzie dużo lepszy i cele ambitniejsze.
Zdjęcia: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FMS
Beskid Śl - Błatnia
Sylwestrowo-noworoczny rajd na Błatnią. Warunki bardzo kiepskie, deszcz, mżawka. Na szczycie ognisko, które jednak potem zgasło w deszczu. Po pobycie w schronisku zejście i kolejna impreza w wiacie przy parkingu. Śpimy w aucie i dopiero w środku dnia wracamy do domu.
Tu kilka zdjęć: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2022%2FBlatnia